DZIKIE ŻYCIE

Natura i obyczaje – część 1

Andrzej Jermaczek

Tekst ten jest zaadaptowaną na potrzeby druku wersją cyklu felietonów zamieszczonych na Facebooku autora pod wspólnym tytułem „Natura i obyczaje”. Druga część ukaże się w kolejnym numerze „Dzikiego Życia”.

Do kraju tego…

„Do kraju tego, gdzie winą jest dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie...” – tęsknił w połowie XIX wieku Cyprian Kami Norwid. Bociany nie były wówczas chronione prawem, dopiero wiele lat później zapisane zostanie „kto wybiera jaja lub pisklęta, niszczy lęgowiska lub gniazda ptasie […] podlega karze…”. Tym co nie pozwalało „popsować” bocianom gniazda nie było prawo, lecz obyczaj. Niewielu umiało wówczas czytać, ale to, że szkodzenie bocianom skutkować może poważnymi konsekwencjami, zarówno ze strony tajemnych sił zsyłających pożary i bezpłodność, jak i ze strony sąsiadów, wiedział każdy. Obyczaj nie pozostawiał jednak także wątpliwości, że wronie można, a nawet trzeba, wybrać z gniazda jaja, do wróbli i szpaków strzelać z procy, a sowę, węża i nietoperza zabić.

Prawo można wprowadzić, a przynajmniej próbować, z dnia na dzień, obyczaj kształtuje się powoli, bardziej w wyniku ewolucji niż rewolucji. Ugruntowanie się na polskiej wsi obyczaju korzystania ze „sławojek” trwało znacznie dłużej niż wyobrażał to sobie ich pomysłodawca. Fot. Andrzej Jermaczek
Prawo można wprowadzić, a przynajmniej próbować, z dnia na dzień, obyczaj kształtuje się powoli, bardziej w wyniku ewolucji niż rewolucji. Ugruntowanie się na polskiej wsi obyczaju korzystania ze „sławojek” trwało znacznie dłużej niż wyobrażał to sobie ich pomysłodawca. Fot. Andrzej Jermaczek

Przez tysiąclecia podstawą funkcjonowania społeczeństw były obyczaje. Wykształcały się spontanicznie, w toku „docierania” się ze sobą ludzi i obowiązywały mimo, że nikt ich nie spisał. Wbrew pozorom także w społeczeństwie współczesnym, gdzie kształt niemal każdej rzeczy, każde postępowanie, działanie i każdy ich niuans, zostały skodyfikowane i obwarowane przepisami, dopóki przepisy te nie staną się obyczajem, skuteczność wielu bywa niewielka. Za złamanie obyczaju nie grożą twarde sankcje prawne, jednak na pozór stosunkowo miękka kara społeczna – dezaprobata czy ostracyzm środowiska, bywają bardziej dotkliwe niż mandat.

Niewygodne prawo czasem łatwiej ominąć niż obyczaj, zresztą samo omijanie nieakceptowanego prawa w niektórych kręgach stało się obyczajem, a właśnie jego przestrzeganie lub co gorsza pilnowanie aby go przestrzegali inni, naraża na ostracyzm. Prawo budowlane na Podhalu „się nie przyjęło” i nikt nie robi z tego problemu, gdyby jednak ktoś chciał złamać któryś z kultywowanych tam obyczajów, reakcja społeczności byłaby szybka i dotkliwa.

Obyczaje pomagają funkcjonować w grupie, ale przywiązanie do obyczajów obowiązujących u siebie a niezrozumienie bądź brak akceptacji dla obyczajów innych, to jedna z głównych przyczyn konfliktów społecznych, napęd wszelkich ksenofobii, a w ostateczności nawet wojen. Stare, podobno mandżurskie, przysłowie głosi: „Ludzie są bliscy naturą, ale dalecy obyczajami”.

