DZIKIE ŻYCIE

Taczki pod pełnymi żaglami. Wprowadzenie do idei low-techu

Michał Kolbusz

Od kilku lat jestem związany z projektem „Low-tech Magazine”. LTM to czasopismo on-line stworzone 13 lat temu przez Holendra Krisa De Deckera. Ten projekt to jednocześnie encyklopedia prostych technologii, ekscytujące ćwiczenie z wyobraźni, błyskotliwa krytyka współczesnego świata i ochrona przed zapomnieniem dziedzictwa ludzkiej myśli technicznej.

Mam przyjemność tłumaczyć oryginalne teksty na język polski. Im bardziej zagłębiam się w historię low-techu, tym mocniej rośnie we mnie przekonanie, że niesie on ze sobą klucz do rozwiązania części problemów współczesnego świata. Postaram się tym tekście przybliżyć ideę low-techu i wyjaśnić dlaczego jest w moim przekonaniu niezwykle wartościowy.

Low-tech jako metoda

Zacznę od wyjaśnienia co oznacza słowo „low-tech”. Jest to termin płynny, nie dający łatwo zamknąć się w słownikowej definicji. Najlepiej będzie kiedy posłużę się porównaniem. Jeśli położymy obok siebie piłę spalinową i siekierę, to które z tych narzędzi nazwiemy low-techem, a które high-techem? Odpowiedź jest prosta. Siekiera to low-tech, ponieważ w porównaniu z piłą ma niezwykle prostą budowę, zrobiona jest z dwóch elementów, z dwóch materiałów (drewna i stali), które z dużym prawdopodobieństwem pochodzą z lokalnych źródeł. Do jej stworzenia wystarczy opracowana technologia rodem z epoki żelaza. Za to piła spalinowa będzie high-techem, ponieważ składa się z wielu ruchomych części wyprodukowanych w kilku nowoczesnych fabrykach rozsianych po świecie, połączonych globalną siecią dostaw. Materiały na jej wykonanie mogą pochodzić z kopalń wszystkich kontynentów. Paliwo do jej zasilania jest produktem zaawansowanej maszynerii wydobywczej i petrochemicznej.

Rowery transportowe coraz częściej zastępują furgonetki w miastach, dzięki czemu spada zanieczyszczenie powietrza, hałas i problem z zakorkowanymi ulicami. Wiedeń. Autor: Tischbeinahe, Wikimedia Commons, Licencja CC BY-SA 4.0
Rowery transportowe coraz częściej zastępują furgonetki w miastach, dzięki czemu spada zanieczyszczenie powietrza, hałas i problem z zakorkowanymi ulicami. Wiedeń. Autor: Tischbeinahe, Wikimedia Commons, Licencja CC BY-SA 4.0

A jeśli obok siekiery i piły postawimy samobieżny autonomiczny harwester? Czy nasza poczciwa piła łańcuchowa dalej będzie jawiła nam się jako high-techowy cud techniki? Wynika z tego, że low-tech to pojęcie względne, zależne od kontekstu. Jednak moim zdaniem istnieje coś takiego jak low-techowe podejście do świata, które ma swoje unikalne cechy.

Po pierwsze low-tech zakłada, że rozwiązaniem wszystkich współczesnych problemów cywilizacji przemysłowych nie jest zastosowanie większej ilości nowych technologii, tylko zredukowanie i uproszczenie techniki. Weźmy dla przykładu problem zakorkowanych miast. Snutą od ponad wieku wizją odzyskania dla ludzi przestrzeni miejskiej jest idea latającego samochodu. Samochody powinny opuścić ulice miast i unieść się ponad nie, co miałoby rozładować korki i polepszyć komfort życia. Wyobraźmy sobie teraz, że zamiast maszyn poruszających się w zwartym szyku po drogach, mamy do czynienia z chmarami latających pojazdów przemieszczających się na wysokości naszych okien. Szum wirników zagłusza wszelkie rozmowy, miejską przestrzeń pożerają lądowiska dla maszyn. Przez cały dzień roznosi się po mieście nieznośne „bipczenie” ostrzegające przed lądującą maszyną, aby ta nie wylądowała komuś na głowie. Masowa produkcja prowadzi do spadku cen i na latający samochód stać prawie każdego. Biedniejsi ludzie kupują używane maszyny. Liczba pojazdów dogania liczbę zwykłych aut i w końcu całe miasto stoi w jednym, ogłuszającym wielopoziomowym korku. Nie wyobrażam sobie, żeby w mieście mogłyby ostać się przy ulicach jakiekolwiek drzewa, ponieważ utrudniałyby lądowanie i start. Jest gorzej niż było.

