Ile kosztuje kropla wody?
Parafrazując stary dowcip o pijaku, barmanie i wódce można zapytać: - Ile kosztuje kropla wody? – No, kropla to nic nie kosztuje. – To proszę mi nakapać całą rzekę!
W mojej gminie dostarczenie do mojego kranu kropli wody nie kosztuje nic. Nic nie kosztuje także litr – gdybym chciał się napić i poprosił gminę o litr wody nie mógłbym zapłacić za jego dostarczenie, bo wyszłoby 0,32 grosza. Dopiero za metr sześcienny wody, powszechnie nazywany „kubikiem”, płacę 3,20 zł brutto. „Kubik” to tysiąc litrów, sześcian o wymiarach 1 x 1 x 1 m, tona wody. Kupuję ją za równowartość ceny 0,5 litra kiepskiego piwa, albo… 1,5 litrowej butelkowanej wody. Jeśli zechcę tej wody użyć w toalecie, zmywarce czy pralce, dopłacę jeszcze dwukrotną jej wartość, za odprowadzenie i utylizację ścieków, ale jeśli będę ją czerpał z tzw. „kranu ogrodowego”, zapłacę tylko 3,20.
Za moją emeryturę, gdybym miał taką zachciankę, mógłbym kupić 1000 m3 wody i zostanie mi jeszcze tyle, żeby mieć co jeść, a nawet wypić piwo. 1000 m3 to 1000000 litrów (!). Tyle dobrej, czystej wody, w mojej akurat gminie czerpanej z ujęcia głębinowego, mogę co miesiąc „kupić” za moją emeryturę. I jeśli zapłacę za jej dostarczenie, mogę z nią robić co zechcę, np. napełnić do głębokości 1 m basen o wymiarach 10 x 100 m i co miesiąc wymieniać w nim wodę. Tylko w okresach suszy zabrania się podlewania ogródków (a w zasadzie prosi, żeby tego nie robić), ale o choćby sugestii nie napełniania basenów naprawdę nigdy nie słyszałem.
Czy to jest dobre? Nie mam basenu, gdzieś tam słyszałem, że wodę trzeba oszczędzać, więc nie szaleję, czasem podlewam marchewkę, a czasem nawet usychające drzewka, ale i tak w sumie zużywam mniej wody niż jeden procent tego co mógłbym teoretycznie zużytkować w opisanej wyżej katastroficznej wizji. Ale czy wszyscy tak robią? W optymistycznym scenariuszu myślę sobie, że tak, ale zaraz przychodzi myśl, że są przecież tacy, dla których gadanie o oszczędzaniu znaczy „mniej niż zero”, i wcale nie jest ich tak mało. Naprawdę mają olimpijskie baseny i dwa hektary trawnika albo pole golfowe. Stać ich na odkręcenie na cały miesiąc nawet trzech kranów. I nie ma nikogo kto by tego „bogatemu zabronił”, bo przecież woda za darmo, z ceną dostarczenia, czyli 3,20 za m3, ciężko pracującemu i płacącemu podatki obywatelowi się po prostu należy.
A jeśli miałbym własne ujęcie wody, studnię, to już zupełnie nikogo nie interesuje, ile z niej czerpię wody. Zgodnie z prawem studnia nie może być głębsza niż 30 metrów, dobowy pobór wody nie może przekroczyć 5 m3, a wydajność pompy nie może być wyższa niż 0,5 m3/h, ale nawet przy przekroczeniu tego parametru wystarczy zgłoszenie faktu odpowiednim organom. Tyle, że żadne organy tego w żaden sposób nie kontrolują, bo kto i jak miałby to robić. Naprawdę niewiele poza ceną prądu, stoi na przeszkodzie, żeby popijając kawkę, pompować sobie wodę głębinową z wydajnością kilku m3 na godzinę. Więc jeśli kogoś stać i ma kaprys, żeby zrobić sobie za oknem mały strumień albo prywatne, zasilane ze studni jeziorko – nikt mu tego nie zabroni. Widziałem niedawno trawnik przy leżącym w lesie domku letniskowym, na który sterowany automatycznie „system” co kilka minut natryskiwał kilkanaście wiader wody. Sądząc po innych śladach – właściciela nie było na posesji od co najmniej miesiąca, ale system działał bez zarzutu.
