Drewno – złoto dla zuchwałych (drwali)
Stare powiedzenie mówi, że pieniądze nie rosną na drzewach. Okazuje się, że to jednak nie do końca prawda. Dla wielu ludzi same drzewa SĄ pieniędzmi, a ich wartość nie rośnie wprost proporcjonalnie do roli, jaką odgrywają w ekosystemie, ale do ilości odkładanego przez nie przyrostu rocznego drewna.
W stacjach telewizyjnych i na platformach oferujących dostęp do cyfrowych wytworów ludzkiej kultury, można znaleźć wiele seriali i filmów dokumentalnych pokazujących pracę poszukiwaczy złota, opali, diamentów i innych szlachetnych kruszców. Pełno jest też produkcji o farmerach broniących swojej ziemi przed zakusami branży deweloperskiej lub biotechnologicznej. Są także bimbrownicy pędzący swoje wersje „ducha puszczy”. Wśród tej wielości treści znajdziemy także takie, które przedstawiają pracę drwali. Obiektywnie patrząc – ciężką i niebezpieczną. Zresztą dotyczy to wszystkich wyżej wymienionych (może poza bimbrownikami), którzy codziennie muszą toczyć walkę o przetrwanie, w pocie czoła wydzierając Ziemi zazdrośnie strzeżone przez nią skarby. Czy rzeczywiście muszą? Nie mnie to oceniać. Dokonali takiego wyboru, choć pewnie mogli dokonać innego. Bycie drwalem nie jest najgorszym, a już na pewno, nie najłatwiejszym sposobem na życie. Psujący się sprzęt, sezonowość działań, kończące się pozwolenia czy wreszcie widmo bankructwa i przejęcia wszystkiego przez bank, sprawiają, że w tej branży utrzymać się mogą tylko ludzie o silnej psychice.

Gdy zaczynałem swoją przygodę z leśnictwem, jako uczeń najlepszej średniej szkoły leśnej na świecie, nie wyobrażałem sobie, abym nie posiadał uprawnień do użytkowania spalinowej piły mechanicznej zwanej powszechnie pilarką. Wbrew obiegowej opinii nie jest to podstawowe narzędzie pracy leśnika, ale kto wie do jakich drzwi przyjdzie nam kiedyś zapukać. Kurs, o ile dobrze pamiętam trwał trzy tygodnie i do dziś właściwie nie mogę uwierzyć, że wszyscy go przeżyliśmy. Nie dlatego, że był źle prowadzony, ale dlatego, że fantazja młodych ludzi nie powinna być łączona z niebezpiecznym narzędziem. Pomijając milczeniem wszystkie zgniecione metalowe kubki, zawieszone drzewa, kilka niegroźnych ran ciętych kończyn dolnych i niezliczoną ilość uderzeń w kask kursanta specjalnie do tego celu przygotowanym instruktorskim kijkiem, udało się mi dobrnąć do egzaminu. W skrócie polegał on na ścięciu drzewa za pomocą właściwej dla danego przypadku techniki i obaleniu go w ściśle określonym kierunku, który wyznaczał wbity w ziemię patyk. Aby zaliczyć egzamin, drzewo musiało upaść dokładnie na ów patyk, najlepiej wbijając go w ziemię. Na wszystko surowym okiem spoglądał instruktor, oceniając między innymi, czy kursant odpowiednio przygotował miejsce ścinki, czy wybrał właściwą technikę, czy rzaz podcinający został wykonany pod właściwym kątem, czy rzaz ścinający został rozpoczęty na odpowiedniej wysokości w stosunku do rzazu podcinającego i tak dalej, i tak dalej. Po ścięciu drzewa oceniana była jeszcze jedna niezwykle