Low-tech dostrzega za to, że w przypadku technologii, tak samo jak w ekonomii, obowiązuje prawo malejących zysków. Prawo to mówi, że zyski nie rosną w nieskończoność, tylko osiągają w pewnym momencie szczyt po którym dodatkowe inwestycje zaczynają przynosić straty. Powiedzmy, że macie duży sklep spożywczy. Sami jako właściciele nie jesteście w stanie obsłużyć wszystkich klientów, więc zbyt długo czekające osoby tracą cierpliwość i wychodzą. Tracicie pieniądze. Zatrudniacie kilku sprzedawców zdolnych obsłużyć wszystkich klientów i dzięki nim, niewielkim kosztem, przychód sklepu rośnie. Łatwo jednak sobie wyobrazić, że nie można w nieskończoność zatrudniać nowych sprzedawców, ponieważ ich pensje w pewnym momencie pochłoną cały zysk. To jest jeden przykład prawa malejących zysków i można je zastosować do naszej sytuacji z samochodami. Pojawiające się w miastach auta z początku umożliwiły rozwój, zapewniając szybki transport. Dzięki nim miasto stało się bardziej dynamiczne niż za czasów dorożek i ręcznie pchanych wózków. Pojawiły się karetki pogotowia, wozy strażackie, furgonetki i taksówki. Jednak wraz z rosnącą liczbą samochodów prędkość pojazdów zaczęła spadać, a ulice zaczęły się korkować. Maszyny stanęły w miejscu, powietrze wypełniły spaliny i hałas, a życie mieszkańców stało się męczące. Dokładanie kolejnych pojazdów tylko pogorszyłoby sytuację.

W podejściu low-techowym, aby uniknąć strat w momencie osiągnięcia szczytu zysków warto rozważyć wykonanie kroku wstecz, redukując i upraszczając technologię. W tym duchu odpowiedzią na przeładowane samochodami miasta jest oczywiście ograniczenie ilości samochodów, wybór roweru, komunikacja zbiorowa czy stara dobra „technika” chodu piechotą. Wszystko to było w użyciu przed rozpowszechnieniem się samochodu osobistego (zwanego osobowym). Zakładam, że wszyscy wiemy o co chodzi, chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że jest to właśnie podejście low-techowe. Kiedy zastosowanie zaawansowanych technologii zaczyna przynosić więcej problemów niż korzyści, warto zrobić krok w tył i sięgnąć do rozwiązań sprawdzonych w przeszłości.

Tak na marginesie. Czy wiecie, że pierwszy latający samochód powstał w 1917 r.? Ta technologia jest z nami już ponad sto lat, ale jakoś ciągle nie widać jej na niebie. Są ku temu dwa główne powody. Pierwszy jest taki, że z technicznego punktu widzenia samolot i samochód wymagają zupełnie przeciwnego podejścia do konstrukcji. Samolot musi być lekki, pęd powietrza ma go podrywać w górę, a silnik generować jak największe obroty. Samochód za to musi być ciężki, aby miał przyczepność, pęd powietrza powinien dociskać go do ziemi, a silnik generować moment obrotowy. Wszystkie skonstruowane do tej pory latające samoloty fatalnie sprawowały się zarówno na drodze, jak i w powietrzu. Drugą sprawą jest ogromne zużycie energii. Koło jest fenomenalnym wynalazkiem. Większość z nas pchała kiedyś samochód. Dzięki kołom jedna osoba jest w stanie popchać na krótkim dystansie ważące półtora tony blaszane pudło. A próbował ktoś z was kiedykolwiek podnieść samochód? Ile osób trzeba, aby przenieść go chociaż o metr? Latające maszyny pionowego startu (zwane helikopterami) zużywają tak wielkie ilości paliwa, że korzystają z nich tylko milionerzy, wojsko i służby (tylko te, które na to stać).

Technologie z przeszłości nie tylko potrafią rozwiązywać problemy stworzone przez zaawansowane technologie, ale mogą również zbliżyć nas do rozpowszechnienia się produkcji lokalnej i zwiększenia osobistej niezależności. To są kolejna dwa filary low-techu. Dla przykładu weźmy rower. Ja jeżdżę na rowerze wszędzie. Mam dwudziestoletniego „holendra” do przewożenia siebie i mniejszych ładunków oraz przyczepkę rowerową do większych rzeczy (woziłem na niej kilka razy meble). Rower zastępuje mi w mieście samochód. Jest to technologia na tyle prosta, że mógłby ją zrobić zręczny kowal. Do jego produkcji niekoniecznie potrzebna jest rozsiana po całym globie sieć kopalń i fabryk. Wiele elementów roweru można wykonać z lokalnie pozyskanego drewna (nawet obręcze kół). Paliwo do zasilania „silnika” roweru, można zebrać w przydomowym ekologicznym ogródku. To nie wszystko. Dzięki starożytnej technologii koła, jazda na rowerze zużywa kilka razy mniej energii niż chód, będąc jednocześnie kilka razy szybszą. Rower to arcydzieło low-techu.