Obyczaje kształtują również nasz stosunek do przyrody, znacząco wpływając na skuteczność jej ochrony. Fakt, że nie ma dziś takiego drzewa, którego, mimo istnienia dziesiątków chroniących go paragrafów, ustępów, punktów i podpunktów, nie dałoby się wyciąć jeśli tylko ma się odrobinę samozaparcia, motywacji i środków na koncie, wynika przede wszystkim z naszej obyczajowości. Podobnie nie ma takiego parku narodowego czy rezerwatu przez który, mimo wysokiego statusu ochrony, nie dałoby się, w imię „wyższych celów” i „dobra publicznego”, poprowadzić drogi. Zarówno drzewa, jak i parki narodowe chroni prawo, jednak dopiero zakorzeniony głęboko w świadomości i podświadomości obyczaj, który nakazywałby traktować ochronę przyrody nie jak „kwiatek do kożucha”, ale bardziej „na serio”, skutkujący społecznym potępieniem wszystkich łamiących i obchodzących prawo, mógłby spowodować, że przepisy chroniące przyrodę nie byłyby wydmuszką.

Obyczaje nie są zresztą wymysłem populacji ludzkich. Obyczajami nazywamy także zachowania zwierząt w określonych sytuacjach życiowych służące przeżyciu i przekazaniu swoich genów związane ze sposobem zdobywania pokarmu, wyborem optymalnego siedliska, unikaniem drapieżnictwa i konkurencji, obroną terytorium, zdobywaniem i utrzymaniem partnera, wychowem młodych itd.

Prawo można wprowadzić, a przynajmniej próbować, z dnia na dzień, obyczaj kształtuje się powoli, bardziej w wyniku ewolucji niż rewolucji. Ugruntowanie się na polskiej wsi obyczaju korzystania ze „sławojek” trwało znacznie dłużej niż wyobrażał to sobie ich pomysłodawca.

Znaczenia obyczajów w naszym życiu zwykle nie doceniamy, ale to przede wszystkim one kształtują naszą codzienność. To współczesny obyczaj, bo nie ma przecież takiego prawa, każe nie wypuszczać kota z domu, bo łapie biedne myszki i ptaszki, ale już nie powstrzymuje przed truciem wszystkiego, co się rusza w domu, ogrodzie, a przede wszystkim na przenajświętszym trawniku. To obyczaj nakazuje bezwzględnie tępić wszelkie „szkodniki” i „chwasty”, ale jednocześnie posiadać w ogrodzie wysianą z torebki „kwietną łąkę” dla pszczółek.

Zarówno zwierzęta jak i ludzie zmieniają swoje obyczaje – pod presją środowiska, innych gatunków, bądź innych osobników własnego gatunku. A jeśli nowe zachowania gwarantują lepsze przystosowanie do zmieniających się warunków, to zwiększają szansę na przetrwanie i sukces, jakkolwiek go rozumieć. W odniesieniu do ludzi nie jest to całkiem proste, bo człowiek wymknął się nieco mechanizmom ewolucji, ale niezależnie od tego, zmiana obyczajów to jeden z kluczowych elementów walki o przetrwanie, zarówno w dżungli nad Amazonką, jak i biurowcach wielkiego miasta.

Ponieważ to nasze, ludzkie obyczaje, kształtują dziś przyrodę, decydują o naszym stosunku do otoczenia i to pod ich przemożnym wpływem przekształcamy środowisko, wpływając także na życie i obyczaje innych gatunków, jest to niewątpliwie tematyka warta zainteresowania w szerokim kontekście ochrony przyrody.

Nowy, niegroźny człowiek

Nad jeziorem Zbąszyńskim, na pograniczu Wielkopolski i Ziemi Lubuskiej, łatwo dziś spotkać gęgawy. Gniazdowały tu już 50 lat temu, jednak wówczas należały do ptaków płochliwych i jak ognia unikały człowieka. W końcu ubiegłego wieku odkryły jednak, że „nowy człowiek”, jakiego zaczęły spotykać na kuszącej świeżą trawką plażach przy ośrodkach wypoczynkowych, stał się jakiś niegroźny, a sama jego obecność skutecznie chroni od ataków innych drapieżników. Szybka kalkulacja zysków i strat sprawiła, że zaczęły wyprowadzać lęgi w sąsiedztwie człowieka, z młodymi na stałe przenosząc się na trawniki przy miejscowościach, ośrodkach wypoczynkowych i plażach. Zmiana obyczajów okazała się tak skuteczna dla sukcesu lęgów, że liczebność lokalnej populacji wzrosła wielokrotnie i dziś gniazduje tu co najmniej 60 do 80 par tych ptaków, a oprócz nich, w rejonie jeziora przebywa ponad 100 ptaków nielęgowych. Podobne, synantropijne populacje gęgawy funkcjonują nad innymi dużymi jeziorami, np. Gopłem czy Jeziorakiem. Nie jest to zresztą żaden ewenement, każdy zetknął się z „miejskimi” kaczkami czy łabędziami, zurbanizowane populacje wielu innych ptaków wodnych znane są „na Zachodzie” od bardzo dawna, a synantropizujących się gatunków przybywa coraz więcej.

