DZIKIE ŻYCIE

Tożsamość

Leszek Naziemiec

Mieszkam już ponad rok na wyspie Wolin. Przeprowadziłem się ze Śląska, gdzie zawsze czułem się dobrze zakorzeniony. Miałem przodków w „ludności rdzennej”, jeśli ktoś dołączył do rodziny z „Polski”, to i tak przyjechał z niezbyt odległego miejsca i to bardzo dawno temu. To budowało moje samozadowolenie i wpisywało się w specyficzne dyskusje, które prowadziłem z myślącymi podobnie jak ja: „Po której stronie była twoja rodzina w czasach wyboru Polski lub Niemiec? Jeśli wtedy byli za Polską, to jak weryfikowali poglądy z biegiem czasu?”. To był pierwszy temat. Drugi, to raczej takie utyskiwanie na przyjezdnych, którzy masowo imigrowali na Śląsk za pracą.

Wyspa Wolin – rozlewiska Starej Świny widziane ze wzgórza Zielonka w Lubinie. Fot. Daniel Pałosz
Wyspa Wolin – rozlewiska Starej Świny widziane ze wzgórza Zielonka w Lubinie. Fot. Daniel Pałosz

Uważaliśmy, że byli wykorzenieni i część z nich mieszkając w hotelach robotniczych, niszczyła śląską kulturę i wulgaryzowała nasz język. Po kilku latach pokazywali się w Polsce jako reprezentanci Śląska, przynosząc naszej ziemi wstyd. Nie chodzi mi teraz o to, jak naprawdę sprawy się miały i jak były złożone, ale raczej o ten typ narracji, który występował na Śląsku, równolegle z zupełnie innymi podejściami do tych zagadnień. Moje przywiązanie do miejsca, było jednak przede wszystkim, dosłownie, przywiązaniem do ziemi i wody. Lasem była dla mnie buczyna w Lasach Murckowskich, świerki w Beskidzie Śląskim i piękne jeziora w… Dąbrowie Górniczej, czyli de facto w Zagłębiu, a nie na Śląsku. Zresztą Zagłębie to historycznie Małopolska. Śląsk też był i jest dla mnie hałdami, które sukcesywnie odzyskuje dzika przyroda. Wzruszająca brzezina i lis polujący w trochę przypominającym Arktykę, może trochę księżyc, pejzażu – to właśnie moje hałdy.

Mój wyjazd ze Śląska na północny-zachód zbiegł się z wielką, „narodową” dyskusją dotyczącą tożsamości ziem leżących nad Odrą, przyłączonych po 1945 r. do Polski. Aby zorientować się w literackim dyskursie, można sięgnąć po książki: „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk, „Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag” Piotra Oleksego i „Odrzanię” Zbigniewa Rokity.

Wyspa Wolin – Lewińska Struga. Fot. Daniel Pałosz
Wyspa Wolin – Lewińska Struga. Fot. Daniel Pałosz

Można też obejrzeć w internecie ciekawy film „Było sobie Pomorze” Michała Majerskiego, gdzie do głosu dopuszczeni zostali także Niemcy. W przytoczonej, bardzo ciekawej twórczości, podkreślany jest brak ciągłości kulturowej obecnie polskich ziem zachodnich. W skrajnych diagnozach niektórych bohaterów mamy do czynienia ze Śląskiem bez Ślązaków, Pomorzem bez Pomorzan lub nawet końcem Pomorza. Pojawiają się też pytania o to, ilu trzeba pokoleń, by rany się zabliźniły i ilu trzeba pokoleń, by zbudować nową tożsamość. Czy to jest w ogóle możliwe? Dużo też znajdziemy tekstów o rzeczywiście brutalnej polityce historycznej, prowadzonej przez polskie władze w czasach tzw. Polski Ludowej.