ważna kwestia, a mianowicie szerokość tzw. zawiasy, czyli niedociętego pasa drewna, pozwalającego zachować jako taką kontrolę nad kierunkiem upadania drzewa. Niewłaściwa szerokość zawiasy lub, co gorsza, jej przecięcie dyskwalifikowało kursanta i kończyło egzamin, oczywiście z wynikiem negatywnym. Mój egzamin na drwala – operatora pilarki, ku zaskoczeniu mojemu i instruktora, przebiegł zaskakująco szybko i bezproblemowo. Chyba nawet dowiedziałem się, że „będą ze mnie ludzie”. Nie wiem o jakich „ludzi” chodziło egzaminatorowi, ale pewnie o zupełnie innych niż mi. Tak czy siak, po upływie urzędowo określonego czasu odebrałem zaświadczenie o uzyskanych kwalifikacjach zawodowych i… już nigdy więcej nie ściąłem żadnego drzewa. Moja „ścieżka oddalania” skierowała się w stronę nauki. Wolę drzewa poznawać i badać niż ścinać. Uważam, że każde żywe (i martwe) drzewo w lesie jest więcej warte niż drewno z niego pozyskane, a także produkty z niego wykonane. Piszę to ryzykując zarzut o hipokryzję, bo przecież mam w domu przedmioty wykonane z drewna, a nawet czasem w ramach prowadzonych badań zdarza się, że pozyskuję materiał ze ściętych drzew. Jednak w tym przypadku chodzi o coś zupełnie innego. Wartości drzewa (zwłaszcza starego) nie da się wyrazić w żadnej znanej światu walucie (choć niektórzy próbują to zrobić, monetyzując tzw. usługi ekosystemowe) i pewnie dlatego tak trudno wytłumaczyć to kapłanom gospodarki rynkowej i akolitom drewna jako surowca ekologicznego (cokolwiek to znaczy). Chodzi więc w zasadzie o to, że nie musimy wycinać drzew za wszelką cenę, tyko po to, aby zaspokoić często sztucznie napędzany popyt.
Zraszanie jeziora
Lasu nie da się posadzić. Można co najwyżej posadzić drzewa. Na uprawach leśnych nie sadzi się jednak drzew po to, aby były lasem. Sadzi się je po to, aby po pewnym czasie, dłuższym lub krótszym, w zależności od przyjętego dla danego gatunku wieku rębności, ściąć je i przerobić na deski, meble, więźby dachowe i podobno 30000 innych rzeczy, które można zrobić z drewna. Przez pewien czas można co prawda nawet odnieść wrażenie, że patrzymy na las. W rzeczywistości doświadczamy jednak czegoś, co przeżywała postać grana przez Toma Cruise’a w filmie „Na skraju jutra”. Po tym jak grany przez niego żołnierz ginął z rąk obcych, którzy najechali Ziemię, budził się za każdym razem w tym samym miejscu i czasie. I tak bez końca. W lesie posadzonym przez człowieka, który powinniśmy dla rozróżnienia nazywać raczej drzewostanem, dzieje się dokładnie to samo. Co prawda przechodzi on przez różne fazy swojego rozwoju ale po upływie z góry zaprogramowanego czasu, jego zegar zostaje zresetowany i cykl powtarza się od początku. Taki leśny dzień świstaka. Mój ulubiony profesor ekologii z Uniwersytetu w Vermont i autor książek przyrodniczych, Bernd Heinrich w „Drzewach w moim lesie” (Wydawnictwo Czarne, 2018) pisze: „Sadzenie drzew w lesie przypomina zraszanie jeziora po to, żeby nadal było mokre. Ma to sens tylko wtedy, gdy najpierw zupełnie je osuszymy”.
