DZIKIE ŻYCIE

Łowiectwo trzeba znacjonalizować

Robert Jurszo

Polska bez polowań

Myśliwi bardzo lubią szczycić się samorządnością Polskiego Związku Łowieckiego. Pokrywająca większość Polski siatka obwodów łowieckich zarządzanych przez 2,5 tys. myśliwskich kół jest jakoby manifestacją najdoskonalszego systemu organizacji łowiectwa na świecie. To nie żaden żart ani żadna hiperbola – tak serio przy różnych okazjach powtarzał np. nieżyjący już były minister środowiska i zapalony myśliwy Jan Szyszko.

Ta samorządność ma też drugą stronę, o której środowisko łowieckie mówi mniej chętnie a jeśli już mówi, to najczęściej anonimowo. To, mówiąc kolokwialnie, zwykłe kolesiostwo, które pod sztandarem wspaniałych tradycji łowieckich skrywa propaganda PZŁ. Kilka miesięcy temu myśliwy Bogusław Pilcicki przekazał dowody stacji TVN, że jego Koło Łowieckie „Struga” łamie zasady bioasekuracji związane z zabezpieczaniem tusz dzików, bowiem wypatroszone ciała wrzuca się do jednej chłodni z odciętymi głowami jeleni a nawet suszącymi się grzybami. Zanim jednak to zrobił, wielokrotnie interweniował u władz swojego koła, by położyły temu kres – bezskutecznie. „Myślistwo to jest koleżeństwo, a koleżeństwo to nie jest podejrzliwość”1 – usłyszał.


Ambona, Darów, Beskid Niski. Fot. Grzegorz Bożek
Ambona, Darów, Beskid Niski. Fot. Grzegorz Bożek

Samorządność PZŁ oznacza również całkowitą nieprzejrzystość finansową Związku, który od lat nie publikuje sprawozdań finansowych ze swojej działalności. Ale ta samorządność to też – o czym mówili Dominikowi Uhligowi z „Wyborczej” w arcyciekawym wywiadzie myśliwi – również przyzwolenie na kłusownictwo myśliwych, wywożenie „na lewo” trofeów medalowych za granicę, kantowanie Skarbu Państwa na liczbie strzelonych dzików, łapówki na kilkadziesiąt tysięcy za przyjęcie do koła łowieckiego i inne „lewe” praktyki.

Tych wszystkich nieprawidłowości nie da się sprowadzić do często powtarzanej przez myśliwych tezy, że przecież w każdym środowisku są „czarne owce”. Takie sytuacje, jak opisane wyżej, są efektem systemowych wad PZŁ, przede wszystkim jego niezdolności do wewnętrznej samokontroli. PZŁ jest hermetycznym państwem w państwie, pozostającym niemal bez nadzoru, bo ten z Ministerstwa Środowiska jest niemal fasadowy.

Kilka tygodni temu myśliwi podnieśli raban, że przepisy tarczy antykryzysowej pozwalają państwu sięgać do dochodów z działalności gospodarczej Związku oraz kół łowieckich dla celów zwalczania epidemii. „Pozbawiono nas wpływu na zarządzanie organizacją. To nic innego jak nacjonalizacja” – skarżył się „Wyborczej” jeden z myśliwych2. Rozmówcy Uhliga, choć również rozwiązaniu niechętni, wskazywali jednakże, że żadnej krzywdy ono myśliwym nie zrobi. „Koła już się przed nim zabezpieczają. Inwestują, ile się da, w co tylko się da: płacą firmom zaliczki na budowy, remonty, a jak nie ma na co wydać, to kupują kostkę brukową i utwardzają place. Zostawiają sobie na koncie po 50 tys. zł, żeby było na płacenie odszkodowań rolnikom i tyle. Więc tych pieniędzy rząd nie zobaczy” – przekonywali3.

W tej całej awanturze, które zapewne okaże się być burzą w szklance wody, najbardziej uderzyła mnie zacytowana wyżej skarga, że rządowe plany „to nic innego jak nacjonalizacja”. Otóż jestem coraz bardziej zdania, że rozwiązaniem przynajmniej części problemów z łowiectwem w Polsce jest właśnie jego nacjonalizacja.

Pierwszym aktem tego procesu powinno być rozwiązanie PZŁ a w jego miejsce wprowadzenie jakiejś agendy rządowej. Taka, nazwijmy ją roboczo, Polska Państwowa Agencja Łowiecka byłaby albo podporządkowana Ministerstwu Środowiska, albo po prostu była jego częścią. Mogłaby, przykładowo, podpisywać z kołami łowieckimi i indywidualnymi myśliwymi umowy na realizację zadań z zakresu gospodarki łowieckiej i kontrolować jej realizację rękami regionalnych dyrekcji ochrony środowiska. Można by też powołać państwowych łowczych: zawodowych myśliwych, dla których polowania byłyby po prostu pracą. Architektura tej nowej struktury to oczywiście rzecz do dyskusji, natomiast najważniejsze jest to, by wyciągnąć łowiectwo z rąk quasi-NGO, które nie radzi sobie z wewnątrzorganizacyjnymi patologami a nierzadko po prostu je toleruje.

Myślę, że nacjonalizacja łowiectwa byłaby też kolejnym krokiem w stronę ucywilizowania łowiectwa. Pisałem to przy innych okazjach, ale powtórzę i tu: istniejące metody nieletalnego rozwiązywania konfliktów między ludźmi a zwierzętami nie są jeszcze tak zaawansowane, by mogły całkowicie zastąpić odstrzał. Ale nacjonalizacja łowiectwa mogłaby podporządkować je całkowicie celom ograniczania szkód w rolnictwie i leśnictwie oraz ochrony przyrody, np. ograniczaniu populacji gatunków inwazyjnych. Zabijanie dla celów pozyskania mięsa powinno być całkowicie wtórne względem wyżej wymienionych celów. I jest to bardzo ważny postulat, ponieważ, przykładowo, polowania na ptaki z listy łownej nie mają innego uzasadnienia niż „konsumpcyjne”.

Czy to możliwe? Jasne, ale trzeba do tego odważnej władzy, która gotowa jest wejść w konflikt z „dinozaurami” z PZŁ. Również z tymi z sejmowych i senackich ław.

Robert Jurszo