Przemiana naszych obyczajów sprawia między innymi, że przestajemy być groźnym drapieżnikiem. Odkrywają to szybko inne gatunki – zmieniają swoje obyczaje i zasiedlają siedliska w naszym sąsiedztwie. Fot. Andrzej Jermaczek
Przemiana naszych obyczajów sprawia między innymi, że przestajemy być groźnym drapieżnikiem. Odkrywają to szybko inne gatunki – zmieniają swoje obyczaje i zasiedlają siedliska w naszym sąsiedztwie. Fot. Andrzej Jermaczek

Warto jednak spojrzeć na opisywane zjawisko z drugiej strony – zmiany obyczajów człowieka. Na taką jak u gęgaw nad Zbąszyńskim reakcję mogą sobie pozwolić gatunki, dla których człowiek przestał być zagrożeniem – przestały go interesować jako ofiary, które można zjeść, albo konkurenci, których trzeba zabić. Młoda gąska to sporo dobrego mięsa – jeszcze 100, a pewnie i 50 lat temu taka łatwa zdobycz aż prosiłaby się o skłusowanie. Dziś wygląda na to, że wolimy kupić za kilkanaście złotych gotowego do spożycia kurczaka niż trudzić się chwytaniem, zabijaniem, patroszeniem, skubaniem i ćwiartowaniem. Więc póki wielu będzie stać na obiad w restauracji, a większość na kurczaka z Biedronki, gęsi mogą czuć się bezpiecznie. Mniejszość, która jeszcze byłaby w stanie gąskę skonsumować i, nie ukrywajmy, zapewne czasem to robi, stanowi coraz mniejszy margines i zanika w szybkim tempie. I, przynajmniej do kiedy będziemy, jak dziś, żyć w konsumpcyjnym nadmiarze i dostępności wszystkiego na wyciągnięcie ręki, proces ten będzie postępował.

No i chyba tu w Europie, prawie nikt już nie głoduje, a nawet jeśli, to na zapleczu marketu łatwiej zdobyć pokarm niż kłusując. Syndromy biedy są inne, o oczko wyższe. Ale skrajne sytuacje, przede wszystkim prawdziwy głód, mogą nas bardzo szybko zmusić do powrotu dawnych obyczajów – zapewne nie do końca wyssane z palca są opowieści o Polakach, nie tak dawnych migrantach, „polujących” na łabędzie w parkach Londynu.

Dobre serduszko nowego, miejskiego człowieka, objawiające się brakiem agresji i obficie zaopatrywaną spiżarnią w postaci śmietników, szybko dostrzegły w miastach i ich sąsiedztwie także inne gatunki, nie tak dawno bezlitośnie tępione, np. lisy. Dziki, w lasach żyjące pod presją silnego odstrzału, szybko przekonały się, że w pobliżu człowieka jest co zjeść, a strzelać do nich nikt nie będzie, bo tak, na oczach dzieci, jakoś niezręcznie.

Podobnie czaple i kormorany, bezlitośnie, często nielegalnie, tępione przez rybaków, wszędzie tam gdzie próbują gniazdować w miejscach odludnych, zaczęły przenosić się w bezpośrednie sąsiedztwo miejscowości, gdzie jakoś nie wypada do nich strzelać lub zrzucać gniazd z młodymi. W moich okolicach chronione w rezerwatach i zlokalizowane na z pozoru niedostępnych wyspach kolonie czapli jakoś nie przetrwały, ale od lat bardzo dobrze funkcjonują czaplińce w bezpośrednim sąsiedztwie miejscowości, w miejscach licznie odwiedzanych przez człowieka.

