DZIKIE ŻYCIE

Błysk

Radosław Pietkiewicz

Silnik samochodu warczy. Słońce razi oczy. Dłonie zaciskają palce na kierownicy. Krajobraz przesuwa się po przedniej szybie, jak wspinające się po niej strumyki płynu do spryskiwaczy. One znikają pod piórami wycieraczek, a krajobraz odbija się od przedniego wzmocnienia dachu. Odłamuje się jak pojedyncza kostka od tabliczki czekolady, rozpuszcza w mej głowie, rodząc apetyt na kolejne. Jedna po drugiej. Słodycz obserwacji nie jest mdląca. Drzewa gubią liście, które fruwają niczym motyle. Lądują przed maską auta i wzbijają się tuż za nim. Tworzą ogon jak u komety. Obłoki zmieniają kształty niczym modelki ubrania na wybiegu. Dojeżdżam na miejsce. Parkuję samochód.

To był czas rykowiska. Biegłem przez zarośla, za oddalającym się rykiem jelenia. Wychodząc na polanę, przez dłuższy czas opanowywałem oddech. Kiedy się unormował pieśń jelenia była daleko, za daleko, żeby ją dogonić. Wtedy zauważyłem bardzo szybko przesuwający się po trawie szary kolor. Skierowałem w tamtą stronę lornetkę i znowu musiałem łapać powietrze. Tym razem z emocji, po tym jak zobaczyłem młodą wilczycę. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, po czym zniknęła w gąszczu drzew. Wziąłem aparat i intuicyjnie włączyłem nagrywanie. Nie była sama. Minutę po niej, w tym samym kierunku, biegła szóstka wilczych szczeniąt. Również ukryła je Puszcza Borecka, lecz cztery z nich powróciły i przez dłuższy czas na mnie patrzyły. Nasze spotkanie zakończyło wycie piastunki. Wilczki zareagowały na nie błyskawicznie, udając się w miejsce skąd wołała je starsza siostra. Fot. Radosław Pietkiewicz
To był czas rykowiska. Biegłem przez zarośla, za oddalającym się rykiem jelenia. Wychodząc na polanę, przez dłuższy czas opanowywałem oddech. Kiedy się unormował pieśń jelenia była daleko, za daleko, żeby ją dogonić. Wtedy zauważyłem bardzo szybko przesuwający się po trawie szary kolor. Skierowałem w tamtą stronę lornetkę i znowu musiałem łapać powietrze. Tym razem z emocji, po tym jak zobaczyłem młodą wilczycę. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, po czym zniknęła w gąszczu drzew. Wziąłem aparat i intuicyjnie włączyłem nagrywanie. Nie była sama. Minutę po niej, w tym samym kierunku, biegła szóstka wilczych szczeniąt. Również ukryła je Puszcza Borecka, lecz cztery z nich powróciły i przez dłuższy czas na mnie patrzyły. Nasze spotkanie zakończyło wycie piastunki. Wilczki zareagowały na nie błyskawicznie, udając się w miejsce skąd wołała je starsza siostra. Fot. Radosław Pietkiewicz

Wchodzę w las. Stawiam kroki po suchych liściach, które rozpadają się pod ciężarem mojego ciała. Łamią jak kruche, tortowe wafle. Wlepiam wzrok w wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę. Teraz jestem lokomotywą doczepioną do sieci trakcyjnej. Jadę aż do końca trasy. Prowadzi ona na zaorane pole. Tutaj tory się kończą. Ziemię, przy samym lesie, pokrywają różnokolorowe liście. Wygląda to tak, jakby artysta malarz wyszedł przypadkowo poza ramę obrazu przedstawiającego puszczę i kilka razy chlapnął farbami. Przechodzę na jednolity, czarny kolor. Ślady rolniczych maszyn mieszają się z tymi pozostawionymi przez leśnych mieszkańców. Gdzieniegdzie widnieją niewyraźne odciski obuwia. Pole przypomina wzburzony ocean. Wspinam się na jeden z grzbietów fali. Rozglądam. Zbiegam szybko na dół niczym ślizgający się na desce surfer. Znowu pod górę. Czuję, jak pod ubraniem skóra pokrywa się potem. Będąc na kolejnym szczycie, widzę nieduży, podłużny kształt. Kontrastuje z wysokimi drzewami oraz czarną, pofalowaną powierzchnią. Zaciskam palce na lornetce jak na kierownicy auta. Patrząc przez nią powoli reguluję ostrość. Do oczu napływają łzy radości. Teraz wyraźnie widzę, że to wilk.

