Korespondencja
Białowieskie wędrowanie
W czasie moich wielotygodniowych wędrówek, podczas ostatnich wakacji miałem okazję spotkać się w różnych okolicznościach z mieszkańcami Puszczy. Najpierw były to spotkania z istotami zamieszkującymi lasy. Później – wędrując po wsiach przebywałem z ludźmi. Pobyt w lesie dostarczył mi dużo energii, a spotkania z ludźmi pozostawiły niezatarte wspomnienia.
Wydaje mi się, że każdy, kto przebywał na tym terenie i stykał się z rdzenną ludnością, nosi wspomnienie o ich życzliwości i gościnności. Zauważyłem taką prawidłowość, że im wioska bardziej zachowała swój dawny wygląd, tym większa była życzliwość i gościnność jej mieszkańców. Nigdy tam nie odmówiono mi noclegu, a nawet dzielono się ze mną jedzeniem, choć gospodarzom się nie przelewało. Z początku było to dla mnie krępujące, ale zrozumiałem, ze odmawiając gościny mógłbym ich urazić. Z przyjemnością słuchałem ich charakterystycznej śpiewnej białoruskiej mowy. Już podczas jazdy pociągiem, z Warszawy do Hajnówki, mogłem wczuć się w jej brzmienie, bowiem wielu ludzi w przedziale zaciągało „po wschodniemu”.
Kilka razy zdarzyło mi się słuchać miejscowych piosenek. Kiedyś, po całodniowej wędrówce, w jednej z wiosek usłyszałem piosenki, do których przygrywał starszy pan na harmoszce. Zwabiony ich urokiem wprosiłem się na wieczorny koncert do białoruskich gospodarzy. Nie wiem, czy moja obecność, czy też niespotykana witalność, muzykanta sprawiły, że koncert potrwał aż do rana. Nie nawykły do bierności, tańczyłem z miejscowymi dziewczętami aż do świtu. Rano dopełnieniem i kontynuacją muzyki było rechotanie żab i poranne śpiewy ptasie wśród mgieł nad wilgotnymi łąkami.
Podczas święta Nocy Kupały w Białowieży występowało wiele zespołów folklorystycznych. Prezentowały one tańce, muzykę i śpiew z różnych części Białostocczyzny, Białorusi i Ukrainy. Wielobarwna mozaika strojów, tańce, śpiew i muzykowanie było bardzo dobrą okazją do poznania choć namiastki tego, w czym przejawiała się kiedyś kultura ludowa tych terenów. Co prawda, wielu znawców tematu miało niemałe zastrzeżenia do niektórych form muzycznych, szczególnie tych współczesnych, mnie jednak impreza się podobała, choć niepotrzebne i żenujące było wciąganie uczestników tego święta do rozgrywek politycznych i agitacji.
Przebywając w wioskach puszczańskich, ciągle nurtowało mnie pytanie o stosunek miejscowych do powiększenia Białowieskiego Parku Narodowego.
Po przeprowadzeniu wielu rozmów muszę stwierdzić, że przychylność dla idei poszerzenia parku zwiększa się. Leśnicy, którzy przeszli z Lasów Państwowych do pracy w powiększonej części parku narodowego, są zadowoleni z tej zmiany. Ich uposażenie nieco wzrosło. Nie bez powodu piszę tu o nich w pierwszej kolejności, bowiem to oni są jedną z bardziej poważanych grup zawodowych na tym obszarze. A gdy leśnicy mówią dobrze o powiększeniu Parku, to inni szybciej przekonują się, że w dalszej perspektywie oni też na tym skorzystają. Wszyscy powtarzają, iż głównym powodem strachu przed poszerzeniem parku jest brak należytej informacji o wynikających z tego korzyściach. Dużo zamieszania robi też propaganda Lasów Państwowych, które nie chcą uszczuplić stanu posiadania.
Przeżyciem było dla mnie spotkanie z mieszkańcami wsi Dubiny. Długo rozmawiałem z nimi o ich życiu, problemach i oczywiście o Puszczy. Bardzo wzruszająca była opowieść starego człowieka o jego przygodach, których zaznał będąc w Puszczy. Przez lata pracował w puszczańskim lesie. Było to jedno z jego podstawowych źródeł utrzymania. Mimo że żył ze ścinania drzew, przeżywał każde wycięte drzewo.
Szczególnie dotyczyło to dużych dębów, do których miał nabożny niemal stosunek. Odczuwał za każdym razem ból i smutek, gdy przewalało się drzewo. Dzisiaj, gdy z perspektywy lat patrzy na to, co robił, nie zawsze akceptuje swoje „dokonania”. Ucieszył się po usłyszeniu informacji o prowadzonych działaniach na rzecz Puszczy. To chyba sprawiło, że powiedział do mnie: „Zaprowadzę cię do jednego olbrzyma. Uchował się jakimś cudem. Często do niego przychodzę. I tak ze sobą jesteśmy. Teraz na starość przepraszam go za wszystkie wyrąbane przeze mnie drzewa”. I zaprowadził mnie pod olbrzymiego dęba. Nie mówiliśmy gdy byliśmy przed nim – nic. I tylko staliśmy, patrząc na jego wspaniale rozłożyste konary. Byliśmy przez chwilę złączeni z nim i z innymi istotami. Czuliśmy to…
Jacek
***
Drogie „Dzikie Życie”, piszę do Was po lekturze ostatniego, wrześniowego numeru DŻ, a konkretnie informacji o utracie dotacji od WFOŚ. Od razu przychodzą mi do głowy opublikowane kiedyś w „Zielonych Brygadach” zasady sponsoringu, które opracował Stanisław Zubek. Stało tam, o ile dokładnie pamiętam, prawidło mówiące, że sponsor sponsoruje sponsorowanego we własnym interesie, a kiedy sponsorowany przestaje działać w interesie sponsora, wkrótce przestaje być sponsorowanym. Pasuje jak ulał do Waszej sytuacji.
