DZIKIE ŻYCIE Wywiad

Ochrona przyrody to praca zespołowa. Rozmowa z Jackiem Karczewskim

Bartosz Sobański

Zacznijmy od ogólnego pytania – czym jest dla Ciebie przyroda?

Jacek Karczewski: Przede wszystkim niewyczerpanym źródłem zadziwienia i zachwytu. Im dłużej się jej przyglądam i im więcej się o niej dowiaduję, tym więcej chcę wiedzieć, tym bardziej mnie zachwyca, wzrusza, zaskakuje. To, co daje mi przyroda – jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi – to doświadczenie wielkiego szacunku, różnorodności i piękna. Uważam, że przyroda jest wielką estetką. To też mądrość i synergia. Widzę przyrodę jako miejsce ciągłej współpracy, wymiany i wzajemnego wsparcia. Widzę ją raczej w ten sposób niż jako ciągłą walkę i zjadanie, jakimi chętnie epatują niektóre filmy przyrodnicze.


Na zdjęciu Jacek Karczewski. Fot. Archiwum Jacka Karczewskiego
Na zdjęciu Jacek Karczewski. Fot. Archiwum Jacka Karczewskiego

Czy uważasz, że nasze społeczeństwo potrafi zachwycać się przyrodą? Zadaję to pytanie ponieważ – niestety – widzę rozdźwięk między zachwytem nad przyrodą a szacunkiem do środowiska, przejawiającym się choćby w segregacji śmieci.

Zgadzam się z Tobą. Myślę, że mamy w Polsce pewną gotowość do tego, żeby na widok jakiegoś przyrodniczego zjawiska zawołać: „O, jakie to piękne!”. Zachwycić się lasem, konkretnym drzewem. Ale potem wracamy do domu i podejmujemy decyzję o ścięciu jabłoni, która rosła w naszym ogrodzie od 75 lat albo dębu, parę metrów dalej, który liczy sobie lat 250. Ścinamy, bo lecą liście, które „zaśmiecają” działkę albo tylko dlatego, że wszyscy sąsiedzi już to zrobili. A już najbardziej pechowa sytuacja to taka, kiedy na działce jest na przykład kostka betonowa, która pod wpływem zalegających liści się odbarwia. W tym momencie ta kostka, która z punktu widzenia klimatu, krajobrazu czy naszego dobrostanu nie ma kompletnie żadnej wartości, staje się ważniejsza od drzewa – żywego, a przy tym wyjątkowo cennego organizmu. Jego wycięcie zajmuje kilka minut, a na następne takie musimy poczekać kilka pokoleń. Nie mamy podstawowej wiedzy o tym, co te drzewa nam dają – to po pierwsze. Po drugie – przestaje obchodzić nas ich piękno, a nawet, co muszę przyznać i trochę mnie przeraża, krajobraz w którym dorastaliśmy, nasza osobista z nim więź. Przecież z tym konkretnym drzewem lub aleją drzew albo gajem związane są różne wydarzenia z naszego życia, życia naszych bliskich lub przodków… Nie mamy też żadnego problemu, żeby pospiesznie wycinać ostatnie puszczańskie lasy albo chcieć pociągnąć czteropasmową drogę przez jedno z najważniejszych miejsc na kontynencie – Biebrzański Park Narodowy, z którego wszyscy powinniśmy być dumni, i o który wszyscy powinniśmy dbać. Jest tak jak mówisz. Niby potrafimy docenić piękno przyrody, ale jednocześnie nie mamy zahamowań, żeby ją zabetonować, ściąć, zniszczyć – i oczywiście zarzucić śmieciami! Tak naprawdę cenimy i dbamy tylko to, co sami zbudowaliśmy lub zrobiliśmy.