Idzie w linii prostej. Nos przy ziemi. Ogon opuszczony i wyprostowany. Łapy delikatnie dotykają podłoża. Postawione uszy łapią dźwięki. Wzmagający się wiatr porusza koronami majestatycznych brzóz. Szeleści wyschnięta trawa. Wilk unosi głowę i kieruje spojrzenie w moją stronę. Stoję nieruchomo i przełykam ślinę najciszej jak potrafię. Za głośno. Szary zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Kiedy dociera do wyznaczonego przez siebie, pierwszego punktu granicznego, unosi głowę, zadziera pysk i kierując go na mnie, wdycha nosem powietrze. Potem niczym pływak na basenie, który pokonuje kolejną długość, zawraca i truchtem dociera do swojej przeciwległej granicy. Wędruję razem z nim, mając jego wizerunek uwięziony w lornetce. Szyja steruje głową. Potylica ociera się o kołnierz zielonej kurtki. Ten cichutki dźwięk jest zbyt wyraźny uszom drapieżnika. Zatrzymuje się naprzeciwko czarnego prześwitu, będącego w gąszczu drzew. Po raz ostatni spogląda w moją stronę i znika w ciemnej otchłani lasu. Podróż mojego wzroku nie dobiega końca. Dalej nim wędruję tą samą trasą, którą przed chwilą chodził wilk. Jestem spocony. Serce się uspokaja. Wiatr osusza czoło. Nagle, rosnąca przed drzewami, sucha trawa, rozchyla się na boki. Jak kurtyna w teatrze. Nie rozstaję się z lornetką i czekam na pojawienie się aktora na scenie. Jednak nie uciekł. Ciekawość wzięła górę. Wilk wysuwa głowę spomiędzy kęp traw. Po chwili pojawiają się przednie łapy. Teraz, kiedy trochę uspokoiłem emocje, rozpoznaję w nim dzieciaka. Stawia nieśmiałe kroki, a jego ciało wychodzi z roślinności jak motyl z kokonu. Nie mrugam. Wstrzymuję oddech i modlę się, żeby został. Interesuje go mój nietypowy zapach. Wzbudza w nim zaciekawienie, ale jednocześnie każe zachować dystans. Wilk znowu zaczyna biegać od punktu do punktu. Chowa się do lasu, żeby zaraz wyjść zza drzew. Następnie mija je slalomem jak narciarz tyczki i na końcu kładzie się pomiędzy brzozami. Kiedy myślę, że zaakceptował moją obecność, wstaje i powtórnie przechodzi na drugą, puszczańską stronę.

