DZIKIE ŻYCIE

Moi przodkowie byli tu od 10000 lat

Jan Marcin Węsławski

Widziane z morza

Może się wydawać, że uwziąłem się na mniejszości etniczne i zjawisko „traditional ecological knowledge”, ale po raz kolejny dostałem pakiet przyrodniczych mitów (w innym kontekście nazywanych urban legends) tym razem dotyczących obszarów Europejskiej Arktyki.

Obóz Saamów w Północnej Norwegii, idylliczny obraz z dramatem w tle. Fot. Jan Marcin Węsławski
Obóz Saamów w Północnej Norwegii, idylliczny obraz z dramatem w tle. Fot. Jan Marcin Węsławski

Ruch Saamów (Lapończyków), który w ostatnich latach nabrał pełni praw publicznych i widoczności w Norwegii i Szwecji, teraz coraz głośniej występuje w sprawach znanych z międzynarodowych debat m.in. zmiany klimatu i spadku bioróżnorodności. Jako grupa etniczna, która od wieków żyła w Arktyce, najpierw jako łowcy zbieracze, a od około 300 lat jako hodowcy i nomadzi, ma prawo przedstawiać się jako ktoś, kto zna się na środowisku, w którym żyje. Wprawdzie Saami twierdzą, że są w Północnej Skandynawii od 10000 lat (co jest raczej mało prawdopodobne), ale niech im będzie, że od 5000 lat, to i tak sporo w porównaniu do ich następców. Te liczby są ważne, bo stanowią argument w debacie o tym, kto lepiej rozumie środowisko europejskiej tundry i kto ma więcej praw do decydowania o nim. Im starszy jest czyjś dziadek tym więcej wnuk ma wiedzy. Z głębi tysiącletniego doświadczenia wydobyli teraz żądanie eliminacji dużych drapieżników (wilków, rysi i rosomaków), ale jakby tego było mało ogłosili, że naprawdę najgorszym wrogiem hodowanych reniferów są orły przednie, które zabijają 40% cieląt. Do tego ocieplenie klimatu powoduje zmiany w roślinności, przechodzenie na północ rudego lisa, który jest konkurencją dla lisa polarnego (pieśca). W obronie naturalnego środowiska i zatrzymania negatywnych skutków ocieplenia, Saami domagają się wspomnianej eliminacji drapieżników, odstrzału orłów, lisów rudych, zakazu stawiania farm wiatrowych i ograniczenia liczby turystów, którzy przyjeżdżają z własnym namiotem lub kamperem, nie kupują pamiątek, wyrobów z rena i nie płacą za wynajem lokalu.

Ponieważ od lat, rządy skandynawskie wypłacają odszkodowania za renifery zabite przez drapieżniki, spytałem rzeczniczkę Saamów dlaczego chcą wyeliminować straty do zera? Odpowiedź była tyleż szczera co zdumiewająca. Otóż dawniej rodzina Saamów miała około 300 renów i była w stanie z tego żyć. Dziś, jak mi to obrazowo pokazała pani w niebieskiej sukience ze szlaczkiem, rodzina musi mieszkać w kosztownym domu, płacić podatki i dojeżdżać na tereny wypasu samochodem, a paliwo drożeje. Wobec tego minimum dla związania końca z końcem to 5000 renów na rodzinę. Co gorsza zły rząd w Oslo nakłada podatki za każdego rena poza uzgodniony limit. Na oficjalnej konferencji nie wypadało mi zadać krępujących pytań (do tego dochodzi problem dociekliwego starszego białego wobec młodszej przedstawicielki pokrzywdzonej mniejszości), ale pytania streszczają się następująco.

Czy trudno zrozumieć, że hodowane renifery (w Norwegii dziś obliczane na 200 tysięcy zwierząt) to nie część naturalnej populacji (dzikich renów jest około 20 tysięcy) tylko rosnąca w niekontrolowany sposób trzoda, zabierająca pokarm i przestrzeń dzikim zwierzętom? Z odszkodowań wypłacanych (ich wysokość jest ustalana w porozumieniu z reprezentacją Saamów) wynika, że rocznie drapieżniki zabijają od 20 do 40 tysięcy renów – głównie cieląt w okresie wiosennym. Te wysokie straty wynikają z przegęszczenia populacji, wypasu renów w miejscach gdzie ich wcześniej nie było, a sama procedura ustalania winowajcy jest bardzo poszlakowa. Wystarczy znaleźć pióro orła przy padlinie, żeby przypisać zdarzenie do orła przedniego. Realne oceny przyrodników mówią nie o 40% renów zabijanych przez orły, tylko o tym, że ze śmiertelności drapieżniczej wynoszącej około 10%, około 30% to dzieło orłów, czyli realnie orły mogą zabijać nie więcej niż 3% renów. Saamowie protestujący przed gmachem parlamentu w Oslo, a w przypadku Szwecji i Finlandii przed urzędami Unii Europejskiej, uparcie przedstawiają się jako część naturalnego krajobrazu, ginący gatunek ludzi zasługujący na specjalne traktowanie. Przenosząc problem w bardziej znany obszar – to scenariusz dla Masajów, którzy będą się domagać wybicia lwów i gepardów, bo wzrasta liczebność populacji ludzi, którzy mają coraz większe potrzeby, muszą mieć coraz więcej bydła, drożeją smartfony i telewizory, a pastwiska marnują się dla dzikich zwierząt. Ci ludzie uważający się za mających więcej moralnych i faktycznych praw od innych nie różnią się niczym od drapieżnych deweloperów, jedni i drudzy uznają ziemię za swoją własność, którą mogą kontrolować i kształtować na swój sposób. W nowoczesnej, zamożnej demokracji nabyli nowych praw i możliwości działania. Z bezwzględnym eksploatatorem przyrody, który ma dziś postać młodej dziewczyny przebranej w etniczny kostium i dziadka w wieku 10000 lat bardzo trudno dyskutować.

Prof. Jan Marcin Węsławski