Nasz krajobraz jest coraz bardziej przekształcony i szybko ubożeje. Być może najgorsze jest to, że w ten sposób ciągle obniżamy poprzeczkę, jeszcze głębiej degradujemy punkt odniesienia dla kolejnych pokoleń. Dobrym przykładem jest polska wieś, z której zresztą sam pochodzę. Straciliśmy już niemal wszystkie żywe, przydomowe ogrody, stare sady i drzewa. Do tego brak jakiejkolwiek spójności estetycznej i architektonicznej. Każdy dom, każde obejście wygląda inaczej. Jeśli wybierzemy się na spacer, to szybko odkryjemy, że cały krajobraz wokół naszej wsi został całkowicie zmieniony. Zniknęły zagajniki, polne drogi i aleje, strumienie, oczka wodne i zagłębienia w terenie, gdzie kiedyś choćby wiosną i na krótko miała szansę zebrać się woda. Wiele łąk i pastwisk zostało zamienionych na pola orne. Kiedy sięgam pamięcią do dzieciństwa i do tego, jak było tam kiedyś, to łamie mi się serce. Przypominam sobie te wszystkie kuropatwy, potrzeszcze, trznadle, skowronki, zające, polne kwiaty i zioła. Już ich tam nie ma albo zostały tylko niedobitki, których los wydaje się  przesądzony. Problem w tym, że dla naszych dzieci ten przemysłowy, pozbawiony życia krajobraz to nowa norma, ich punkt odniesienia.

Powiedziałeś gdzieś niedawno, że na ileś tysięcy organizacji pozarządowych, tych przyrodniczych jest zaledwie około 50. To niewielka liczba. Czy Twoim zdaniem powinno być ich więcej? A może jest ich tyle, ile trzeba, ale brakuje im skuteczności?

Uważam, że fundacji, stowarzyszeń działających na rzecz ochrony przyrody powinno być 10 albo i 100 razy więcej. Im więcej, tym lepiej. Chodzi o to, żeby z naszym ochroniarskim przekazem i wezwaniem do społecznej współodpowiedzialności docierać do jak największej liczby ludzi w możliwie najróżniejszych miejscach. Jest tyle roboty do wykonania, tyle nisz i niszek do zagospodarowania, że możemy być spokojni o miejsce i zadania dla każdej kolejnej organizacji przyrodniczej. Niezwykle ważna jest tutaj różnorodność. Jak w przyrodzie! Tak jak o kondycji i odporności siedlisk stanowi ich bioróżnorodność, tak samo miarą skuteczności całego sektora jest wielość i różnorodność organizacji przyrodniczych.

Jakie są według Ciebie słabe strony organizacji zajmujących się ochroną przyrody w Polsce?

Mam wrażenie, że w naszej ochronie przyrody jest spory lęk przed… różnorodnością. Objawia się on na wielu poziomach i w gruncie rzeczy przeczy temu, czym się zajmujemy. Przecież przyroda jest taka cudowna i silna właśnie dzięki swej różnorodności. My też bylibyśmy silniejsi, gdybyśmy byli bardziej wszechstronni, otwarci na odmienność, lepiej reprezentowani przez ludzi o różnych horyzontach i specjalnościach. Na pewno jest w środowisku dominacja mężczyzn, obowiązują odpowiednie zachowania, myślenie, ubiór etc., dużo schematów, w które „lepiej” się wpisać! Ale schematy to przeciwieństwo przyrody i naszej misji. Zielone NGO, jeśli chcą być skuteczne, muszą myśleć i działać bardziej synergicznie, a przy tym wielopłaszczyznowo, eklektycznie. Zawodowi przyrodnicy stale potrzebują specjalistów z innych branż, którzy często są nie mniej, a może nawet lepiej, zmotywowani. Mają tak samo zielone serca, a do tego w przeciwieństwie do tzw. „merytorystów” zwykle nie wstydzą się swoich uczuć i emocji, a ten wstyd moim zdaniem mocno ciągnie naszą branżę w dół. Skala działania różnych organizacji też może i powinna być niejednorodna – jedne mogą swą aktywnością obejmować cały kraj, inne Poznań, a jeszcze inne jedynie Park Sołacki. Najważniejsze są dobre pomysły, jakość działania i zapał. Dlatego uważam, że jeśli ktoś zastanawia się nad założeniem własnej fundacji, ponieważ widzi jakieś mankamenty w tych już funkcjonujących, to powinien to zrobić.