Wpatruję się w czarną przestrzeń pomiędzy drzewami z wiarą, że znikł w niej tylko na chwilę. Ochłodzi się, poczeka i ponownie wybiegnie. Słońce jest już nisko. Nie mierzę czasu, ale wiem, że to ten moment, żeby ruszyć z miejsca, żeby zbiec z górki i tak, jak wilk odważył się wyjść z lasu, do niego wejść. Obracam głowę i jeszcze raz spoglądam przez lornetkę na pole. Nie ma go. Robię krok naprzód i mój cień zlewa się z cieniami drzew. Nie ma mowy o podkradaniu. Całe leśne poszycie jest pokryte liśćmi jak kolorową posypką. Czasami nadepnę na ukryty pod nią patyk i kiedy pęka, ptaki przelatują z gałęzi na gałąź. W płytkim, wysychającym strumieniu natrafiam na odcisk wilczej łapy. Jest sporej wielkości, co pozwala żyć nadzieją, że mały wilczek, jest z dużymi wilkami. Wychodzę z głębokiego jaru i od razu widzę miejsce, gdzie mogę usiąść i poczekać. Przede mną leży, przewrócone siłą wiatru, drzewo. Ściągam plecak i ocieram pot z czoła. Sprawdzam aparat i przecieram zaparowane soczewki lornetki. Siedząc odtwarzam obraz, którym tak jak sarenki płodami rolnymi, karmiłem się na polu. Uspokajam oddech, zamykam oczy i słucham. Powietrze dotyka koron drzew, a spadające liście, ocierając się o gałęzie, cicho szeleszczą. Milkną po zetknięciu z tymi na ziemi. Ptaki coraz rzadziej się odzywają. Pachnie jesienią. Unoszę powieki i widzę, jak promyki słońca cofają się ku niebu. Gdzieniegdzie kolorem, szerokością i długością, przypominają strażackie węże, które po leśnej akcji wpompowywania światła, są zwijane i przygotowywane do powtórnej, która się zacznie o poranku. Nagle słyszę wyraźny szelest. Nie potrafię precyzyjnie określić kierunku, skąd dotarł ten dźwięk. Wstaję i zaczynam kręcić głową jak nadajnikiem, którym próbuję złapać sygnał. Znowu to samo. Suche, leśne poszycie, zdradza czyjś ruch. Kieruję wzrok w miejsce, które wskazuje mi słuch. Wraz z popiskiwaniem, przychodzi rozwiązanie zagadki, kto tam biega. Wilki. Serce wali niczym bębniarz pałką w bęben. Schylam się, żeby odłożyć lornetkę i mam obawy, że wypadnie obok niej. Całe szczęście materiał kurtki jest zbyt mocny, żeby mogło się przez niego przebić. Następnie jednym okiem obserwuję otoczenie przez obiektyw aparatu. Skomlenie cichnie, ale liście w dalszym ciągu mówią o obecności drapieżników. W lesie słychać już tylko ich kroki. Ja jestem na górze, a one na dole. Tam, gdzie jakiś czas temu byłem i ja. Drzewa powoli zatapiają się w wieczornej szarości. Wiem, że są coraz mniejsze szanse na zrobienie zdjęcia i jeszcze ta nagła cisza, która moją wątpliwość zaczęła przeistaczać w pewność, że nie mam już szans. Wilki odbiegły na tyle daleko, że mój słuch przestał odbierać sygnał ich obecności.

Późne, wczesnowiosenne popołudnie. Po pracy postanawiam udać się do Puszczy Boreckiej. Będąc na miejscu słucham głosu intuicji, który prowadzi mnie w stronę jaru. Gdzieniegdzie na wilgotnych, skurczonych liściach, widać niewielkie ilości śniegu, jakby były posypane cukrem. W dole płynie strumień. Szum wody jest głośny, ale przegrywa z powtarzającym się raz za razem dźwiękiem powarkiwania. Próbuję dokładnie zlokalizować skąd dobiega ten odgłos. Nagle, zza niewielkiej górki, wyłaniają się dwie borsucze głowy. Jedna jest wczepiona zębami w ciało należące do drugiej. Zatapia zęby w sierści i wypełnionym nią pyszczkiem tarmosi. Zatrzymuję się zaskoczony takim widokiem. Niezbyt często jest się naocznym świadkiem borsuczej miłości. Fot. Radosław Pietkiewicz
Późne, wczesnowiosenne popołudnie. Po pracy postanawiam udać się do Puszczy Boreckiej. Będąc na miejscu słucham głosu intuicji, który prowadzi mnie w stronę jaru. Gdzieniegdzie na wilgotnych, skurczonych liściach, widać niewielkie ilości śniegu, jakby były posypane cukrem. W dole płynie strumień. Szum wody jest głośny, ale przegrywa z powtarzającym się raz za razem dźwiękiem powarkiwania. Próbuję dokładnie zlokalizować skąd dobiega ten odgłos. Nagle, zza niewielkiej górki, wyłaniają się dwie borsucze głowy. Jedna jest wczepiona zębami w ciało należące do drugiej. Zatapia zęby w sierści i wypełnionym nią pyszczkiem tarmosi. Zatrzymuję się zaskoczony takim widokiem. Niezbyt często jest się naocznym świadkiem borsuczej miłości. Fot. Radosław Pietkiewicz