Z kolei jeden z bohaterów książki „Drwale” Anne Proux, Dieter Breitsprecher, spadkobierca potężnej rodzinnej fortuny zbudowanej na handlu drewnem, mówi tak: „W dzikich puszczach nie można gospodarować. Dlatego je ścinamy i wykorzystujemy ich drewno, a potem sadzimy na nich las. Drzewa, którymi gospodarujemy. […] Las żyjący tylko dla siebie nie mieści się w nowoczesnych kanonach. […] Drewno można uprawiać jak zboża, można na nim dobrze zarabiać i odnawiać w nieskończoność”. Niczym echo słów tej fikcyjnej postaci, wybrzmiewają słowa innej, jak najbardziej rzeczywistej osoby, pewnego nieżyjącego już profesora nauk leśnych: „[…] kiedy są ludzie, sytuacja się zmienia i las musi być regulowany przez człowieka i w interesie człowieka. Jeśli chcielibyśmy zachować las w stanie pierwotnym, niezmiennym, powstałoby pytanie: w czyim interesie?”. No cóż, sądzę, że w interesie nas wszystkich, choć nie zawsze „interes” należy rozumieć jako „zysk”. Jednak w rzeczywistości ciągłej sprzedaży i imperatywu rozwoju, las trzeba najpierw „osuszyć”, czyli wyciąć drzewa. Najlepiej do tego celu nadaje się właśnie pilarka. Przed jej wynalezieniem, ścięcie dużego drzewa zajmowało czasem nawet kilka dni. Wspomniana już Anne Proux pisze o bezmiarze puszczy, z jaką w XVII wieku, na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej, zetknęli się po raz pierwszy przybysze z mocno już wtedy wylesionej Europy Zachodniej. Patrzący na te lasy Europejczycy uważali, że wytrzebienie amerykańskich lasów jest wręcz niemożliwe, a jeśli nawet to zajmie to co najmniej 1000 lat. Tymczasem 300 lat później, po tej całej zieloności właściwie pozostało tylko wspomnienie. Większość z tych drzew padła w ogłuszającym ryku pił spalinowych.

Po „osuszeniu” nadchodzi czas na „zraszanie jeziora”, czyli sadzenie wyhodowanych wcześniej w szkółkach leśnych sadzonek. Sadzi się je gęsto, po to żeby w momencie gdy drzewostan osiągnie dojrzałość (nie mylić z wiekiem biologicznym) uzyskać w nim odpowiednią liczbę najlepszych drzew na hektar. W przypadku sosny zwyczajnej, na hektarze, do wieku rębności ma szansę dotrwać co pięćdziesiąte drzewo z 10000 posadzonych uprzednio na uprawie leśnej. W większości przypadków sadzi się je w regularnych odstępach (więźbie), aby ułatwić sobie późniejsze zabiegi pielęgnacyjne. Konkurencja i jej pochodna, czyli śmiertelność, nie są w przyrodzie niczym niezwykłym. Można nawet powiedzieć, że w warunkach naturalnych „rozrzutność” przyrody jest jeszcze większa, bo zdarza się, że z milionów siewek przetrwa tylko jedno drzewo. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. I w celach jakie chce się osiągnąć. A te diametralnie różnią się w przypadku człowieka i sosny. W pierwszym przypadku celem jest drewno, w drugim przetrwanie i wydanie potomstwa. Wybory dokonywane przez człowieka ukierunkowane są zatem nie na adaptację, ale na eksploatację. Naśladowanie przyrody polegające na usuwaniu z lasu jedynie osobników przegrywających konkurencję, nazywane jest w pierwszych etapach życia drzewostanu czyszczeniem a w późniejszych trzebieżą, jawi się jako remedium na wszelkie problemy. W jednym z niedawno opublikowanych artykułów naukowych mówi się nawet, że trzebieże są lasowi niezbędne i jako takie przyczyniają się do jego lepszego bytu oraz mitygacji zmian klimatu. Zapomina się jednak, o tym, że jest to prawda, ale tylko w przypadku lasu gospodarczego, którego los został zapisany w najważniejszym, jak niektórzy twierdzą, dokumencie dla lasu (sic!), czyli planie urządzenia i który podąża wyznaczoną mu przez człowieka ścieżką. Tak, chcąc zrealizować cel hodowlany, trzeba troszczyć się o przedmiot hodowli. Wie to każdy hodowca. W przeciwnym razie las może zechcieć stać się Lasem, a ten do swojego istnienia, o zgrozo, nie potrzebuje ani trzebieży, ani wieku rębności, ani nawet nas.