Zwiększenie liczby organizacji to być może także sposób na zmianę wizerunku przyrodnika, ekologa w oczach społeczeństwa. „Ekoterorryści”, „szurnięci” to jednak często pojawiające się określenia.

Tak – i może to być także nawiązanie do poprzedniego pytania o to, czego brakuje obecnie funkcjonującym fundacjom przyrodniczym. Mianowicie jednym z najważniejszych problemów jest brak zaufania społecznego. Nam się nie ufa. Kiedyś – dawno – miałem własną firmę doradczą. Była to działalność komercyjna, nastawiona na zarobek, więc nie wzbudzała niczyjego sprzeciwu, zdziwienia. Gdy zacząłem zawodowo zajmować się ochroną przyrody, zamiast docenienia, że robię coś dla wspólnego dobra, zdarzały mi się sytuacje, gdy ktoś patrząc mi w oczy pytał: „Jak to możliwe, żeby dorosły facet zajmował się ptaszkami i żabkami?”, albo: „Przyznaj się, ile ty z tego masz?”. Ludzie myślą, że to niemożliwe, aby to robić dla idei. Nie przychodzi im do głowy, że można zająć się ochroną przyrody z przekonania, że jest to ważne i potrzebne, żeby nie powiedzieć konieczne. I nikt nie rozumie, że chroniąc „ptaszki, żabki i motylki”, dbasz o to, żeby ludzie mieli czym oddychać, co pić i jeść, żeby mieli gdzie odpoczywać, byli zdrowi i nie oszaleli. Więcej organizacji oznaczałoby większą obecność w terenie, więcej kontaktów z ludźmi, którzy dzięki temu może przestaliby postrzegać nas jako dziwaków albo wręcz zagrożenie.

Wróćmy jeszcze na chwilę do organizacji przyrodniczych. Oprócz bezdyskusyjnego faktu, że jak na stosunkowo duży kraj jest ich za mało, to odnoszę wrażenie, że organizacje ze sobą nie współpracują. Czy nie wydaje Ci się, że dobrym pomysłem byłoby, aby ich przedstawiciele spotkali się raz na jakiś czas, by omówić palące potrzeby, problemy, wspólną wizję działania?

Kiedy zaczynałem w branży, to było moją idee fixe, żebyśmy się spotykali, wymieniali wiedzą i doświadczeniem, współpracowali. Wtedy jednak, blisko 20 lat temu, w naszym środowisku przeważała rywalizacja. Dzisiaj jest już znacznie lepiej, choć do realnej współpracy jeszcze daleko. Szkoda, bo takie ogólnopolskie forum wzajemnego wsparcia i wymiany byłoby logiczne i bardzo pożyteczne. Z wielkim zapałem próbowaliśmy zainicjować coś takiego na początku działalności Ptaków Polskich (dziś Jestem na pTAK! – dopisek B.S.), ale szybko okazało się jednak, że nikt nie był zainteresowany. Może to kolejny przejaw tego, że wśród naszych organizacji przyrodniczych brakuje niekiedy otwartości, chęci zmierzenia się z odmiennym zdaniem, czasami zwyczajnej szczerości.

A może to przynajmniej częściowo efekt ogromnego przepracowania i często nieprzyjaznego otoczenia prawnego, instytucjonalnego i społecznego, w jakim wszyscy funkcjonujemy. Raz jeszcze podkreślę, że dla mnie ochrona przyrody jest z natury działalnością wielowątkową, na którą trzeba patrzeć horyzontalnie, jak na coś wielkiego, a do tego dynamicznego, jak puzzle. Wymaga współpracy na wielu poziomach i nierzadko zaskakujących ścieżek. Przyrodniczy-zapaleńcy – tacy jak my – prędzej czy później muszą spotkać się z urzędnikami, instytucjami rządowymi i samorządowymi, z mediami, szkołami i ogromną rzeszą najróżniejszych ludzi. I tutaj pojawia się nasza cecha narodowa – w działaniach zespołowych, delikatnie mówiąc, nie jesteśmy najlepsi. To nasza polska pięta achillesowa. Tam, gdzie można współpracować, będziemy rywalizować, zamiast się wspierać. Kondycja naszej przyrody to sprawa dotycząca nas wszystkich, bo od jej stanu – dosłownie – zależy nasza przyszłość, więc jej ochrona i troska o nią muszą być udziałem każdego z nas. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej.

