DZIKIE ŻYCIE

Wild Power

Łukasz Wójcicki

Większość dziko żyjących roślin w miastach to gatunki tzw. nierodzime, czyli przywleczone przez człowieka umyślnie lub przypadkowo. Rośliny te potrafią „zasquatować” opuszczone miejsca, ale tylko nieliczne z nich rozprzestrzeniają się masowo.

Ptaki, motyle i pszczoły zyskują na swobodnie rosnącej dzikiej przyrodzie w miastach i miasteczkach. Ale wolność poruszania się po miejskiej przyrodzie ma swoją cenę. Miasto jest szczególnym środowiskiem i wymaga specyficznego przystosowania. W przypadku fauny, wolność poruszania się jest uzależniona od różnych czynników. Dostępność obszarów żerowania jest wprost proporcjonalna do rozmiaru zwierząt: im mniejsze zwierzę, tym dostępność terenu i pokarmu jest większa. Jest to zasada obowiązująca również w naturalnych warunkach, ale ze względu na bardzo ograniczone rozmiary miejskiej zieleni, w mieście jest szczególnie istotna1.

Pałac w Zielnikach koło Środy Wielkopolskiej. Fot. Marta Szerle
Pałac w Zielnikach koło Środy Wielkopolskiej. Fot. Marta Szerle

Dzika miejska flora znajduje dla siebie trwałe rozwiązania, kolonizując nieużytki i pustostany, nie oszczędzając użytków i dostępnej przestrzeni publicznej. Przejmuje ogrodzenia i małe zabudowania, rozsadza dachy i elewacje, odkształca chodniki, ścieżki rowerowe i krawężniki. Uniemożliwiając lub utrudniając pokonywanie przestrzeni ludziom, zmusza do określonej choreografii obejścia, przekroczenia, uniku czy w ogóle zmiany trasy.

To ciche, rozciągnięte w czasie przejmowanie miasta jest spowolnioną okupacją. Czasowość przyrody wymyka się ludzkiej (kapitalistycznej) normatywności czasu. Jest rozciągnięta, nierównomierna, zorientowana na proces, nie na produkt. A zatem, z antropocentrycznego punktu widzenia kwalifikuje się jako porażka. W tym sensie jest „queerowa”: usuwana, zagradzana, niszczona, wypalana – odradza się znowu i znowu. Upór rozrostu, samoodtwarzanie i zwielokrotnianie rymuje się z flagowym hasłem ruchu Occupy Wall Street „Occupy Will Never Die! Evict Us, We Multiply!”. Świetną analizę strategii przetrwania chwastów jako modelu społecznego protestu przeprowadziła Anka Herbut w tekście „Republika Rośli i Ludzin”2 przywołując w nim znakomitą pracę Michaela Mardera „Resist like a plant! On the Vegetal Life of Political Movements”. Herbut pisze: „Chwasty stanowią dziś źródło inspiracji społecznych strategii survivalowych w zbetoniałym (dosłownie lub metaforycznie) świecie. Ich sposoby funkcjonowania mogą posłużyć za narzędzia organizowania się ciał w przestrzeni publicznej i zyskiwania większej sprawczości. Zakorzeniają się tam, gdzie nie są chciane, a praktycznie nigdzie nikt ich nie chce. Ich witalność i niesubordynacja realizują się poprzez reprodukcję i rozrost. Jest ich tym więcej, im bardziej nie ma dla nich miejsca. Ale budując obszar, w którym różne gatunki współistnieją ze sobą i dają sobie nawzajem miejsce na wzrost i rozwój, chwasty stają się także figurą współistnienia różnych głosów, rozmaitych dążeń społecznych oraz zróżnicowanego, ale pod kluczowym względem jednogłośnego zbiorowego sprzeciwu”.

„Bio-squatting”?