Chińskie jednokołowe taczki transportowe wspomagane żaglami. Taczkarze tworzą podróżują w karawanie. Źródło: Virtual Cities Project, Instytut Studiów Wschodnioazjatyckich w Lyonie, virtualshanghai.net
Chińskie jednokołowe taczki transportowe wspomagane żaglami. Taczkarze tworzą podróżują w karawanie. Źródło: Virtual Cities Project, Instytut Studiów Wschodnioazjatyckich w Lyonie, virtualshanghai.net

Przykład pojazdów na pedały pokazuje, że proste technologie są w stanie mierzyć się z bardziej ogólnymi problemami naszego współczesnego świata, i jeśli nie całkowicie je rozwiązać, to przynajmniej złagodzić. Kolejną cechą low-techowych technologii jest ich zdolność do szybkiej implementacji w kryzysowych czasach. Opowiem jedną z moich ulubionych historii z „Low-tech Magazine”, czyli historię chińskiej taczki z żaglem.

Z wieków ciemnych na pokładzie taczek

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w Europie dogorywało Imperium Rzymskie, Chiny przeżywały swoją własną zapaść cywilizacyjną. Chińczycy w pierwszych wiekach naszej ery dysponowali rozległą siecią dróg pokrytych wczesną formą asfaltu. Solidne brukowane Rzymskie trakty przetrwały w Europie mniej więcej do XII-XIII wieku, podczas gdy chińskie rozsypały się bardzo szybko. Podupadłe mocarstwo nie miało środków do odbudowania szerokich dróg i musiało poszukać innego sposobu, aby przywrócić niezbędny dla handlu transport. W ciągu kilku wieków Chińczykom udało się opleść cały teren Państwa Środka gęstą siecią wąskich kamiennych ścieżek i przywrócić sprawny transport kołowy (z powodu braku utwardzonych dróg w Europie transport lądowy praktycznie nie istniał, aż do pojawienia się kolei żelaznej). Udało im się to, ponieważ dysponowali wszechstronną, prostą technologią możliwą do szybkiej mobilizacji. Chińczycy mieli swoją taczkę.

Czym różniła się chińska taczka od europejskiej? Otóż miała koło umieszczone nie z przodu, ale po środku. Dzięki temu zabiegowi, na który Europejczycy nigdy nie wpadli, taczkarz nie musiał dźwigać ciężaru, wystarczyło, że pchał i kierował pojazdem. Jednokołowa taczka zadowalała się wąskimi, tanimi w utrzymaniu ubitymi ścieżkami. Utrzymanie zwierząt pociągowych wiązało się z dużym kosztem, jednak Chiny nie cierpiały na niedobór ludzi, więc siły pociągowej nie brakowało. Wykarmienie jednego taczkarza było tańsze niż konia i woźnicy. Na chińskich taczkach przewożono z reguły ok. 150 kg ładunku, dochodząc do nawet do 250 kg, co jest wynikiem niewiele mniejszym niż dopuszczalna nośność wozów starożytnego Rzymu. Istniały wersje pasażerskie. Taczki wykorzystywano nawet jako machiny wojskowe. Taczkarze podczas podróży tworzyli długie karawany niosące towary we wszystkie zakątki Chin. Pojazd był łatwy w kierowaniu i bardzo zwrotny. W 1176 r. naszej ery, chiński pisarz Tsêng Min-Hsing pisał o nim entuzjastycznie: „Urządzenie jest tak sprawne, że może zastąpić trzech mężczyzn, co więcej pokonując niebezpieczne ścieżki i górskie przesmyki pozostaje bezpieczne i stabilne. Drogi, nawet tak poskręcane jak jelita owcy, nie są w stanie go pokonać”.

Jak każda low-techowa technologia, chińska taczka była niezwykle plastyczna i łatwo poddawała się przeróbkom. Aby opracować nową wersję nie potrzebowała sztabu dizajnerów i inżynierów. Wystarczyła pomysłowość i odrobina zręczności domorosłych majsterkowiczów. Jednym z najciekawszych udoskonaleń chińskiej taczki było zamontowanie na niej żagli. Niektóre z nich były miniaturowymi kopiami ożaglowania chińskich dżonek, sterowanych przez taczkarza za pomocą linek. Dzięki temu udało się, chyba pierwszy i ostatni raz w historii świata, na szeroką skalę zaimplementować do transportu lądowego technologię żaglową, zarezerwowaną do tej pory tylko dla transportu wodnego. Ten cud low-techowej techniki pozwolił Chinom wyjść wcześniej niż Europie z „wieków ciemnych” i odbudować utraconą potęgę. W czasie kiedy Stary Kontynent wciąż próbował osiągnąć rozwój cywilizacyjny porównywalny z Rzymskim, a miasta europejskie miały szansę rozwinąć się tylko w bliskim sąsiedztwie mórz i rzek, Państwo Środka było na powrót potężnym, zjednoczonym mocarstwem. Chińska taczka dotrwała do współczesności i korzystano w niej powszechnie do XX wieku. Dopiero mariaż komunistycznych Chin z kapitalizmem i gwałtowne uprzemysłowienie kraju skończyło panowanie jednokołowej taczki.