Ale tak się nie dzieje.

Przyroda i idee jej ochrony są w Polsce są na takim, a nie innym poziomie również z powodu elitarnego, nierzadko wykluczającego do niej podejścia. Szczególnie manifestuje się to w języku, w jakim od lat o niej mówimy, a którego nikt spoza branży nie rozumie. Największe, wspólne dobro narodowe stało się domeną wąskiej grupy specjalistów, akademików, urzędników oraz myśliwych i rolników-biznesmenów. W mojej nowej książce („Zobacz ptaka. Opowieści po drodze” – dopisek B.S.) w rozdziale „Komu zależy na osobnikach juwenilnych żerujących w siedliskach ruderalnych?” stawiam tezę, że to właśnie hermetyczny, wykluczający język jest jednym z największych problemów, „killerów” społecznego aktywizmu i oddolnej ochrony przyrody lub choćby zwykłego nią zainteresowania. Być może to ta nieludzka nowomowa doprowadziła nas do obecnego kryzysu wiedzy, wartości i wzorców, czego efekty widać na każdym kroku. W nauczaniu o przyrodzie w szkołach (lub raczej jego braku), prawie upadającej bioróżnorodności (jeśli chodzi o ptaki mamy w Polsce oficjalnie najwyższy współczynnik ekstynkcji na kontynencie), przesuszonych glebach, trujących i zabetonowanych przydomowych ogrodach. Ale też w rabunkowym cięciu starych lasów, alei i w tonach śmieci rozrzuconych jak Polska długa i szeroka.

Posługując się językiem, którego nikt nie rozumie, budujemy poczucie wyższości, odcinamy się od reszty społeczeństwa w naszej wieży z kości słoniowej i robimy przyrodzie największą krzywdę, jaką możemy sobie wyobrazić. Problemem ostatnich kilku lat stał się szczególnie agresywny i otwarcie piętnujący język i postawy wielu liderów społecznych i politycznych, w tym księży, którzy – o ironio – zarzucają nam „ideologizację”, nazywają terrorystami, faszystami, bolszewikami, polakożercami itd. itp. Swoją drogą ich język jest najczęściej jakąś hejterską nowomową.

W książce „Epoka człowieka” prof. Ewa Bińczyk wskazuje humanistów jako tę grupę, która może odegrać istotną rolę w działaniach mających na celu ratowanie przyrody przed zgubną działalnością człowieka. Mają oni tłumaczyć język biologii na język prosty, który dotrze do ludzi i poskutkuje tym, że zaczniemy się czuć odpowiedzialni za środowisko naturalne.

Całkowicie się z tym zgadzam. To dokładnie to, o czym rozmawialiśmy – ochroną środowiska trzeba zajmować się wieloaspektowo. Potrzebujemy humanistów oraz różnej maści artystów, którzy przetłumaczą ten fatalny język i odczarują nam tę obecnie „niedostępną”, obco brzmiącą i nieludzko zinstytucjonalizowaną przyrodę.

Natrafiłem niedawno – w kontekście dramatycznych wydarzeń, które rozgrywają się na Wschodzie – barbarzyńskiej napaści Rosji na Ukrainę – na pytanie: „Jak przeciwstawić się przemocy wobec przyrody, skoro przemoc między ludźmi jest akceptowalna?”. Czy podjąłbyś się trudu odpowiedzi na to pytanie?