Ważne i interesujące tutaj wydaje mi się również przeniesienie „chwastowych strategii” na ruch squaterski, którego naczelną zasadą jest zasiedlanie nieużytków i opuszczonych budynków w długiej perspektywie czasu, a nie tylko na „moment” ulicznych protestów. Dzika roślinność, jak można przypuszczać (ale nie mając pewności), rozrasta się, okupuje, kolonizuje i squatuje nie w geście sprzeciwu, ale chęci życia i przetrwania. Polityczny squatting również odzyskuje przestrzeń, z tą różnicą, że jest protestem samym w sobie, sprzeciwem wobec polityki mieszkaniowej miasta, gentryfikacji, prywatyzacji czy szerzej zarządzania miejskimi nieruchomościami.

Rośliny-squatersi to przede wszystkim pozaludzkie istoty i przyrodnicze społeczności kierujące się przetrwaniem. Działają poza wszelkimi społecznymi podziałami i liniami politycznych sympatii. Przyświeca im wyłącznie imperatyw przetrwania i przystosowania się do nowych warunków. W tym sensie, bliżej im do osób w kryzysie bezdomności niż do politycznych squatersów (co oczywiście nie wyklucza obecności osób w kryzysie bezdomności w politycznym ruchu squaterskim). Bezdomność ma wspólny mianownik z dziką roślinnością miejską: szukanie warunków sprzyjających przetrwaniu i funkcjonowaniu. W przeciwieństwie do squatingu, bezdomność to radykalne zajmowanie nieużytków i pustostanów : resztek zabudowań, otwartych publicznych przestrzeni, fragmentów architektury, gruzowisk, śmietników i złomowisk, czy wreszcie samej, zazwyczaj dzikiej przyrody miejskiej (zagęszczenie krzaków, zgrupowanie drzew, itp.). Bezdomność, podobnie jak dzika roślinność, to umiejętność adaptacji do istniejących warunków. Wystarczy fragment, kawałek, resztka aby się na niej osadzić a następnie przetrwać. Oba zjawiska są niemile widziane, społecznie niepotrzebne. Rozsadzają (w przenośni i dosłownie) obowiązujące normy, godzą w porządek społeczny i wizualny. Są niewygodne, bo nie pasują do idealnego, normatywnego i kapitalistycznego obrazka szczęśliwej rodziny, ekskluzywnego miasta i społeczeństwa sukcesu. Dlatego powszechna jest praktyka deestetyzacji bezdomności i dziko rosnącej, „anarchicznej” roślinności, jako czegoś niesmacznego, niezrównoważonego, rebelianckiego a w konsekwencji niebezpiecznego. Oba zjawiska traktowane są jak zło konieczne, które należy omijać szerokim łukiem. W najlepszym razie udawać, że nie istnieją, w najgorszym – niszczyć.

Historyczna zwrotnica wrośnięta w drzewo na warszawskiej Woli. Fot. Agata Kubis
Historyczna zwrotnica wrośnięta w drzewo na warszawskiej Woli. Fot. Agata Kubis

„Mowa o czwartej przyrodzie – pisze Kasper Jakubowski – rozwijającej się na nieużytkach, terenach leżących odłogiem, często zdegradowanych. Postrzega się niesłusznie je jako najuboższe w gatunki i nie warte ochrony, a czasami wręcz rezerwę pod zabudowę”3. Miejskie nieużytki, opuszczone tereny i budynki służą często jako pretekst do ignorowania występującej tam bioróżnorodności. Wizerunek nieużytków – a tym samym zasiedlających ich roślin i ludzi – jest negatywny. Są postrzegane jako niepotrzebne, złe, destrukcyjne, zaniżające prestiż miasta i jego rynkową wartość.