Gdy las gospodarczy osiągnie cel swojego istnienia, jakim jest ustalony na podstawie wielu poważnych badań naukowych, wiek rębności, czyli wiek, w którym jakość techniczna tworzących go drzew jest najwyższa, do gry wchodzą drwale. I choć celem rębni paradoksalnie nie jest po prostu wycięcie lasu, ale umożliwienie jego odnowienia (wciąż w głównej mierze w sposób sztuczny), to usuwanie drzew, nazywane eufemistycznie pozyskaniem, to na tym etapie „zło konieczne”. Jest to także praca niezwykle niebezpieczna i to niezależnie na jakiej szerokości geograficznej się odbywa. Podczas wycinania drzew ginie więcej osób niż podczas pracy w kopalni węgla! Ale jednak to zajęcie wciąż przyciąga ludzi niczym magnes. Jak gorączka złota. Bo drewno jest dla drwali złotem. Choć może niekoniecznie dla tych znad Wisły.
Pieniądze pachną żywicą
W 2013 r., jako świeżo upieczony doktor nauk leśnych miałem okazję, wraz z kolegą z mojego instytutu, wyjechać na konferencję naukową do Kanady. I choć zarówno tematyka spotkania, jak i uczestniczący w niej specjaliści w dziedzinie genetyki leśnej, sprawiali, że trudno było mi się oderwać od referatów, to jednak wilka zawsze będzie ciągnąć do lasu. Co prawda, jeden z dni konferencyjnych miał być poświęcony na wycieczkę, ale możliwość eksplorowania dzikiej kanadyjskiej natury na własną rękę, okazała się bardziej kusząca. Sprzyjał temu także fakt, że dysponowaliśmy wynajętym samochodem. Pozostało tylko obrać cel. Konferencja odbywała się w położonym w Kolumbii Brytyjskiej mieście Whistler, mekce pasjonatów sportów zimowych i szaleńczych zjazdów na rowerze. Najbliższym (jak na warunki kanadyjskie) naszej lokalizacji okazał się być Garibaldi Provincial Park, oddalony od centrum Whistler o około 28 km. Do dzisiaj nie wiem, co wspólnego ma ten kawałek, oddalonej od Włoch o jakieś 10000 km ziemi, z bojownikiem o zjednoczenie Italii. Wyprawa od początku do końca obfitowała w dość interesujące wydarzenia, ale to co towarzyszyło nam podczas tej całodniowej wędrówki, to zachwyt nad pięknem kanadyjskiej przyrody. Zachwyt, który z jednej strony miał się jeszcze pogłębić po wizycie na wyspie Vancouver, a z drugiej zostać mocno wystawiony na próbę, gdy uświadomiłem sobie w jaki sposób prowadzi się w Kanadzie gospodarkę leśną. Mówi się, że pieniądze nie śmierdzą, a w tym konkretnym przypadku można nawet powiedzieć, że… pachną. Zapach żywicy najlepiej czuć wtedy, gdy się wytnie drzewo.
Organizatorzy konferencji zabierając nas na wycieczkę na wyspę Vancouver, zadbali o to, aby wizerunek dzikości kanadyjskich lasów na długo pozostał w pamięci. W sumie to nie było takie trudne. Po prostu nie da się zapomnieć wspaniałych, monumentalnych drzew rosnących w Cathedral Grove. Wchodząc do tej prawdziwej świątyni przyrody czuło się kruchość swojego istnienia wobec ważących kilkadziesiąt ton i mierzących prawie 100 metrów wysokości drzewnych olbrzymów. Niczym płetwale błękitne w oceanie, gigantyczne daglezje i żywotniki, majestatycznie trwały zanurzone w błękicie nieba. W lesie panowała cisza, choć oprócz uczestników naszej konferencji, było tam jeszcze sporo innych osób. Wszyscy w wielkim skupieniu i zadumie kontemplowaliśmy potęgę przyrody. Wiele z tych drzew miało 300 lat, gdy po raz pierwszy ujrzały je oczy europejskich osadników. Wiele z nich też padło już pod naporem czasu i sił przyrody, a ich wielkie cielska zaściełały dno tego jednego z ostatnich lasów, jakie niegdyś pokrywały całe zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej. Moim zdaniem, po wyjściu z Cathedral Grove, nie można ot tak, po prostu wrócić do domu, złapać za pilarkę i ściąć jakiekolwiek drzewo. Niestety wielu z nas nigdy nie miało okazji być na wyspie Vancouver (albo w Puszczy Białowieskiej czy Karpackiej), a zła wiadomość dla drzew jest taka, że gdy już się tam jednak pojawiamy to niestety zwykle w roli konkwistadorów obojętnych na los Pierwszych Drzew.