Woda w nieograniczonych ilościach nie może być dostarczana ludziom za półdarmo i bez ograniczeń. Za dostarczenie na cele socjalne 5, a nawet 10 m3 wody na miesiąc na osobę powinno się płacić naprawdę niewiele, ale reszta to luksus, za który trzeba po prostu zapłacić. I to uczciwie policzoną cenę, uwzględniającą nie tylko wszystkie koszty jej wydobycia i dostarczenia, ale także, a może przede wszystkim, jej ograniczone zasoby i wartość środowiskową.
Ceny prądu, na potrzeby korzystania z „tarczy antyinflacyjnej” można było zróżnicować w zależności od tego, ile się go zużywa, dlaczego nie można tego zrobić w odniesieniu do wody? Cześć użytkowników rozlicza się tzw. ryczałtem, część ma własne ujęcia itd., wszystko to nie jest więc takie proste, naprawdę jednak czas najwyższy, żeby wszyscy mieli wodomierze, a potem płacili zróżnicowane stawki w zależności od wielkości zużycia.
Dostęp do wody jest podstawowym, zagwarantowanym w konstytucji prawem człowieka. Tyle, że jej zasoby są ograniczone i żeby naprawdę zapewnić ją wszystkim, nie da się korzystać z niej bez ograniczeń. Czekają nas trudne czasy, poziomy wód na wielu obszarach obniżają się w zastraszającym tempie. Wojny o wodę to nie jest wizja dalekiej przyszłości, to już się dzieje. Może więc wyprzedzająco, w cywilizowanym przecież kraju, warto ucywilizować korzystanie z jej zasobów?
A ile kosztuje woda w rzece?
Zużycie wody na potrzeby gospodarstw domowych, cokolwiek to znaczy, to jednak kropla w morzu – zaledwie 12% całego zużycia wody w Polsce. Resztę zużywa przemysł (78%) oraz rolnictwo i leśnictwo (10%). Może więc warto zapytać, jaką cenę płaciłbym za wodę gdybym miał jakiś wodnochłonny biznes i czerpał ją wprost z rzeki? Odpowiedź brzmi: 6 groszy za m3! Na cenę wody jaką płacą użytkownicy wody dla celów „gospodarczych”, składa się tzw. opłata stała i zmienna. Opłata stała to 50-200 zł na dobę za wodę pobieraną z wód powierzchniowych w ilości 1 m3/s w zależności od tego czy pobiera się mniej niż 10% czy ponad 50% średniego przepływu w cieku. Za tę kwotę, oczywiście po uzyskaniu pozwolenia na pobór, uzyskuje prawo pobrania z rzeki, 86400 m3 wody, bo tyle sekund ma doba. Opłata stała za pobór wód podziemnych jest wyższa i wynosi 100-400 zł za 1 m3/s/dobę. Zasadniczy koszt to jednak opłata zmienna – cena za m3 realnie pobranej wody. Dla większości rodzajów produkcji wynosi ona, uwaga – 5,7 grosza za m3 pobranych wód powierzchniowych lub 11,5 groszy za 1 m3 pobranych wód podziemnych.
Czy to jest dobra cena? Dla „kupującego” chyba nie najgorsza. Tony niczego, nawet najmarniejszego piasku, nie da się kupić taniej niż za 20-30 zł, a tu mamy tonę za 6 groszy.
Problem w tym, że woda dla „gospodarki” musi być tania, inaczej wszystko podrożeje, a i tak żyjemy na kredyt. Żaden rozsądny rządzący po wygranych z trudem wyborach, nie będzie kręcił pętli na własną szyję urealniając ceny wody, kiedy od tych cen, jak od cen paliw, zależy cena kukurydzy, chleba, wódki, prądu i samochodu, zależą wszystkie wskaźniki ekonomicznego „rozwoju”, którymi tak ochoczo mierzy się nasz dobrobyt i nasze szczęście. Tyle, że życie na kredyt, prędzej czy później, kończy się źle. Coraz więcej wskazuje na to, że dotyczy to także kredytów wobec środowiska.
