DZIKIE ŻYCIE

Dwuznaczne moralnie wyzwanie

Robert Jurszo

Polska bez polowań

„Apeluję więc do myśliwych: dajcie święty spokój wilkowi! Idę dalej: dajcie spokój wszystkim gatunkom chronionym! Pozwólmy zająć się nimi instytucjom prawnie do tego zobowiązanym, dziesiątkom tak aktywnych w mediach organizacji od ochrony przyrody i dobrostanu zwierząt, setkom bambistów z Facebooka, Instagrama i Twittera. Dlaczego im przeszkadzamy?” – napisał prof. Henryk Okarma w artykule „Myśliwi, wara od wilka!” zamieszczonym w „Braci Łowieckiej”1. Napisał to oczywiście przewrotnie, skarżąc się w innym miejscu tego tekstu, że wszelkie angażowanie się myśliwych w działania związane z wilkami zostanie ostatecznie wykorzystane do ich zdyskredytowania i w ogóle ataków na łowiectwo.

Bardzo cenię prof. Okarmę jako naukowca i uznanego badacza wilków, ale nie podzielam jego publicystycznej w duchu obawy. Nie, żaden głos w sprawie wilków nie będzie dyskredytowany w debacie publicznej o tym gatunku, o ile będzie głosem sensownym. Również głos płynący ze środowiska myśliwskiego. Problem w tym, że to, co słyszymy ze strony myśliwych na temat wilków to na ogół mieszanka pospolitych uprzedzeń i mitów rodem z bajki o Czerwonym Kapturku. Od długiego czasu słyszymy postulat „strzelać!”, który niedawno zakomunikował w oficjalnym stanowisku Polski Związek Łowiecki. Problem w tym, że myśliwi nie potrafią podać żadnych spójnych argumentów za tym, by jednak zacząć zarządzać wilczą populacją przez odstrzał, tak jak robi się to w przypadku innych gatunków. Ku memu zdziwieniu, takich racji nie był w stanie podać również prof. Okarma, którego miałem okazję niedawno słuchać w debacie o ochronie wilków zorganizowanej przez WWF Polska. Jego oponentem był prof. Krzysztof Schmidt z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży. Przedstawił on argumenty, dlaczego polowania na wilki są bez sensu i oparł je o artykuły naukowe. Mówił o tym, że badania realizowane w Europie i Ameryce Północnej wskazują m.in., że odstrzał wilków nie prowadzi do spadku liczby ataków tych drapieżników na zwierzęta gospodarskie, a może je nawet zwiększać. Natomiast prof. Okarma ani razu nie odbił piłki, nie podał ani jednego kontrargumentu, który podważałby ten oraz inne przytoczone przez prof. Schmidta dane.

Ale wezwanie prof. Okarmy, by myśliwi nie angażowali się w rozwiązywanie problemów, jakie czasem ten gatunek powoduje, jest nie tylko ironią, ale ma drugie dno. Jest, w gruncie rzeczy, wezwaniem do jakiejś formy obywatelskiego nieposłuszeństwa. No bo jak inaczej zinterpretować ten postulat skierowany do łowców: „nie angażować się w odstrzał wilków na podstawie decyzji generalnego dyrektora ochrony środowiska”. Sprawa ma się bowiem tak, że kiedy trzeba na mocy zgody wydanej przez GDOŚ zastrzelić jakiegoś wilka, to może to zrobić jedynie osoba uprawniona do wykonania takiego odstrzału. A tak się składa, że w Polsce są nimi jedynie myśliwi zrzeszeni w Polskim Związku Łowieckim. Zaś bycie myśliwym to funkcja społeczna, a nie zawód. Mówiąc wprost: nie można żadnego myśliwego przymusić do zabicia wilka, który stwarza zagrożenie dla ludzi czy dla zwierząt domowych oraz gospodarskich. To jego dobra wola, czy się tego podejmie, czy nie. A prof. Okarma namawia swoich kolegów po strzelbie (sam jest myśliwym), by – w trosce o siebie i dobre imię polskiego łowiectwa – tego nie robili.

Nie będę komentował moralnej dwuznaczności tego wezwania – jest ona oczywista. Ale przekonuje mnie ono, że coś jest głęboko nie tak z polskim modelem łowiectwa, który oparty jest o całkowicie dobrą wolę jego realizatorów. Bo czasem wilka trzeba zabić. Może się to nie podobać przeciwnikom polowań, ale jeśli jakiś osobnik wykazuje np. agresywne zachowania wobec człowieka, i jeśli nie działają inne metody, to odstrzał jest jedynym rozwiązaniem. Owszem, to są ekstremalnie rzadkie sytuacje, ale się zdarzają. W tej sytuacji społeczeństwo nie może być skazane na dobrą wolę posiadacza legitymacji PZŁ. To zaś prowadzi mnie do wniosku, że Polska nie potrzebuje armii miłośników polowań, ale opłacanych przez państwo profesjonalistów, którzy zrobią, co trzeba, gdy zajdzie konieczność pociągnięcia za spust. Innymi słowy, łowiectwo w naszym kraju, przynajmniej częściowo, trzeba znacjonalizować, powołując coś na kształt korpusu zawodowych łowczych. Oni po prostu zrobią, co trzeba, gdy zajdzie taka potrzeba. A jeśli będą słuchać takich apeli, jak ten prof. Okarmy, to po prostu stracą pracę. Chętnych na ich miejsce zabraknąć nie powinno.

Robert Jurszo