Dendrodolary
Wycinanie drzew to całkiem intratny interes. Zwłaszcza tych potężnych. Za jednego 50-metrowego żywotnika, którego uda się ściąć i obalić bez większych uszkodzeń, można dostać nawet 60000 $ (około 240 tysięcy zł). Drwale w Kanadzie i USA nazywają takie drzewa „money tree”. Problem polega jednak na tym, że rosną one w trudno dostępnych miejscach i już samo dotarcie do nich, nie mówiąc o ścince, to nie lada wyzwanie. Wypatruje się je z helikoptera albo wykonując rekonesans naziemny. To kolejne wyzwanie, bo poruszanie się po prawie pionowych stokach, nie jest zajęciem dla dwunożnych ssaków. Jednak dla człowieka, który zadłużył się po uszy, aby rozkręcić taki biznes, to nie jest wyzwanie, ale być albo nie być.
Kanadyjski i amerykański system pozyskiwania drewna różni się bardzo od tego przyjętego w Europie. Za oceanem wciąż dominuje metoda wydzierżawiania działek zrębowych (często kilkudziesięcio-, a nawet kilkusethektarowych) wyspecjalizowanym firmom leśnym. W zależności od terenu i umowy drzewa ścinane są na całej powierzchni działki lub miejscowo, a następnie za pomocą maszyny nazywanej „yarderem” transportowane do drogi wywozowej, którą niejednokrotnie trzeba zbudować od zera. Tam odbywa się okrzesywanie i przygotowywanie określonego sortymentu drewna. Cały proces zamyka się wywiezieniem drewna za pomocą transportu kołowego lub spławianiem barkami. Obsługa tych wszystkich maszyn, zwłaszcza w trudnym, górzystym terenie, generuje olbrzymie koszty i zanieczyszczenie środowiska, a praca w tym zawodzie należy do jednych z najbardziej niebezpiecznych. Wszelkie ryzyka są już jednak wkalkulowane w koszty. Także te największe jak utrata życia drwala. Najważniejsze to znaleźć kolejne „money tree”. Koszty nie obejmują jednak ryzyka utraty „hostów” (węzłów) sieci ekologicznej, tych najważniejszych jej elementów, które Suzanne Simard nazwała Matkami Drzew.
W antropocenie, epoce w której przyszło nam żyć, mierzymy się, i będziemy się nadal mierzyć, z wyzwaniami na skalę globalną. Tak bardzo wytrąciliśmy naszą planetę z jej kosmicznego toru, że odwróciliśmy jej naturalny cykl glacjalny. Zamiast ku zlodowaceniu, zmierzamy ku globalnemu ociepleniu i związanym z nim zmianom w praktycznie każdym ekosystemie na Ziemi. Z każdym dniem zapadamy się coraz bardziej w marazmie i niemocy przeciwdziałania tym zmianom. Zła wiadomość jest taka, że nawet gdybyśmy nie wycięli już ani jednego drzewa i posadzili ich tyle, żeby zalesić pół planety, to i tak na niewiele się to zda, jeśli będzie to odosobnione działanie. Drzewa same nas nie uratują. To nie jest „zemsta” drzew, lecz konsekwencja tego, że bezwładność ziemskiego systemu podtrzymywania życia rządzi się swoimi prawami. Z drugiej strony nie oznacza to, że w związku z tym możemy wyciąć wszystkie lasy. Wręcz przeciwnie. Pozostawienie ich z całą pewnością wyszłoby nam wszystkim na dobre z bardzo wielu powodów. Jednak, jak na złość, nie zamierzamy rezygnować z wycinania także tych najstarszych drzew, pełniących bardzo ważną rolę w choćby w obiegu węgla i azotu w glebie i atmosferze. Gdzie sens? Gdzie logika? Czy przypadkiem ochrona ekosystemów leśnych nie leży także w naszym „interesie”?