Gdzie znika woda z naszych rzek?
Rzeka w pobliżu której mieszkam, Leniwa Obra w województwie lubuskim, latem 2022 i 2023 r. całkiem „wyschła” w górnym biegu. W pozostałych okresach, szczególnie wiosną, bywa pełna wody, tyle, że ta woda jest biologicznie martwa. Żaden organizm wodny nie przeżyje kilku miesięcy bez wody, latem wymarło więc wszystko co nie przetrwało w formie odpornych na suszę jaj lub nasion. Leniwa Obra to niewielki ciek, w naturalnym otoczeniu, z kilkoma dopływami, więc pewnie po paru latach życie się w niej odrodzi, nawet pojawią się ryby. Tylko że w tym czasie, kolejnego lata, rzeka pewnie znów „wyschnie”.
Nie jest to jedyna „sucha rzeka” jaką widziałem w ostatnich latach. Dlaczego się tak dzieje? Ktoś powie – takie jest odwieczne prawo natury – raz jest zimno, raz ciepło, raz mokro, raz sucho – taki mamy klimat. Tak, zmieniający się klimat ma tu sporo do rzeczy, jego rozchwianie jest coraz większe, a zjawiska ekstremalne coraz częstsze, co przekłada się także na większą dynamikę stanów wód w ciekach. W okresach wzmożonych opadów woda spływa nie mieszcząc się w korytach i powodując powodzie, a w okresach coraz większych niżówek coraz częściej jej brakuje. A brak dostatecznej ilości wody oznacza, że dla kogoś musi jej zabraknąć. Tak się dzieje już teraz, ale będzie coraz gorzej.
Na pobór wód z cieku należy uzyskać pozwolenie wodnoprawne, kiedyś wydawane przez starostów, obecnie przez Dyrektora Zarządu Zlewni. W każdym z pozwoleń określa się ściśle wielkość poboru i uwzględnia konieczność zachowania w cieku tzw. przepływu biologicznego. Problem jednak w tym, że nikt poważnie nie analizuje oddziaływań skumulowanych, wynikających z innych wydanych wcześniej pozwoleń, choć pojęcie takie w prawie wodnym jak najbardziej istnieje. Nie można przecież komuś powiedzieć – panu/pani już nie damy, bo wody w rzece jest za mało.
Jeśli na potrzeby gospodarstwa stawowego zezwala się na pobór 50% średniego przepływu cieku, to wydający je nie widzi problemu, bo przecież 50% wody w rzece zostaje. Niżej leży kolejne gospodarstwo, które też może pobrać „tylko” 50%, a niżej kolejne i kolejne. A z każdego stawu paruje latem nawet kilkanaście m3 wody na dobę, więc ostatni tak naprawdę musi już wziąć z rzeki wszystko, a i tak mu nie wystarczy. W okresie coraz częstszych niżówek wody ledwie wystarcza już pierwszemu, a przecież nikt rozsądny nie będzie ryzykował utraty kilkudziesięciu ton karpia, żeby zachować w rzece przepływ dla „paru płotek”. Więc bierze się wszystko co rzeką płynie, tym bardziej, że urządzeniami wodnymi sterującymi przepływami, w praktyce bez żadnej kontroli, sterują sami zainteresowani.
A susza wzmaga apetyty nie tylko stawiarzy. Coraz powszechniejszym remedium na problemy z suszą w rolnictwie są deszczownie. Woda dla rolnictwa musi się znaleźć, plony muszą rosnąć, a nikt nie będzie spokojnie patrzył jak wysycha mu kapusta, cebula czy kukurydza. Więc kto żyw deszczuje – ci, którzy mają pozwolenia na pobór wód w imię „wyższej konieczności” przekraczają zapisane w nich wielkości, a nocami, awaryjnie, deszczują ci, których susza zaskoczyła i muszą coś szybko zrobić z wysychającymi hektarami upraw, więc choć pozwoleń nie mają, pożyczają skądś deszczownie i ratują się jak mogą. I ja im się nie dziwię, dla nich to jest być albo nie być, a kredyty wzięte na zakup deszczowni też trzeba spłacić – tu nie ma litości. I nawet gdyby te pobory wody podlegały jakimś kontrolom, to żaden urzędnik nie odważyłby się zrobić tego w okresie suszy, kiedy wody brakuje i ludzie stają się nerwowi.