Klif w Świętouściu. Fot. Daniel Pałosz
Klif w Świętouściu. Fot. Daniel Pałosz

Przez ostatni rok, kiedy miałem tylko okazję, rozmawiałem o tożsamości z moimi sąsiadami ze wsi, nowymi koleżankami i kolegami z pracy. To, co mówią, stoi w pewnej sprzeczności z tym, co wyczytałem w „reportażach z ziem odzyskanych”. Ludzie raczej po prostu żyją tutaj i tyle. To jest ich miejsce. Tu się urodzili i są u siebie. Znają wszystkie ścieżki. Tu chodzili do szkoły, tu się zakochiwali i sprawy sprzed kilkudziesięciu lat mają znaczenie, ale jednak drugorzędne. Może, jeśli jest się reporterem, trzeba szukać ciekawych, niejednoznacznych bohaterów, dramatów i zdumiewających życiorysów, których na ziemiach zachodnich po wojnie nie brakowało. Jakiegoś niedostosowania lub właśnie odwrotnie: zbyt doskonałej adaptacji. A życie się przecież po prostu normalnie toczy dalej. To, co mnie zaskoczyło na Wolinie, to stosunkowo niewielkie związki ludzi z morzem i wolniejsze tempo życia, w porównaniu z Konurbacją Śląską. Istnieje też tutaj miły zwyczaj świętowania przy każdej okazji. Dzień Kobiet trwa na przykład trzy dni. Kuchnia Pomorza Zachodniego jest bardzo różnorodna. Nie mogę jednak powiedzieć, bym spotkał kogoś szczególnie „wykorzenionego”.

Rozlewiska cieśniny Dziwna pod Wolinem. Fot. Daniel Pałosz
Rozlewiska cieśniny Dziwna pod Wolinem. Fot. Daniel Pałosz

A teraz najważniejsza sprawa. W dyskusjach o tożsamości ziem zachodnich stosunkowo mało mówi się o samej ziemi i wodzie. Jestem na wyspie, by pływać w morzu, chodzić po plaży i patrzeć na klify. Chodzę na spacery z Kołczewa do Domysłowa, by podziwiać aleje potężnych dębów i topoli rosnących na brzegu jeziora. Idę tamtędy, by zatrzymać się przy pomnikowej topoli o obwodzie około dziesięciu metrów. Mieszkam tutaj i dlatego w jesienne noce poszukuję zorzy polarnej, słucham muzyki tworzonej przez setki, jeśli nie tysiące przelatujących ptaków. Stoję nad cieśniną, by poczuć jak pracują prądy i wiatr. Czy woda płynie na południe, czy na północ? – to mnie zajmuje. Antropocentryczne spory tożsamościowe stają się drugorzędne, ponieważ staję się częścią ekosystemu. Chodzi mi bardziej o znalezienie swojego miejsca w przyrodzie, a nie w koncepcji politycznej rodem z dziewiętnastego wieku. Choć wspaniali ludzie, których tu spotykam są nie do przecenienia. Jeśli spojrzę na tych, z którymi znajduję wspólny język, to jeden z nich właśnie przeprowadza się na odrzański galar. Jego domem w pełni będzie teraz rzeka. Inny walczy o podmiotowość Odry i Wisły, mieszkając w pięknym ujściu Warty. Możemy stać się tubylcami na o wiele głębszym poziomie! O tym nie decydują tylko relacje międzyludzkie, „kulturowe”. Człowiek to gatunek oportunistyczny, wędrowny, zajmujący wiele odmiennych siedlisk. Na określonym terenie żyje przez jakiś czas, a następnie go opuszcza. Miasta i wsie bywają trwalsze niż państwa, a ludzie w nich mieszkający tworzą swoją własną pamięć. O tubylczości może zdecydować stopień, w jakim potrafimy się scalić z pejzażem. Zdecydować mogą emocje, gdy kładziemy się na łące i wrażliwość na cykle, przez które przychodzi przyroda na danej szerokości geograficznej.

Kiedy przeprowadziłem się na wyspę, wziąłem cyrkiel i obrysowałem moje miejsce okręgiem o promieniu odpowiadającym 160 kilometrom. W moim bliskim zasięgu znalazł się Berlin (do Warszawy jedzie się siedem godzin autem), wyspa Rugia, Szwecja i Dania. Królestwo Danii? Czyli także mentalnie bliżej mi będzie teraz do Grenlandii!

Tą bliskość „obcych” krajów się tutaj czuje. W trzcinowiskach, po południowej stronie wyspy można spotkać Anglika lub Duńczyka z lornetką, oglądającego rzadkie gatunki ptaków. W gęstwinie lasu, przy starych dębach, z wielkim obiektywem w ręce chowa się Niemiec, ale na szczęście nikt go nie wypędza!

Leszek Naziemiec