Opieram się o pień drzewa. Serce się uspokaja. Patrzę jak wokoło mnie zaczynają dominować dwie barwy, żółć i czerń. Myślę, że czas wracać na otwartą przestrzeń i wtedy, w niedużej odległości ode mnie, wybiega młoda wilczyca. Jestem z jej lewej strony. Sierść ma ciemniejszą od wilka widzianego wcześniej. Delikatnie zbliżam aparat do prawego oka. Reguluję ostrość obrazu. Patrzy przed siebie. Jest spokojna. Wygląda, jakby ustawiła się specjalnie do zdjęcia. Czuć od niej majestatyczną energię. Chwilę, w której czas przestał dla mnie istnieć, kończy myśl teraz albo nigdy. Naciskam przycisk aparatu i otwiera się automatycznie lampa błyskowa, która uderza w daszek mojej czapki, przez co nie otwiera się do końca. Wilczyca spogląda w moją stronę i truchtem oddala się w kierunku krzaków. Zastanawiam się dlaczego wcześniej nie zmieniłem ustawień aparatu, celem przejścia z automatycznych na ręczne. Mam przed oczami obraz, który jednym pstryknięciem chciałem zapamiętać na cyfrowym urządzeniu. Niepowodzenie zasmuca ego, ale tylko przez chwilę jestem przygnębiony. Uświadamiam sobie, że utrwalone w mych źrenicach zdarzenie zostanie ze mną na zawsze.

Znowu opieram się o drzewo z wiarą, że i tym razem taka pozycja mojego ciała przywoła magię lasu. Postanawiam podnieść lornetkę. Kiedy się wyprostowuję, na wydeptanej przez zwierzęta ścieżce, dróżce, na której przed chwilą stała wilczyca, zatrzymuje się borsuk. Przykleja nos do podłoża i po kilku sekundach idzie w kierunku, w którym oddaliła się ona. Wyglądało to tak, jakby to borsuki polowały na wilki, choć w rzeczywistości jest odwrotnie. Tym razem, najprawdopodobniej, nie był on w kręgu zainteresowań wilczej rodziny. Kroczył powoli, kiwając się z boku na bok. Wyglądał niczym pluszowa maskotka o pokaźnych rozmiarach. Można powiedzieć, że ta pluszowa maskotka, była dowodem na to, że zbliża się zima. Stałem przez moment i wsłuchiwałem w ciszę. Lekki wiatr poszedł spać, a razem z nim ptaki. Noc opanowała las.