Jeszcze do niedawna bez wahania odpowiedziałbym, że o wiele bardziej dotyka mnie przemoc wobec zwierząt niż przemoc, jaką okazujemy wobec siebie. A to dlatego, że to co robimy sobie nawzajem to nasza sprawa, często wybór i nie powinniśmy, nie mamy moralnego prawa wciągać w nasze barbarzyńskie wizje i rytuały zwierząt, które są przecież z innej kultury, z innego wymiaru, a przy tym kompletnie bezbronne wobec naszej kultury i cywilizacji, które oparte są na dominacji, zastraszaniu i śmierci. Do niedawna, żyjąc w dość uprzywilejowanym jednak miejscu na Ziemi, przynajmniej współczesne wojny często kojarzyły mi się z konfliktami o charakterze trudnym do zdefiniowania. Mam na myśli to, że nie zawsze było dla mnie jasne, kto ma rację, kto jest dobry, a kto zły. W przypadku napaści na Ukrainę nie ma żadnych wątpliwości. Jest agresor, który brutalnie atakuje neutralne państwo. Abstrahując jednak od charakteru i samej istoty danego konfliktu – oprócz ludzi, na wojnach zawsze giną zwierzęta, które są bez żadnej winy i w żaden sposób nie powinny być wciągane w masakrę napędzaną naszą głupotą, zachłannością, czy patologicznym narcyzmem takiego czy innego przywódcy, bez względu na to, czy rządzi on największym krajem na Ziemi, średnim krajem w Europie, czy jedną tylko wsią. Zwierzęta nie mają tu nic do powiedzenia i nic nie mogą zrobić. Są masowymi, niemymi ofiarami, które mało kogo obchodzą. Śmiem twierdzić, że to gorszy los i, mówiąc po ludzku, większa niesprawiedliwość nawet od tej, z jaką mierzy się dziś naród ukraiński.

Czy uważasz wobec tego, że ochrona przyrody jest działalnością czasu pokoju?

W idealnym świecie w ogóle nie byłoby ochrony przyrody, ponieważ przyroda nie musiałaby być chroniona. Pójdźmy krok dalej – w moją wizję idealnego świata wpisuje się oparta na równości i transparentności, moralnie i technologicznie rozwinięta cywilizacja, która współistnieje z fantastyczną przyrodą. Wszystko jest tylko kwestią proporcji. Ale nam ciągle mało. Co z tego, że rządzę największym państwem na Ziemi – zagrabmy jeszcze terytoria po sąsiedzku! Co z tego, że mam milion wyznawców i tysiące świątyń? Siłą, manipulacją lub perswazją nakłońmy jeszcze jeden milion. Nie szkodzi, że po drodze rozniecimy napięcia społeczne i przygotujemy grunt pod przyszłe konflikty, lub latami tlące się wojny domowe. Co to 10 milionów na koncie? Miliard – ten dopiero dałby mi poczucie władzy i przewagi! Co z tego, że tego miliarda, ani ja, ani moje dzieci, nie przejemy.

Chcemy więcej posiadać, jeszcze bardziej dominować. W idealnym świecie ochrona przyrody nie byłaby potrzebna. Świat jednak nie jest idealny i jest ona niezbędna. Zresztą nie od dziś wiadomo, że dobrze chroniona przyroda, będąca w dobrej kondycji, chroni nas – ludzi. Spójrzmy co się stało w Ukrainie. Gdyby znajdujące się na północ od Kijowa prypeckie bagna zostały wcześniej osuszone, to dziś Kijów, a przez to cała Ukraina – Europa i świat – byłyby prawdopodobnie w zupełnie innej, znaczniej bardziej dramatycznej sytuacji. Stolicę Ukrainy chronią największe zachowane na kontynencie śródlądowe bagna. Oczywiście w sytuacji kryzysowej nasze działania powinny być adekwatne do tej sytuacji – być może trzeba chwycić za broń i walczyć. Ale prędzej czy później każda wojna ustanie albo co gorsza rozciągnie się na lata i ludzie, którzy nie walczą z bronią powinni podejmować walkę robiąc to, na czym się znają najlepiej – robić swoje. Piekarz piec chleb, nauczyciel uczyć, a przyrodnik działać… To też jest opór – i to bardzo skuteczny! Myślę, że w warunkach ciągnącej się wojny i okupacji, przetrwanie kultury i tożsamości najechanego kraju zależy właśnie od tej pracy u podstaw. Krajobraz i przyroda są jednym z fundamentów tej tożsamości i nie możemy o nich zapominać. Nawet jeśli nasz świat został postawiony do góry nogami, życie toczy się dalej. Myślę, że jest w tym nadzieja.