W dużych miastach znanym „problemem” na styku człowiek – przyroda są tzw. gołębie miejskie. Ludzie bronią się przed zawłaszczaniem przez nie swojego skrawka przestrzeni, parapetów i balkonów zakładaniem różnego rodzaju kolców, siatek i innych wymyślnych urządzeń. Taka sytuacja to jednak znak współczesnych, sytych czasów. Jeszcze 50 lat temu „rosołek z gołąbka” był na wsiach powszechnie stosowanym lekarstwem dla anemicznych dzieci i rekonwalescentów, a świeżo przeniesieni do bloków mieszkańcy wiejskich chat pamiętali o jego leczniczych właściwościach. Ale w końcu syci i rozleniwieni ludzie przestali się interesować gołębiami jako źródłem pożywnego białka, a gołębie szybko odkryły, że nie są już obiektem pożądania.

Przemiana naszych obyczajów sprawia, że przestajemy być groźnym drapieżnikiem. Chłop, który nie tak dawno „żywemu nie przepuścił” jawi się coraz częściej jako dobrotliwy pluszowy miś. Nieprzystające do tej wizji, nieprzyjemne obrazki skutecznie wypieramy. Dantejskie sceny dziejące się we współczesnych fabrykach żywności nas jakby nie dotyczą – zjadając wyhodowanego w nieludzkich warunkach kurczaka z rozczuleniem przyglądamy się biegającym po trawniku małym gąskom. Przyroda jednak nie jest pluszowa, a obrazki z religijnych broszurek przedstawiające idylliczny raj, do jakiego próbujemy upodobnić świat wokół nas, są po prostu wyssane z palca. Przyroda była, jest i zawsze będzie okrutna, choć okrucieństwo to nie ma nic wspólnego z naszymi pojęciami dobra i zła, które dla niej nie istnieją. Warto o tym pamiętać, bo tworząc wokół siebie różową idyllę, prędzej czy później i tak się przekonamy o tym „jaki świat jest naprawdę”.

Nowa, wspaniała łąka

Nowym obyczajem, który stał się powszechny w ciągu zaledwie kilku lat jest posiadanie w swoim otoczeniu „kwietnej łąki”. Z poczuciem misji kupuje się w sklepie odpowiednią torebkę, przekopuje kawałek trawnika i wysiewa nasionka. Za kilka tygodni „łąka” się już zieleni, a za kilka kolejnych zakwita – czerwonymi makami, niebieskimi chabrami, fioletowym kąkolem, białą gryką, błękitnym lnem, żółtą gorczycą… Jest cudnie, kolorowo i pachnąco. Tyle, że… to nie żadna łąka, tylko dobrana pod kątem ślicznych kwiatków mieszanka gatunków roślin uprawnych i segetalnych chwastów.

Jeśli zechcecie poszukać we współczesnej kopalni wiedzy – internecie, hasła „łąki”, usłużny algorytm natychmiast podpowie dopisek „kwietne” i dowiecie się, np., że to… „łany kwiatów polnych, które są domem oraz stołówką dla pożytecznych owadów i innych małych zwierząt, przywracają piękno krajobrazom, wzbogacają betonowe miasta, nie wymagają praktycznie żadnej pielęgnacji, mogą stanowić naturalną ochronę upraw rolnych i poligon dla naukowców. Łąka to skomplikowany ekosystem, który ma wiele zastosowań. Obecnie może wspierać uprawy zbóż, sadów, być także pokarmem dla zwierząt gospodarskich…” itd., itp.

Tymczasem łąka według Wikipedii i wszelkich jeszcze bardziej archaicznych definicji, to zbiorowisko roślinne tworzone przez byliny ze znacznym udziałem traw. Przy definiowaniu i wyodrębnianiu łąk stosuje się różne kryteria, odwołujące się do składu i struktury roślinności, sposobu użytkowania i funkcjonowania w krajobrazie. W szerokim znaczeniu termin obejmuje wszelkie formacje trawiaste, w tym murawy, stepy i sawanny, ale nawet w najszerszym nie mieści się zbiorowisko chwastów i roślin uprawnych. Łąka właściwa, wąsko definiowana, to półnaturalne lub antropogeniczne zbiorowisko, którego utrzymywanie się zależne jest od koszenia. Łąki kośne przeciwstawiane są naturalnym formacjom trawiastym oraz pastwiskom. W żadnej, najszerszej definicji, nie ma jednak miejsca na maki, chabry i len.