Wyładunek towarów z łodzi na ląd za pomocą jednokołowych taczek. Chiny. Virtual Cities Project, Instytut Studiów Wschodnioazjatyckich w Lyonie, virtualshanghai.net
Wyładunek towarów z łodzi na ląd za pomocą jednokołowych taczek. Chiny. Virtual Cities Project, Instytut Studiów Wschodnioazjatyckich w Lyonie, virtualshanghai.net

Historia chińskiej taczki jest dla mnie symboliczna. Pokazuje ona potęgę ludzkiej wyobraźni i zaradności ujawniającej się w ciężkich czasach. Jest przykładem na to, że ograniczenia, przeciwności losu i niedobory są żyznym gruntem dla kreatywności. Zmuszają człowieka do bycia pomysłowym, zaradnym, do wyjścia poza utarte schematy myślenia i poszukania rozwiązań opartych na wykorzystaniu tego, co ma aktualnie pod ręką. Potrzeba jest matką wynalazków. Dlatego uważam, że low-techowe podejście jest jednym z rozwiązań na czekające nas w przyszłości kryzysy związane z wyczerpującymi się surowcami.

Stając na krawędzi przepaści rozsądnie jest zawrócić

Low-techowe podejście łączy ze sobą większość postulatów staroświeckiego ruchu ekologicznego, zanim jeszcze został on przejęty przez wizjonerów zielonego postępu (postępu technologicznego minus węgiel). Kiedy świat boleśnie odczuwał skutki pierwszego kryzysu naftowego 1973 r., powszechne było przekonanie, że musimy oszczędzać energię i produkować ją lokalnie, pozbyć się marnotrawnych technologii, że powinniśmy korzystać w jak największym stopniu z surowców odnawialnych pozyskiwanych na miejscu i poddawać je recyklingowi. Nowoczesne technologie, których nie jestem przeciwnikiem, a które podziwiam tak samo jak low-tech, uzależnione są niestety od globalnych sieci dostaw, długiej listy surowców mineralnych, paliw kopalnych i generują góry odpadów, z którymi nie do końca wiadomo co zrobić. Dzisiejsza ikona współczesnego zielonego myślenia, czyli samochód elektryczny (notabene technologia rodem z lat 90. XIX w.) jest w moim mniemaniu ślepą uliczką podejścia opartego na założeniu, że „rozwiązaniem problemów jakie przynoszą technologie są nowsze technologie”. Współczesny samochód elektryczny jest naszpikowanym elektroniką zaawansowanym urządzeniem będącym całkowicie zależnym od istnienia rozsianych po całym świecie kopalń nieodnawialnych surowców i paliw kopalnych. Z definicji skazany jest na wymarcie, ponieważ to, od czego zależy jego istnienie nie jest wieczne. Bez względu na to, jak długo to potrwa, każdy nieodnawialny surowiec w końcu się wyczerpie, a 100% recykling materiałów jest fizycznie niemożliwy.

Może w dzisiejszych czasach kryzysu energetycznego, równie poważnego jak ten z lat 70. warto skierować wzrok w przeszłość? Wiemy, że kiedyś ludzie żyli korzystając prawie wyłącznie z odnawialnej energii i odnawialnych surowców. Wiemy, że w przeszłości nie produkowano odpadów, które rozkładają się przez tysiące lat. Praktycznie wszystko poddawano recyklingowi. Wiemy, że ludzie byli bardziej zgrani z rytmami przyrody i czerpali z niej to czego potrzebowali, kiedy to było możliwe, a nie zawsze wtedy kiedy tego chcieli. Wiemy również, że cywilizacje powstawały i upadały, ale pomimo tego, nie cofnęliśmy się wszyscy do życia w jaskiniach. Ludzka kreatywność w ciężkich czasach daje z siebie to co najlepsze, więc może warto, zamiast uparcie czekać na obiecywane cuda nowych technologii, zawsze będące kilka lat przed nami (fuzja jądrowa, super baterie), sprawdzić potencjał sprawdzonych przez wieki prostych technologii?

Michał Kolbusz

Zachęcam wszystkich zainteresowanych do wejścia na stronę solar.lowtechmagazine.com.

Michał Kolbusz – Rocznik 1988. Małopolanin spod Krakowa. Z wykształcenia specjalista oceny stanu środowiska. Zawodowe pole zainteresowań to ochrona lasów i energia.