Poruszająca jest symbioza bezdomności i dzikiej roślinności. Te dwa zjawiska wzajemnie się wspierają i zasilają. Bezdomność znajduje schronienie w dzikiej przyrodzie miasta zapewniając jej jednocześnie ochronę. Ile razy nie udało nam się zapuścić w dziko porośnięte nieużytki czy pustostany tylko dlatego, że były zamieszkane przez osoby w kryzysie bezdomności. A zatem bezdomność obecna w dziko rosnącej miejskiej przyrodzie chroni ją przed ingerencją człowieka. I mimo że sama jest w niej intruzem to i tak ogranicza wpływ zewnętrznych czynników ludzkich.

Bezdomność, chwasty i nieplanowana roślinność, w społecznym odbiorze są brzydkie i niepotrzebne. Zmuszają do refleksji i krytycznego namysłu nad naszą rzeczywistością. Dlatego tak chętnie są usuwane i zasłaniane przed społecznym okiem.

Pomimo silnie transformacyjnej roli miasta w przekształcaniu i przede wszystkim redukowaniu środowiska przyrodniczego, nie zostaje ono całkowicie zdegradowane, ale przetworzone na potrzeby architektury i planowania przestrzennego. Powstają specyficzne mikroobszary przyrodnicze wewnątrz miasta często bardzo zróżnicowane pod względem biologicznym. Zazwyczaj nie myślimy o nich jako o miejscach bogatych przyrodniczo. Tylko nieliczni i nieliczne z nas zatrzymują się, żeby obserwować miejską przyrodę i doświadczać jej autonomii. Nieważne, jak bardzo ją zabudujemy i ograniczymy wykreślając na planie urbanistycznym miasta, zieleń i tak będzie rządzić się swoimi prawami. Jej wewnętrzna struktura i zachodzące w niej procesy życia i śmierci są niezależne od człowieka. Nie ma na nie wpływu architekt, inżynier, samorządowiec ani polityk. A im bardziej chcemy ją ujarzmić, tym bardziej wymyka się spod kontroli.

„Barierą dla dużej części [...] samorządów może być to, że zieleń oznacza dla nich wysokie koszty jej utrzymania. Tymczasem pozostawienie miejsca dla dzikości ogranicza te koszty, podobnie jak niegrabienie liści, ograniczenie koszenia, rezygnacja z dmuchaw czy pozostawianie martwego drewna do naturalnego rozkładu zmniejsza nakłady na podlewanie, energię czy nawozy”4 – argumentuje Jakubowski. Dodatkowo, drzewa dają cień (schładzają miasto latem, oszczędzając na mechanicznym schładzaniu budynków) i osłaniają przed wiatrem zimą (zmniejszając wydatki na ogrzewanie), chronią przed powodzią, oczyszczają powietrze i hamują erozję gleby5.

Fot. Barbara Krupa
Fot. Barbara Krupa

Zieleń na własność

Parki, skwery czy trawniki traktujemy instrumentalnie. Jak coś, co nam się należy. Służą do spacerów z psami, do czytania książek, rekreacji, spotkań towarzyskich i randek. Zazwyczaj nie postrzegamy ich jako autonomicznych bytów, biologicznie niezależnych, wolnych, które nie są nam nic winne. Mamy dla nich z góry przewidziane role i oczekujemy, że będą je posłusznie wypełniać. Są naszymi sługami, obiektami zieleni podporządkowanymi ludzkim potrzebom. Czyż nie po to właśnie jest zieleń w mieście? Parki, zielone przystanie, alejki, ławki, mostki czy same trawniki wymuszają na nas określoną choreografię, sugerują ruch, jego kierunki i jakości. Są sceną określonego performansu, który odgrywamy za każdym razem gdy się na niej znajdziemy. Dają nam pozór wolności korzystając z mitu przyrody, jako synonimu wyzwolenia, autentyczności i naturalności.