Ruszyłem w kierunku pola. Już nie zwracałem uwagi na robiony przeze mnie hałas. Wyszedłem na otwartą przestrzeń. Za mną, z lasu, podążał mrok, choć tutaj, było jeszcze szaro. Postanowiłem spakować do plecaka aparat i posiedzieć chwilę na dużym kamieniu. Przez lornetkę wypatrywałem księżyca. Chmury coraz śmielej przytulały się do siebie, aż niebo wyglądało jak pole, a pole jak niebo. Wtedy, z prawej strony, usłyszałem ciche kichnięcie. Odruchowo skierowałem lornetkę w tamtym kierunku. Pomimo tego, że mój wzrok, był już przyzwyczajony do ciemności, a widziany obraz na tyle wyraźny, że nie powinienem dopuszczać do siebie wątpliwości, zacząłem przesuwać opuszką palca pokrętło ostrości. Oczy zawilgotniały. Chcące je przetrzeć powieki, zaczepiły o obudowę lornetki. Przez chwilę patrzyłem jak przez maskę do nurkowania, do której nalało się trochę wody. Delikatnie odkleiłem od oczu lornetkę. Po policzkach spłynęły łzy. Z powrotem przykleiłem źrenice, a moja dusza zaczęła nimi jeść. Obrazem, który tak jej smakował, była postać wilczka. Stał mniej więcej w miejscu, gdzie było sekretne przejście do leśnego świata. To samo, które obserwowałem za dnia ze wzniesienia. Przez które przechodził on i ja, i z którego wyszliśmy na zaoraną, czarną ziemię. Kora brzóz dawała jasnoszarą poświatę, do której była zbliżona barwa jego sierści. Młodziutki wilk badał swoimi zmysłami otoczenie, a że ma super węch oraz słuch, byłem pewien, że szybko zostanę przez niego zdemaskowany. Kiedy słońce chowa się za horyzont, to bardzo często cichną lub milkną podmuchy powietrza. Najprawdopodobniej wiatr, słabiej widzi w nocy i albo ostrożnie przemierza przestrzeń, bądź kładzie się do snu. Tego wieczoru, w tym właśnie momencie, jestem pewien, że gdzieś chrapał. Nie poruszał się ani jeden listek. Wilk unosił głowę i zataczał pyskiem koła, ale żadna podejrzana woń nie docierała do nozdrzy. Duży, zimny kamień, stał się dla mnie najwygodniejszym, umiejscowionym w loży, fotelem. Stara, wojskowa lornetka zamieniła się w teatralną. Bohater sztuki stał w miejscu i nasłuchiwał. Frontem do lasu, z którego wylewający się mrok, widzialny już jedynie na jego sierści, przesuwał się po niej jak po szarym niebie granatowe chmury. Następnie znikał z pola widzenia, łącząc się z czarnym tłem teatralnej dekoracji. Wilk znienacka ruszył w moim kierunku. Żwawo, bez obaw. Nie widział mnie, nie słyszał, nie czuł. Byłem dla niego jak ciemność, której się nie boi. Od momentu, kiedy go zobaczyłem, systematycznie kurczył się dzielący nas dystans. Wilk był blisko, a ja nigdy wcześniej nie byłem bliżej niego niż teraz. Nagle się zatrzymał. Patrzył w moją stronę jak w las, jak w wyłaniającą się zza drzew czerń. Dostrzegł mnie. Nie tak niewyraźnie jak w tym momencie ja jego, ale jednocześnie nie tak ostro, żeby