Czy da się jeść pieniądze?
W jednym z odcinków serialu dokumentalnego „The Last Woodman” (Warner Bros. Discovery), Jared, właściciel firmy leśnej, mówi, że przecież nie jest potworem, tak jak go przedstawiają np. organizacje ekologiczne i że nie robi nic złego. Wręcz przeciwnie. Jego ludzie usuwają z lasu tylko to co jest stare i nieprzydatne. Te najczęściej częściowo spróchniałe drzewa, można przecież jeszcze do czegoś wykorzystać i, co ważniejsze, można na nich zarobić całkiem duże pieniądze. No i przecież na miejsce tego jednego starego olbrzyma sadzi się trzy małe sadzonki. W czym więc jest problem?
Chyba trudno o lepszy przykład antropocentrycznego patrzenia na świat. Jedyną wartość jaką dla Jareda i jemu podobnych ludzi, reprezentują stare drzewa, to cena za metr sześcienny ich drewna. To, co jest jeszcze bardziej zaskakujące, to podejście do tego biznesu, rdzennej ludności, zamieszkujące te tereny na długo przed przybyciem europejskich najeźdźców. W przypadku terytoriów, które nigdy nie zostały formalnie sprzedane, bez zgody rdzennej społeczności nie ma możliwości wycięcia ani jednego drzewa. Tymczasem te same społeczności, podkreślające swój nierozerwalny związek z przyrodą, pozwalają na wycinanie najstarszych i największych drzew jakie rosną na ziemi, której, teoretycznie, strzegą. Ten schizofreniczny układ jest prawdopodobnie napędzany trudną sytuacją materialną wielu rdzennych mieszkańców i bezwzględnym wykorzystywaniem tego faktu przez firmy pozyskujące drewno. Oczywiście w tle jest także utrzymanie pracowników tychże firm oraz spłata zobowiązań często przekraczających kilka milionów dolarów. W tym kontekście stare przysłowie mówiące, o tym, że „nie wszystko złoto co się świeci”, nabiera zupełnie nowego znaczenia. Okazuje się bowiem, że choć drewno nie bije po oczach swoim blaskiem to nadal rozpala umysły wielu ludzi niczym ów szlachetny kruszec w czasach zwanych „gorączką złota”. I podobnie jak wtedy, kierowani chęcią zysku nie zwracamy uwagi na nadchodzącą katastrofę, a jedynym naszym zmartwieniem jest dobór odpowiedniej długości prowadnicy, jaką powinniśmy użyć do ścięcia kolejnego drzewa. Czy jeszcze pamiętamy przestrogę ludu Kri, mówiącą, że kiedy zostanie wycięte ostatnie drzewo, ostatnia rzeka zostanie zatruta i zginie ostatnia ryba, odkryjemy, że nie można jeść pieniędzy? Obyśmy nigdy nie musieli się o tym przekonać na własnej skórze.
Szymon Jastrzębowski
Szymon Jastrzębowski – doktor habilitowany nauk rolniczych w dyscyplinie nauki leśne, profesor Instytutu Badawczego Leśnictwa. Absolwent Technikum Leśnego w Tucholi i Wydziału Leśnego SGGW w Warszawie. Leśnik, botanik, ekspert w dziedzinie biologii i ekologii nasion. Bada wpływ zmian klimatu na potencjał rozmnożeniowy roślin drzewiastych. Przewodnik po Kampinoskim Parku Narodowym i Parku Narodowym „Bory Tucholskie”. Współautor książki „Puszcza Kampinoska. Opowieści o wydmach, mokradłach i sosnach” (Wydawnictwo Paśny Buriat).