Pragniemy tego mitu, dlatego tak chętnie chowamy się w miejskiej zieleni albo wyjeżdżamy z miasta, żeby zanurzyć się w dzikiej przyrodzie. Poczuć jej chaos i bezgraniczność. Jednak, w obliczu dzikiej, anarchicznej przyrody w mieście lub na jego obrzeżach, nie potrafimy odnaleźć tej samej wolności ani przyjemności obcowania z nią, co w lesie czy na łące poza miastem. Dziko rosnące rośliny, samowolnie na gruzowiskach dawnych budynków, na zapomnianych placach zabaw i opuszczonych parkingach, z jakiś powodów nie potrafią dać nam takiego ukojenia, jak dzika przyroda poza miastem. Nie czujemy się w niej tak swobodnie leżąc na kocu czy przedzierając się przez jej dzikie ostępy. Bo mimo że dzikie, to cały czas miejskie. Miastem skażone i naznaczone dawną obecnością człowieka. Jakby ta dzikość była nieprawdziwa, udawana, sztuczna. Niby wiemy, że dzika, wyzwolona spod ręki człowieka, samoistnie żyjąca bez miejskiej ingerencji, a mimo to, jakaś nieautentyczna. Jak wytarte, wyprodukowane dziurawe dżinsy z metką H&M. Trochę obciachowa, trochę żenująca. Zarezerwowana dla miłośników miejskich nieużytków.

Nie po to z takim mozołem miejscy planiści i miejskie planistki urządzają nam zieleń w mieście, żeby zachwycać się „dzikimi ogrodami”. Uczymy się, że piękna miejska zieleń to taka, która jest pod kontrolą, skrojona w równe klomby i trawniki, opisana ścieżkami, nadającymi kierunek i rytm naszej zielono-miejskiej choreografii. Przyroda zorganizowana to przyroda ujarzmiona, pod kontrolą. Pozbawiona spontaniczności i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Nowoczesne zamknięte osiedla pokazują, że owszem, lubimy przyrodę i chcemy ją mieć w sąsiedztwie swoich mieszkań i apartamentów dopóki jest zorganizowana w regularne kwartały, przycięta, odpowiednio rozsadzona i przede wszystkim dobrana w sposób, który gwarantuje piękne kolory i cudowne zapachy. To jest lekcja, jaką daje nam kapitalizm tłumacząc, że piękne i wzruszające jest to, co unormowane, bo tylko takie można kupić lub sprzedać. Dużo łatwiej będzie nam znaleźć kupca na działkę z przystrzyżoną trawą i od linijki posadzonymi drzewkami. Dziko zasiedloną ziemię kupi od nas tylko szaleniec, amator roślinnej dziczyzny. Nikt poważny się nią nie zainteresuje. W ten sposób budowany jest mit powagi i elegancji, jaki wiąże się z przyczesaną, uregulowaną zielenią. Żadne poważne miasto nie pozwoli sobie na dziko rosnące parki czy spontanicznie zasiane wiatrem trawniki.

W ten sposób kształtowane są gusta mieszkańców i mieszkanek, sankcjonowane autorytetem władz. Powoływanie się na inne prestiżowe miasta, z elegancko zaplanowaną zielenią tworzy kanon odpowiedniego, dobrze zorganizowanego „eco friendly” siedliska. Hołubienie i obrona dzikiej przyrody w mieście, samowolnej i niezorganizowanej, uchodzi za szaleństwo, za nieznajomość norm i standardów, za niebezpieczny radykalizm i eko-terroryzm. Dzięki tak skonstruowanej narracji z czystym sumieniem można lobbować za znormalizowaną zielenią kosztem dzikiej. Na szczęście, nowy trend ostatnich kilku lat w światowych metropoliach pokazuje, że coraz częściej stawia się na miks zieleni uregulowanej z naturalnie rosnącą, dostrzegając ekologiczne korzyści tej fuzji6.