móc być pewnym, że jestem tym, przed kim uczony był uciekać. Poruszając pyskiem z góry na dół i z dołu do góry, łapał powietrze. Wyglądało to tak, jakby przecierał nosem zaparowaną szybę. Im dłużej tak robił, tym mój obraz stawał się bardziej wyrazisty. Zawrócił. Odbiegł na niedużą odległość i stanął, żeby jeszcze raz powtórzyć tę czynność, która przypominała mi zdrapywanie warstwy ochronnej z właściwego druku. Dopiero po jej usunięciu, mógł mnie naprawdę przeczytać. Był zdezorientowany, gdyż moja woń należała do tej, z którą się już spotkał i nie chodziło tylko o dzisiaj. Nie znalazłem się tutaj przypadkiem. Bywałem systematycznie. Nic nie zabierałem. Nie niszczyłem. Nie zabijałem. Spacerowałem, obserwowałem, dokumentowałem, szanowałem. Wilk zaczął chodzić w linii prostej. Podobnie jak wtedy, kiedy wieczorem stałem na górce. Tym razem od ściany lasu, w kierunku pola i z powrotem. Nie był zdecydowany, w którą stronę się udać. W końcu usiadł, a z jego pyszczka wydobyło się warczenie. Kamień, na którym siedziałem, od skoku mojego ciśnienia zrobił się ciepły. Przez krótką chwilę miałem zamiar wstać i ostrożnie się wycofać. Ostatecznie postanowiłem pozostać w bezruchu. Drapieżnik jeszcze raz wydał dźwięk ostrzegawczy. Wyraźny i stanowczy, który po tym, kiedy już łączył się z ciszą ciemności, nagle oderwał się od niej i wyruszył w drogę powrotną, uderzając w tył mojej głowy. Tak bynajmniej myślałem, interpretując komunikat zmysłu słuchu. Jednak skierowany tam wzrok, zidentyfikował drugiego, młodego wilka. Stał na polu. To on był autorem kolejnego dźwiękowego komunikatu, którym oberwała moja potylica. Dwa, urodzone w tym roku drapieżniki. Jeden siedział, drugi stał, a pomiędzy nimi ja. Warczenie było niczym rozgrywana pomiędzy nami gra w zbijaka. Rozpocząłem bardzo powolny proces zmiany ułożenia moich nóg. Były bardziej skierowane w stronę siedzącego wilka. Uniosłem je na wysokość kilku centymetrów. Nie prostowałem kolan. Z prawej i lewej strony, oparłem dłoń o kamień. Zadziałały jak podnośniki. Następnie, będąc w górze, milimetr po milimetrze obracałem ciało. Przypominałem sportowca na koniu gimnastycznym. O dziwo poszło sprawnie. Teraz siedziałem twarzą do pola. Podeszwy butów dotknęły ziemi i mięśnie opanowało rozluźnienie. Łatwiej mi było obserwować oba wilki. Przypływ czerni niespiesznie, ale sukcesywnie, zabierał wszystko, co było na jego drodze. Stojące w miejscu powietrze ruszyło i przyniosło ze sobą wyraźne, wilcze wycie. Zerknąłem w lewo i wilk już tam nie stał. Mankietem kurtki przetarłem soczewki lornetki, tak, jak chusteczką przeciera się z niedowierzania szkło okularów. Naprawdę tam go nie było. Znikł, tak szybko i bezszelestnie jak się pojawił. Skierowałem wzrok w prawo. Ten siedzący zerwał się na cztery łapy i ruszył w głąb lasu.