Stawy i rolnictwo to tylko niewielki procent poborów, wodę z rzek pobiera się przede wszystkim dla przemysłu, a także na potrzeby komunalne. Brak rzetelnych analiz oddziaływań skumulowanych jako przyczynę pogarszającego się stanu rzek dobitnie pokazała katastrofa na Odrze. Nikt nigdy nie sumował wydawanych setkami w całym dorzeczu pozwoleń na pobór wód i zrzuty ścieków, a jak zabrakło wody do rozcieńczania solanki i wzrosła temperatura – stało się co się stało. Tyle, że uzyskana w końcu wiedza o przyczynach zdała się praktycznie na nic – w tym roku katastrofa znów się powtarza, i powoli przestajemy ją już nazywać katastrofą.
Można oczywiście próbować ten nomen omen dziurawy system uszczelnić, zacząć rzetelnie analizować oddziaływania skumulowane, usprawniać system kontroli. Lepsze zarządzanie wodą może trochę poprawić sytuację i to trzeba robić, po to zresztą zreformowano prawo wodne i utworzono PGW Wody Polskie. Ale od tego wody przybędzie niewiele, a jeśli nadal będziemy chcieli mieć coraz więcej tanich karpi, kukurydzy, mięsa, wódki i samochodów, do ich wytworzenia trzeba będzie jej coraz więcej. Jedynym skutecznym lekarstwem na ten i wiele innych problemów ze środowiskiem, jakie coraz częściej będą nas doświadczać, byłoby „chcieć mniej”. Niewielka część z nas zaczyna to już nawet rozumieć. Tyle, że ewolucja zawsze promowała tych, którzy chcieli więcej – to oni wygrywali wyścigi i zgarniali nagrody. Takie jest naprawdę odwieczne prawo natury, więc obawiam się, że suchych rzek będzie przybywać.
Jak nie chronimy naszych rzek?
Spośród ponad 1500 istniejących w Polsce rezerwatów przyrody zaledwie 3% określono jako rezerwaty wodne, których przedmiotem ochrony są jeziora lub rzeki, wraz z żyjącymi tam gatunkami zwierząt i roślin. Zaledwie 15 z nich obejmuje ochroną przynajmniej fragment rzeki i jej doliny. Poza rezerwatami wodnymi mniejsze lub większe fragmenty koryt rzek i ich dolin objęte są ochroną w pozostałych rodzajach rezerwatów. Jest ich prawie 300, jednak ogółem w granicach rezerwatów leży zaledwie około 1700 km rzek, co stanowi około 1% długości wszystkich rzek w Polsce. Rezerwatem obejmującym najdłuższy odcinek rzeki jest „Rzeka Drwęca” (372 km). Pozostałe, obejmujące ponad 100 km odcinek rzeki to rezerwaty „Rawka” oraz „Ostoja Bobrów na Rzece Pasłęce”. Zaledwie 17 odcinków w rezerwatach to odcinki dłuższe od 10 km. Na Wiśle znajduje się 14 rezerwatów obejmujących fragmenty koryta rzeki lub w nim leżących, ale już Odra nie jest na żadnym odcinku objęta ochroną rezerwatową.
Ochrona rezerwatowa (lub w parku narodowym) jest tak naprawdę jedyną prawną możliwością trwałego wyłączenia najcenniejszych odcinków rzek z prac regulacyjnych i utrzymaniowych oraz ograniczenia większości form destrukcyjnego oddziaływania gospodarczego, a także indywidualnej analizy zagrożeń i zaplanowania ochrony. Stan naszych rzek teoretycznie chronią unijne dyrektywy, według których stan ten, mierzony licznymi wskaźnikami, powinien się sukcesywnie poprawiać. Tyle, że sam z siebie się za bardzo poprawiać nie chce, co zresztą nie prowadzi do żadnych nieprzyjemnych dla zarządzających wodami konsekwencji. Jak się samo chronić nie chce – znaczy chronić się nie da, wtedy zapisuje się w tabelce tzw. derogacje, czyli odroczenia terminu osiągnięcia dobrego stanu i można dalej spokojnie spać.