Czyli praca organiczna. Niezależnie od czasów, zawirowań historycznych czy wojennych zawieruch.

Zgadza się. Jest taki kraj, takie społeczeństwo, w którym się trochę podkochuję. To Estonia.

Estończycy to naród, który przez większość swego istnienia był pod takim czy innym zaborem. Niesamowite jest to jak bardzo udało się im zachować własną tożsamość i odrębność kulturową, i to pomimo wszystkich przeciwieństw, a często systemowych prześladowań i okrucieństw, z jakimi musieli się zmagać, a przy których blednie nawet nasza trudna historia. I wracamy do tego, o czym rozmawialiśmy przed chwilą. Estończycy, z którymi rozmawiałem, mówili: „My nie mieliśmy szans na toczenie wojen. Nas było po prostu za mało. Wystarczyłoby, że kolejny z naszych zaborców kłapnął zębami, a byłoby po nas”. Zamiast walczyć oni po prostu robili swoje – trwali przy swojej pracy organicznej. Silny związek Estończyków z ich krajobrazem i przyrodą jest ważną częścią ich jedności i tożsamości narodowej. Są przekonani, że dopóty będą istnieć ich lasy, gaje, jeziora, łąki i bagna, przetrwają i oni, a w razie potrzeby tam właśnie się schronią.

Wróćmy na nasze podwórko. Jak w Polsce mówić o przyrodzie? Jaką prowadzić narrację, żeby nie była ona jedynie negatywna, czyli de facto zniechęcająca, lub jedynie pozytywna, czyli przysłaniająca jej problemy. Pytam właśnie Ciebie, ponieważ moim skromnym zdaniem jesteś jedną z tych osób, które w tematach przyrodniczego public relations poruszają się niezwykle sprawnie.

Dziękuję… Może po prostu mówić jak jest, czyli robić i jedno, i drugie. Ale po kolei. Weźmy takiego Davida Attenborougha, który ma niesamowite zasięgi i dociera ze swoim przekazem do milionów ludzi na całym świecie. Tymczasem jeszcze niedawno był on u siebie, czyli w Wielkiej Brytanii, krytykowany za to, że stale pomijał destrukcyjne skutki działalności człowieka, upadek bioróżnorodności, kryzys klimatyczny itd.

Jego filmy, jak wszyscy wiemy, opierały się na ukazywaniu piękna lub wyjątkowości zwierząt i roślin, a że powstawały w spektakularnych, dzikich plenerach, mogły wręcz stwarzać mylne (!) wrażenie, że takich miejsc na Ziemi jest jeszcze bardzo dużo, a ona sama ciągle jest jak niczym niezagrożony rajski ogród. Mistrz, dajmy na to, zachwycał się życiem seksualnym dziobaków, ale już nie mówił, że istnieje poważne ryzyko, że te same dziobaki za chwilę nie będą miały gdzie żyć i znikną z powierzchni Ziemi. Dopiero w jego ostatnich filmach pojawiają się inne akcenty oraz informacje i obrazy, które przedstawiają życie na Ziemi w kryzysie. To nie wszystko – Anglicy jakiś czas temu zrobili badania i okazało się, że o ile ludzie bardzo chętnie oglądają widowiskowe programy przyrodnicze, o tyle nie ma to wpływu na ich rzeczywiste postawy wobec przyrody i przede wszystkim nie przekłada się na wzrost troski o nią lub chęć działania na rzecz jej ochrony. Wygląda na to, że można i nawet trzeba, łączyć ze sobą rzetelną informację o stanie środowiska i zagrożeniach dla przyrody z jednoczesnym ukazywaniem jej różnorodności i piękna. Chyba też czas najwyższy, abyśmy zaczęli głośno mówić również o tym, co nam daje przyroda. Na przykład kolejna wiekowa aleja dębowa planowana do wycinki – dla kogoś źródło zachwytu, od którego rozpoczęliśmy naszą rozmowę, dla wielu stworzeń jedyne miejsce życia, a dla nas wszystkich między innymi (!) źródło tlenu, wilgoci i cienia w upalne lato, a zimą osłona przed wiatrem i mrozem. Można i trzeba prowadzić obie narracje. Głupotą byłoby upieranie się przy jednej. Nie lubię i nie wierzę w rozwiązania zero-jedynkowe. W przyrodzie zresztą takie nie występują.