Pojęcie „łąki kwietne” tak się jednak ugruntowało w nowej, pseudoprzyrodniczej nowomowie, że może już swobodnie konkurować z „ekologią”, „ekologami” i „rewitalizacją”. W licznych artykułach prasowych w szanujących się tygodnikach i innych materiałach propagują je biolodzy, powołujący się na swoje uniwersyteckie, fachowe wykształcenie. Gorzej – ostatnio od znajomego rolnika-praktyka, który przez kilkadziesiąt lat kosił prawdziwe łąki, suszył i zbierał z nich siano, usłyszałem, że w moim sadzie, na odłogowanym kawałku pola, na którym w ubiegłym roku rosły ziemniaki, zakwitła mi piękna „kwietna łąka”.

Dla jasności – nie mam nic przeciwko nowemu obyczajowi wsiewania w wypielęgnowanych ogródkach ładnie kwitnących, a czasem nawet nektarujących kwiatków. Ale nazywajmy rzeczy po imieniu. Czy przemożna potrzeba edukacji współczesnego człowieka w kierunku „zazieleniania otoczenia”, chwalebnie połączona z biznesem, usprawiedliwia bylejakość znaczeniową i totalne wypaczanie definicji słów?

„Ekologia” to dziś wszelka działalność „chroniąca środowisko”, „ekolog” to każdy kto o tym choćby słyszał, a wizja kaskadyzacji i ostatecznego zabetonowania Odry to projekt jej „rewitalizacji”. A bycie „ekologiem” obliguje do posiadania w swoim „zrewitalizowanym” ogrodzie wspaniałej „kwietnej łąki”. To przecież piękny, nowy obyczaj, a ostatecznie… jak co zwał, tak zwał – czepiasz się słówek, dziadu!

Ja jednak, dziadowskim zwyczajem, będę trwał przy swoim, tym bardziej, że w dobrym towarzystwie Juliana Tuwima, który, jak zwykle proroczo i ponadczasowo, w roku 1941, w wierszu „Modlitwa”, pisał:

Lecz nade wszystko – słowom naszym,
Zmienionym chytrze przez krętaczy,
Jedyność przywróć i prawdziwość:
Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość – sprawiedliwość…

Ekonomia ojczystej przyrodzie

Człowiek sukcesu Jan Kulczyk mawiał podobno, że ekonomia jest kluczem do dobrego funkcjonowania państwa. Może więc w jakiejś mierze także do funkcjonowania ochrony przyrody? Do ekonomii przejdziemy jednak płynnie, na chwilę pozostając jeszcze przy tematyce „kwietnych łąk”. Bo prawdziwe łąki kwietne, a więc koszone zbiorowiska roślinne zdominowane przez trawy, często ze znacznym udziałem cieszących oko kwiatów, pojawiają się ostatnio, przez nikogo nie siane, w centrach dużych miast. Koszone do niedawna pięć lub sześć razy w roku miejskie trawniki, bo taki był utrwalony obyczaj, zaczęto kosić raz lub dwa razy. I okazało się, że już po kilku latach takiego traktowania, zmieniły się one nie do poznania. Nie wiadomo skąd, a właściwie wiadomo – z niedokaszanych czasem obrzeży, pojawiły się na nich typowe rośliny łąkowe i w miejscu trawników zakwitły prawdziwe, bez cudzysłowu, kwietne łąki. Oficjalny przekaz jest taki, że to uświadomieni ekologicznie miejscy radni i urzędnicy postanowili wspierać bioróżnorodność i estetykę zmieniając miejskie obyczaje. I niech tak zostanie. Tyle, że tak naprawdę kategoryczna potrzeba posiadania kwietnych łąk przebiła się do samorządów z przyczyn bardziej przyziemnych i mniej medialnie nośnych. Przyczyny te to prosty rachunek ekonomiczny – odkryto, że za jednokrotne koszenie płaci się mniej więcej pięć razy mniej niż za pięciokrotne. Samorządy, jako jeden z nielicznych typów podmiotów publicznych w naszym kraju, działają w oparciu o rachunek ekonomiczny, więc ucieszą się z każdego uzasadnienia, żeby za coś płacić mniej, a nie więcej.