Jesienny poranek. Minął rok od momentu, kiedy spotkałem tam wilki. Zatrzymałem się, zahipnotyzowany promieniami słońca. Nieśmiało przebijały się przez resztki liści na gałęziach drzew. Było pochmurno i światło nie miało dużej mocy. Na dróżce prowadzącej do nory pojawił się borsuk. Jego chód przypominał niedźwiedzi. Maszerując kruszył suche liście jak lodołamacz krę. Kiedy mnie zobaczył na moment znieruchomiał. Wtedy uwieczniłem na zdjęciu jego postać. Fot. Radosław Pietkiewicz
Jesienny poranek. Minął rok od momentu, kiedy spotkałem tam wilki. Zatrzymałem się, zahipnotyzowany promieniami słońca. Nieśmiało przebijały się przez resztki liści na gałęziach drzew. Było pochmurno i światło nie miało dużej mocy. Na dróżce prowadzącej do nory pojawił się borsuk. Jego chód przypominał niedźwiedzi. Maszerując kruszył suche liście jak lodołamacz krę. Kiedy mnie zobaczył na moment znieruchomiał. Wtedy uwieczniłem na zdjęciu jego postać. Fot. Radosław Pietkiewicz

Wstałem z kamienia. Nogi mi ścierpły. Czułem w nich silne mrowienie. Schyliłem się, żeby rozpiąć zamek plecaka. Dłonią wyczułem schowany, w jego większej komorze, aparat. Wyjąłem go, gdyż chciałem, aby lornetka, którą miałem zamiar włożyć, była na samym dnie, żeby go nie porysowała. Teraz aparat zdobił moją szyję. Miało to być przez chwilę, lecz w ciszy rozległo się kolejne wycie dorosłego osobnika. Niespodziewanie jak grzmot bez błyskawicy. Po nim nastąpił silny opad deszczu wilczych pieśni. Działałem jak w transie. Stanąłem na kamieniu twarzą do lasu. Włączyłem w aparacie opcję nagrywania. Trzymałem go przed sobą, w maksymalnie wyprostowanych rękach. Pochyliłem się do przodu niczym przeprowadzający wywiad dziennikarz, który mikrofon chce mieć najbliżej ust swojego rozmówcy. Najpierw zarejestrowała się odpowiedź „siedzącego” wilka. Jego wycie dobiegło z naprzeciwka. Byłem pewien, że gdyby nie drzewa i mrok, widziałbym jego głowę, ułożony charakterystycznie pyszczek i wydobywający się z niego ciepły oddech. Obłoczek pary, który po chwili zlewa się z przezroczystym powietrzem i jest przez nie niesiony hen, do innych, wilczych uszu. Do pieśni dołączały kolejne, magiczne głosy. Wśród nich rozróżniłem podobny barwą, do wydanego przed chwilą przez „siedzącego” i pomyślałem, że należy do „stojącego”. Dźwięk docierał do mnie z dalszej odległości. Z prawej strony, która była moją lewą, kiedy siedząc na kamieniu, miałem z tyłu głowy ścianę lasu. Każdy wilk śpiewał oddzielną zwrotkę wspólnej piosenki. Przekazywał swoją historię, która stawała się opowieścią tej konkretnej rodziny. Wycie się oddalało, a ja jak zaczarowany syrenim śpiewem żeglarz, udałem się za nim. Chmury zrobiły się cieńsze i mrok pojaśniał. Szedłem polem. Czarne wierzchołki drzew odbijały się na ciemnoszarym niebie. Nad nimi pojawił się niewyraźny kształt koła. Niespodziewany podmuch wiatru, odsłonił na chwilę księżyc i ziemia pokryła się srebrem jak śniegiem. Wilki znowu się odezwały. Ich głosy wzbiły się w powietrze i jak obłoki powędrowały z prądem powietrza. Niebo mrugnęło gwiazdami. Patrzyłem przed siebie. Księżycowe światło odbiło się od ziemi i poraziło mój wzrok. Zmrużyłem oczy. Kroczyłem w kierunku miejsca, gdzie narodził się ten błysk. Chmury powoli zabierały księżyc. Postanowiłem nałożyć na czapkę czołówkę. Włączyłem i jasność przecięła ciemność. Czerń stała się korytem rzeki światła. Czasami w latarce nie łączą baterie i tym razem także zaczęła migać jak stroboskop na dyskotece. Wyłączyłem ją. Chmury się rozstąpiły. Księżyc odbił się od wilczych oczu. Mieniły się niczym diamenty. Wzrokiem, jak magnesem, przyciągnąłem ich błysk. Niebo znowu się zaniosło. Nacisnąłem przełącznik latarki. Sztuczne światło niczym miecz rycerza Jedi, kroiło ciemność na prawo i lewo. Od niczego się już nie odbiło. Dotarłem do auta. Spoglądając w wewnętrzne lusterko, ujrzałem powtórnie błysk. Moje oczy stały się zwierciadłem dusz. Wilczych dusz.

Radosław Pietkiewicz

Radosław Pietkiewicz – miłośnik wszystkich istot żywych, głównie wilków. Ma zainteresowania artystyczne, inspiruje się obserwacją przyrody, ludzi i samego siebie. Spaceruje leśnymi ścieżkami, fotografuje faunę i florę. Pisze opowiadania, rymowane historie oraz bajeczki, które ilustruje autorskimi fotografiami. Twórczością dzieli się z odbiorcą na fanpage „Malowanie Słowem” facebook.com/radoslawPiet. Z wykształcenia ekonomista oraz opiekun medyczny. Prezes Fundacji Inicjatyw Społecznych „Impuls”, na co dzień pracuje jako opiekun środowiskowy w MOPS w Giżycku.