Ten 1% rzek objętych ochroną rezerwatową to stanowczo za mało w stosunku do potrzeb i możliwości. Jeszcze około 1% rzek lub ich dolin zabezpieczono w parkach narodowych, ale nawet tam znaczna część z nich podlega presji – np. prac regulacyjnych, jak Warta w rejonie Parku Narodowego Ujście Warty, czy rekreacji, jak Drawa w Drawieńskim Parku Narodowym, choć presja ta jest zdecydowanie mniejsza niż poza parkami. Rzek o wybitnych walorach przyrodniczych, kwalifikujących się do indywidualnej ochrony i zabezpieczenia przed degradacją mamy co najmniej kilkanaście procent. Nierealna jest ochrona konserwatorska ich wszystkich, ale braku ochrony wielu najcenniejszych w cywilizowanym kraju jakim chcemy się mienić nie można uznać za normę. Przyzwyczailiśmy się wieszać psy na Lasach Państwowych, w stopniu niewystarczającym chroniących powierzone im zasoby przyrodnicze. Jednak w porównaniu z innymi zarządcami gruntów Skarbu Państwa – Wodami Polskimi czy Krajowym Ośrodkiem Wsparcia Rolnictwa, dla których konserwatorska ochrona przyrody praktycznie nie istnieje – Lasy Państwowe można by stawiać za niedościgły wzór. Może więc czas najwyższy, żeby potrzebę rozwoju form ochrony przyrody na swoich gruntach dostrzegły także Wody Polskie? Hasło „100 rzecznych rezerwatów przyrody na 10-lecie Wód Polskich” nie wydaje się wcale na wyrost. Tworzenie rezerwatów na rzekach nie jest łatwe, ale nie jest też niemożliwe – grunty są w zasobie Skarbu Państwa, a do jubileuszu zostało jeszcze całe 4 lata! Potrzeba tylko dobrej woli, zainteresowania, zaangażowania i współpracy RDOŚ i zarządcy wód. Czy to tak dużo?
Inspirację na start można znaleźć w bazie danych akcji „Rezerwaty przyrody – czas na comeback!” prowadzonej przez Klub Przyrodników wspólnie z kilkunastoma organizacjami przyrodniczymi. Od 8 lat zbierane są tam między innymi propozycje odcinków rzek wymagających ochrony rezerwatowej i do takiej ochrony się kwalifikujących. Akcja jest przedsięwzięciem społecznym, więcej można znaleźć na stronie www Klubu Przyrodników (kp.org.pl). Zawarte tam propozycje nie wyczerpują potrzeb, bo zaniedbania w tym zakresie są duże, ale od czegoś trzeba zacząć. No i są jeszcze parki narodowe, od dziesięcioleci proponowane między innymi na środkowej Wiśle i dolnej Odrze.
Nie ma innej drogi niż formalna ochrona konserwatorska dla zachowania walorów przyrodniczych najcenniejszych rzek i nie będzie lepszych czasów na realizację ich skutecznej ochrony. Lepsze czasy już były. Przeczytałem gdzieś ostatnio taki mniej więcej dialog: „Kiedy jest najlepszy czas żeby zasadzić drzewo? – Był, dwadzieścia lat temu! – O rany, szkoda… – Ale tylko niewiele gorzej jest zrobić to dziś!”. Nie łudzimy się, że w zakresie formalnoprawnej ochrony przyrody najcenniejszych odcinków rzek osiągniemy szybki i spektakularny sukces, jednak jeśli cokolwiek zaczniemy robić dziś, mamy naprawdę większą szansę na postęp niż gdybyśmy zaczęli za dwadzieścia lat.
Andrzej Jermaczek
Artykuł jest kompilacją tekstów zamieszczonych na profilu autora na Facebooku.