Bioróżnorodność w betonie

Bioróżnorodność ma określone parametry kulturowe. Jednoznacznie kojarzona jest z lasami tropikalnymi, puszczami, łąkami, oceanami i innymi ściśle określonymi ekosystemami przyrodniczymi. Jeżeli wpiszemy w wyszukiwarkę hasło „bioróżnorodność” dokładnie takie obrazy otrzymamy. Obszary bioróżnorodne, w których dopuszczalna jest ingerencja człowieka, to obszary wiejskie, rolnicze, agroturystyczne. I o ile są to tereny przekształcone przez człowieka, to jednak przyroda jest kluczowa do jego przetrwania. To dzięki niej rolnik/rolniczka może uprawiać ziemie i zbierać jej plony, a agroturysta_ka cieszyć się jej bliskością. I mimo że w obu przypadkach to człowiek spienięża jej owoce dowolnie z nich korzystając, to na końcu tej drogi stoi ona – przyroda, dzięki której zarobek i pełny żołądek są możliwe.

Ale bioróżnorodność obecna jest również w miastach. I to w niespotykanym wymiarze. Jednak z jakiś powodów, o przyrodzie miejskiej równie zróżnicowanej co oceany lub lasy tropikalne, nie jesteśmy nawykli ani nawykłe mówić w kategorii bioróżnorodności. Tak, jakby owo pojęcie było zaprzeczeniem miasta, jego antonimem, skrajnym biegunem. Jakby hasło „bioróżnorodność” zarezerwowane było wyłącznie dla obszarów przyrodniczych, naturalnych. Jakoś nam nie pasuje mówić o mieście w kategorii bioróżnorodności. Ewentualnie jakieś zielone enklawy wewnątrz miasta, parki, skwery, ogrody botaniczne mają prawo nazywać się bioróżnorodnymi, ale wyłącznie dla podkreślenia surowości miasta, jego wszechobecnej betonozy, kaskad asfaltu, niepoliczalnych ton stali, gumy, szkła i plastiku. Zaplanowana zieleń w mieście ma służyć ociepleniu jego wizerunku cementowego boa dusiciela, który pożera wszystko, co związane z naturą. Ale, paradoksalnie, ma też informować, że miasto to zabójca i tylko dzięki zieleni, ogródkom, parkom i alejkom daje się od czasu do czasu pogłaskać po łebku. A zatem brutalna czerń miasta zależy od jego łagodnej zieleni. Zieleń jest punktem odniesienia, dzięki któremu można „zważyć” miasto i wystawić w odpowiedniej kategorii wagowej. Najbardziej odpychające i niegościnne miasta to te, w których jest najmniej zieleni, a przecież budowano je po to, żeby od zieleni się odgrodzić. Żeby wyjść z pól, łąk i lasów i zamieszkać pośród regularnych, geometrycznych konstrukcji z cegieł i drewna. Z tego samego drewna, które dawało bezpieczeństwo w przyrodzie.

Ile razy zastanawiamy się nad bioróżnorodnością parku, w którym schładzamy swoje ciało w upalny dzień lata? A ile razy nad osiedlowym ogródkiem czy klombem z podwórka między kamienicami? Takie wyspy zieleni istnieją, a my możemy je rozwijać i wspierać. Miasto, na niespotykaną skalę tnie zieleń na radykalnie odmienne mikrosiedliska, zazwyczaj niesąsiadujące ze sobą na obszarach naturalnych. Człowiek w dowolny sposób prowadzi selekcje gatunków roślin i zwierząt zostawiając te, które są potrzebne, konieczne lub ładne, a pozbywając się tych, które z punktu widzenia gospodarki miejskiej nie mają znaczenia, szkodzą lub są brzydkie. Ta kontrolowana wymiana gatunkowa ma kluczowe znaczenie dla bioróżnorodności zorganizowanych zielonych obszarów miasta. Nieużytki i tereny opuszczone są znacznie bardziej jednolite gatunkowo. Są samoregulujące się ponieważ nie podlegają jurysdykcji zielonych architektów. Badania profesora Christophera Swana z uniwersytetu w Meryland w Baltimore7 wskazują, że ziemia pod usuniętym budynkiem jest znacznie gorsza od ziemi poza nim. Jednakże, te dwa siedliska istnieją obok siebie wspierając różne ekosystemy roślinne. Pierwszy wobec drugiego różni się dużym zróżnicowaniem gatunkowym. Roślinność zasilana ziemią po dawnym budynku jest bardziej jednolita.