Silne przekonanie o własnej misji i nieomylności oraz obawa przed oddaniem „obcym siłom” choćby cząstki władzy nad „naszą” przestrzenią działa w Lasach Państwowych silniej niż rachunek ekonomiczny. Fot. Andrzej Jermaczek
Silne przekonanie o własnej misji i nieomylności oraz obawa przed oddaniem „obcym siłom” choćby cząstki władzy nad „naszą” przestrzenią działa w Lasach Państwowych silniej niż rachunek ekonomiczny. Fot. Andrzej Jermaczek

Dlaczego więc nie działa to np. w odniesieniu do zarządców dróg i autostrad, gdzie często kosi się, wzniecając tumany kurzu, gołą glebę, nawet wtedy kiedy trawa, z powodu suszy, całkiem wyschła? No bo tam płaci się pieniędzmi, które są niczyje – państwowe, więc prosty rachunek ekonomiczny, tak jak dawniej w PGR-ach, nie funkcjonuje.

Ale dlaczego zatem, do gołej ziemi, co kilka dni, ludzie koszą swoje przydomowe trawniki i to nawet… w Poznaniu czy Krakowie, gdzie jednak ekonomia powinna wpływać na obyczaje? I wpływa tyle, że chodzenie za kosiarką podlega także innym niż ekonomiczne „prawom”. To rodzaj ogólnonarodowej, dostępnej dla wszystkich psychoterapii – skupienie się na prostej czynności, której spektakularny efekt widać od razu i która uspokaja skołatane nerwy. A spokoju potrzebujemy coraz więcej i więcej. Więc po prostu czasem są rzeczy ważniejsze od ekonomii. Choć, jak się dobrze zastanowić, tutaj ekonomiczna kalkulacja, choć w sposób ukryty, także działa – po prostu taniej niż chodzić do psychologa jest kompulsywnie, dwa razy w tygodniu, pochodzić za kosiarką.

A jak rachunek ekonomiczny oddziałuje na obyczaje w naszych lasach? W latach 90. rozmawiałem ze starszym nadleśniczym, który wrócił ze służbowego wyjazdu do Holandii. Pokazano mu tamtejsze lasy, które, o zgrozo, w większości już wtedy zostawiono samym sobie. Na zadane pytanie, dlaczego tak się dzieje odpowiedziano mu po prostu – bo gospodarowanie w nich nam się nie opłaca!

W polskich lasach ta prosta prawda przyjmuje się jednak trudno. Co najmniej kilkanaście procent tzw. powierzchni zalesionej to powierzchnie na których koszty pozyskania drewna i jego wywozu, a następnie hodowlanych zabiegów tzw. odnowienia, są wyższe od przychodów uzyskanych ze sprzedaży drewna. Dotyczy to gór, terenów bagiennych i zalewowych, i innych obszarów z różnych względów trudniej dostępnych. Gospodarka leśna na tych gruntach się ewidentnie nie opłaca, wszyscy o tym wiedzą, a mimo to się to robi, dokładając „do interesu” z zysków uzyskanych na innych powierzchniach, a jeśli całe nadleśnictwo jest deficytowe, bo i tak bywa, to ze wspólnego garnuszka Lasów Państwowych. W tej chwili nadarza się idealna okazja, żeby z gospodarowania na tych deficytowych powierzchniach zrezygnować i, deklarując je do sieci europejskich obszarów chronionych ściśle, trwale poprawić swój efekt ekonomiczny, a sobie ująć niełatwej pracy. Tymczasem LP są najzagorzalszym przeciwnikiem tego europejskiego projektu, robiąc wszystko, żeby zdyskredytować jego zasadność. Zresztą już znacznie wcześniej, w dyskusjach nad standardami FSC, nic nie budziło takich emocji jak postulat trwałego wyłączenia z „produkcji” 5% zarządzanych przez LP lasów. Czyżby więc tu także ekonomia nie działała? Działa, ale mniej więcej tak jak na naszych trawnikach, silniej niż rachunek ekonomiczny decydują inne, ważniejsze „uwarunkowania” – ugruntowane przeświadczenie o własnej misji i nieomylności i wynikająca z nich obawa przed oddaniem „obcym siłom”, cokolwiek nimi jest, choćby cząstki władzy nad „naszą” przestrzenią.

Część druga ukaże się w kolejnym wydaniu „Dzikiego Życia”.

Andrzej Jermaczek