Od niedawna na rynku jest dostępna Twoja najnowsza książka „Zobacz ptaka. Opowieści po drodze”. W moim mniemaniu to nie tylko niezwykle piękna i oryginalna narracja o naszych rodzimych gatunkach ptaków, przedstawienie ich sylwetek, ale także coś więcej – swego rodzaju red alert. Wpisuje się to w tę strategię, o której przed chwilą mówiłeś – trzeba ukazywać piękno, ale też otwarcie mówić o zagrożeniach. Czy było to jedno z założeń, które skonstruowało tę książkę?

Nie, nie miałem takiego planu – tak wyszło. Bardzo dobrze pamiętam jak martwiłem się o tę książkę – że będzie mroczna, smutna, dołująca. W swojej pracy i chyba podejściu do życia w ogóle szukam tego co wspólne, co łączy, a nie dzieli. Tak miało być i tym razem. Chciałem napisać książkę o tym, co nas łączy z ptakami i że każdy z nich to znacznie więcej niż bezosobowa kulka pierza. Ale kiedy zacząłem przelewać na papier różne wydarzenia z przeszłości, to na jedną dobrą, pozytywną historię przypadało trzydzieści złych, naznaczonych naszą dominacją, chciwością, okrutną tradycją, zabobonem lub głupotą. Najgorsze jest jednak to, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. I choć w niektórych regionach świata cieszymy się wzrostem świadomości społecznej, to przecież i tak wiemy, w ogólnym rozrachunku, że nigdy nie było tak źle, jak teraz. A gdy weźmiemy pod uwagę ciągły wzrost zaludnienia i szybko postępującą, systemową dewastację Ziemi, będzie jeszcze gorzej. Dlatego nie sposób mówić dzisiaj o wróblach, bocianach, zającach czy pszczołach nie wspominając o tym, co dzieje się z krajobrazem, w którym one żyją i od którego zależą. Podobnie nie sposób uczciwie mówić o ludziach i naszej przyszłości bez mówienia o przyrodzie. Życie na Ziemi, w tym klimat, to system naczyń połączonych i wszystko, co robimy ma wpływ na tych, którzy na Ziemi żyją lub żyć będą. Czy pamiętają o tym ci, którzy podejmują decyzję w imieniu nas wszystkich? Czy ktoś dzisiaj naucza o tym w naszych szkołach? Przecież to najbardziej podstawowa prawda, a cała reszta, włącznie z naszym PKB i ostentacyjną religijnością to jedynie nadbudowa. Jesteśmy jak jaskiniowcy z iPadami, na wakacjach all inclusive.

Dziękuję za rozmowę.

Jacek Karczewski – przyrodnik, aktywista, popularyzator przyrody. Częsty gość programów telewizyjnych i audycji radiowych poświęconych przyrodzie. Autor licznych publikacji i artykułów oraz większości wydawnictw Ptaków Polskich – obecnie Jestem na pTAK! – stowarzyszenia, z którym związany jest od samego początku jako jego współzałożyciel i do niedawna wieloletni prezes zarządu. Współpracuje również z organizacjami spoza Polski, m.in. z brytyjskim Conservation Without Borders oraz WWT (Wildfowl & Wetlands Trust). Autor książek „Jej Wysokość Gęś. Opowieści o ptakach”, „Noc Sów. Opowieści z lasu” oraz niedawno wydanej „Zobacz ptaka. Opowieści po drodze”.