Zorganizowana miejska zieleń daje nam ukojenie a przede wszystkim iluzję, że nad nią panujemy. Że panujemy nad przyrodą w ogóle. To urojenie kontroli miejskiej przyrody jest jednym z fundamentów bezpiecznego życia w mieście. Skoro nie jesteśmy w stanie kontrolować jej poza miastem, to chociaż w mieście niech będzie poukładana i składna.

Fragment chodnika przy głównej ulicy w Gdańsku-Oliwie. Fot. Ewa Sadlek
Fragment chodnika przy głównej ulicy w Gdańsku-Oliwie. Fot. Ewa Sadlek

Tym samym, pojęcie natury przeciwstawia się pojęciu miasta, fizycznej i mentalnej emanacji kultury. Ucieczka do miasta z przyrody miała ją zostawić w tyle. Nie po to ludzie wyszli z lasu, żeby do niego wracać, choćby symbolicznie w postaci miejskich parków. Być może dzika przyroda w jej naturalnym środowisku okazała się zbyt chaotyczna dla człowieka. Stąd regularne, geometryczne miasta, w których wszystko jest bardziej przewidywalne niż w lesie. W mieście mamy kontrolę nad przestrzenią i tym, co się w niej dzieje znacznie bardziej niż w anarchicznym, metafizycznym lesie. A z drugiej strony, trudno nam sobie wyobrazić odłączenie od natury, naszej kolebki, źródeł kultury. I to poczucie prowadzi nas do utraconej wiedzy o nierozerwalności natury i kultury, które wzajemnie się przenikają i opisują. Stąd dążenie do bardziej zrównoważonych ekologicznie miast, w których coraz więcej jest miejsca na nieplanowaną przyrodę a jej dziki, autonomiczny charakter postrzegany jest jako immanentna część miasta.

Być może ta uwewnętrzniona metafizyczna bliskość z przyrodą każe nam domagać się jej więcej w głuchym betonowo-szklanym otoczeniu, które w żaden sposób do nas nie przemawia, nie wysyła żadnych sygnałów ani nie sugeruje wspólnoty. Jednocześnie, prehistoryczny lęk przed nią, zarchiwizowany w naszych ciałach, zmusza nas do podejmowania kolejnych strategii obronnych przed jej dzikim, brutalnym obliczem.

Dlatego przyroda musi człowiekowi zawsze do czegoś służyć. W mieście do odpoczynku, rekreacji, do złapania oddechu i do wyciszenia od zgiełku ulic, do oczyszczania powietrza, do łagodzenia betonu i asfaltu, do urozmaicania architektury, do ozdoby, do odgradzania się od sąsiadów, do uprawiania mikroogródków, do śmiecenia i wyprowadzania psa, itd. Poza miastem, zieleń człowiekowi służy m.in. do odpoczynku od miasta, schłodzenia się latem, ferii i wakacji, pikników, festiwali, kursów powrotu do przyrody, badań, obserwacji, filmów i fotografii, sesji zdjęciowych, polowań, pozyskiwania drewna, zbierania grzybów, kwiatów i chrustu, wchodzenia na drzewa, nauki, odkrywania siebie, kąpania się i wspinania, uprawy warzyw i owoców, hodowli zwierząt, projektowania map i wytyczania granic, itd. itp. Mało kto się zająknie, że przyroda istnieje przede wszystkim sama dla siebie. Że jej istnienie ma wartość samą w sobie. Cały czas tkwimy w filozoficznym fotomontażu Bruno Latoura, jak jego „krążące referencje” nazywa Małgorzata Sugiera8, gdy pod koniec XX wieku podczas wyprawy na skraj puszczy amazońskiej w Boa Vista relacjonował: „rośliny odnajdują swe miejsce w ujednolicanej przez wieki taksonomii. […] Przestrzeń zmienia się w wykres na stole, wykres zmienia się w szafkę, szafka w koncepcję, a koncepcja w instytucję”.

Przyroda nie istnieje dla człowieka, dla zaspakajania jego potrzeb. Przyroda jest podmiotem w łańcuchu życia, zbiorem nieskończonych indywidualnych istnień, których życie jest samo-wartością.

A może tak zadbać i wesprzeć miejską zieleń dla niej samej? Bez obarczania jej obowiązkami wobec człowieka? Może niech raz człowiek będzie sługą przyrody. Stworzy jej warunki dla bycia samej sobie.

Łukasz Wójcicki

Tekst powstał w ramach stypendium artystycznego miasta stołecznego Warszawy w 2022 r. Na podstawie tekstu powstała audycja radiowa w Radiu Kapitał, w ramach audycji „kto nie skacze”: radiokapital.pl/shows/kto-nie-skacze/20-wild-power/.

Łukasz Wójcicki – performer, tancerz, choreograf, działacz społeczny, animator kontrkultury, badacz. Interesuje się politycznością ciała, choreografią społeczną, dekonstrukcją przywileju, patriarchatu i normatywności oraz dekolonizacją. Bada nowe formy obecności w kontekście katastrofy ekologicznej i antykapitalizmu. W latach 2008-2018 performer i tancerz w zespole teatru Komuna Warszawa. Od 2016 r. związany z działaniami społeczno-artystycznymi fundacji Strefa WolnoSłowa. Laureat rezydencji Fundacji Otwarty Plan „Klimatyczne karawany czyli sztuka i aktywizm w dobie katastrofy klimatycznej” i stypendium artystycznego m.st. Warszawy (projekt „Miasto – Natura – Ciało”). Delegat „NATURE OF US – Research Sessions and Conferences For Central European Performance Projects about the Natural World” na Wyspie Sobieszewskiej w Gdańsku.

Przypisy:
1. Urban plants: A surprising variety of wild flowering plants and ferns find places to grow in Scotland’s cities and towns, nature.scot/plants-animals-and-fungi/flowering-plants/urban-plants [dostęp: marzec 2022].
2. Anka Herbut, Republika Rośli i Ludzin, „Dwutygodnik”, nr 319, 10/2021: dwutygodnik.com/artykul/9739-republika-rosli-i-ludzin.html [dostęp: marzec 2022].
3. Kasper Jakubowski, Przyroda w mieście to nie tylko parki i trawniki, deon.pl/wiara/wspolny-dom/przyroda-w-miescie-to-nie-tylko-parki-i-trawniki,1102282 [dostęp: marzec 2022].
4. Tamże.
5. Więcej na temat dobroczynnych efektów obecności drzew w miastach: Jack Payne Why more cities need to add up the economic value of trees, theconversation.com/why-more-cities-need-to-add-up-the-economic-value-of-trees-57928 [dostęp: marzec 2022)].
6. Linnea Harris, 8 cities rewilding their urban spaces, weforum.org/agenda/2021/06/8-cities-rewilding-their-urban-spaces/ [dostęp: marzec 2022].
7. Christopher Swan, Urban nature: What kinds of plantsand wildlife flourish in cities?, theconversation.com/urban-nature-what-kinds-of-plants-and-wildlife-flourish-in-cities-71680 [dostęp: marzec 2022].
8. Cytat za: Małgorzata Sugiera Pochwała uważności. Czyli odkrywanie lokalności praktyk poznawczych w zachodnich naukach, „Dialog”, czerwiec 2021, nr 6 (775), s. 150.