Pewien znany i lubiany autor napisał o jeździe rowerem, że jest to – w przeciwieństwie do innych środków lokomocji „przyjemność wyrafinowana”. Mam to samo wrażenie, gdy czytam Wasze pismo. „Dzikie Życie” prenumeruję od dwóch lat. Naturalnie niektóre numery są mniej lub bardziej dla mnie interesujące, ale nie tylko o fakt bycia ciekawym chodzi. Najważniejszy wydaje mi się w przypadku „DŻ” sposób pokazywania obecnej, dramatycznej sytuacji przyrody – bez owijania w bawełnę, bez kompromisu, bez obawy, że kogoś może zaboleć lub zmartwić widok góry odartej z kosodrzewiny czy też pobojowiska, które kiedyś było lasem.
Czasem wpada mi w ręce pismo sponsorowane przez NFOŚiGW – „Echa Leśne”. Zdjęcia przyrody są w nim wspaniałe, hasła o trwałości i bioróżnorodności ideologicznie poprawne. Ruch ekologiczny przedstawiony jest jako niegroźne „malownicze osobowości” lub „nadwiślańskie bardotki”. Jest to jednak najgorsze z możliwych fałszowanie stanu środowiska, dotyczące zresztą nie tylko tego pisma, ale też innych mediów publikujących wypowiedzi i raporty o tym, jak to wszystko ulega wyraźnej poprawie. Chyba wydawca (DGLP) nie musi obawiać się utraty dotacji na takie właśnie utrzymywanie społeczeństwa w stanie radosnej euforii – w końcu „lasów przybywa!”.
Pamiętam, jak jakiś czas temu jechałam z koleżanką samochodem z Warszawy do miasteczka; w którym do niedawna mieszkałam. Rozmowa zeszła na tematy ekologiczne. Dziewczyna stwierdziła, że to wspaniale, iż stan środowiska w Polsce ulega poprawie, a usłyszała o tym w telewizyjnych „Wiadomościach”. Obruszyłam się na ten nonsens. Chciałam nauczyć ją bardziej wierzyć własnym oczom i doświadczeniu, niż kolejnej ekspertyzie opłaconej przez państwo lub przedsiębiorców. Spójrz, przy drodze, którą jedziemy jest stacja benzynowa Amoco – kiedyś była to łąka; tu gdzie stoi budynek hurtowni i magazyny rosły drzewa, a bocian miał gniazdo; w rzeczce, po której prowadzi ten most, uczyłam się pływać jako mała dziewczynka – teraz już nie wolno się w niej kąpać, bo woda jest zatruta. Piszę tę pozornie nie związaną z „Dzikim Życiem” historię, aby nie było wątpliwości, że konieczne jest istnienie pisma, które pisze prawdę, a nie kłania się w pas sponsorom. Trzymam za Was kciuki, aby udało się znaleźć fundusze na kolejne numery, a najlepiej na rozszerzenie nakładu.
Słonecznik
Szanowny Panie Redaktorze!
Ponieważ Redakcja „Gazety Wyborczej” nie była łaskawa opublikować mojego komentarza do artykułu o zaporze wodnej w Czorsztynie-Niedzicy, która interesuje nasze społeczeństwo zarówno ze względu na jej kontrowersyjność jak i burzliwą historię jej budowy, będę zobowiązany za opublikowanie poniższego uzupełnienia. Artykuł p. T.Ejtminowicza „Gdyby nie tama” /G. Wyb. z 28.07.97/ jest próbą obiektywnego „sine ira et studio”, przedstawienia wieloletniego konfliktu o zaporę wodną w Pieninach. Ponieważ byłem i jestem nadal jednym z jej przeciwników (organizując już w latach 50., z ramienia LOP w Poznaniu zebrania protestacyjne przeciwko projektowi tej inwestycji) czuję się niejako uprawniony i zobowiązany do zabrania głosu w tej sprawie, naświetlając to, co zostało niedopowiedziane w artykule p. T.Ejtminowicza:
1. Polski „ruch zielonych” nie był i nie jest przeciwny zaporom wodnym jako takim. Był przeciwny lokalizacji wielkiej zapory w Czorsztynie-Niedzicy, uważając ją za tragiczną pomyłkę techno-biurokratów PRL, wynikającą ze słabej ich świadomości zarówno ekologicznej jak i narodowo kulturowej. Inwestycja ta była traktowana jako akt barbarzyństwa wobec kultury polskiej i przyrody europejskiej (ze względu na unikalne wartości tego obszaru). Wskazywano inne lokalizacje: argumentowano, że konieczna jest kompleksowa reforma gospodarki wodnej w Polsce (m.in. mała, powszechna retencja, zalesianie i zadrzewianie pewnych obszarów kraju itp.; omówienie tych projektów wykracza poza ramy tego listu), gdyż grozi nam ogólna katastrofa braku wody przy jednocześnie okresowych powodziach, bądź suszach.
2. Zdaniem niektórych ekspertów-geologów (np. prof. Walerego Goetla) podłoże skalne w Pieninach jest nieodpowiednie dla tych rozmiarów zapory; oby nie doszło tu w przyszłości do katastrofy znacznie tragiczniejszej, niż obecna powódź…
3. Inwestycja pienińska jest przykładem sowieckiego modelu „ujarzmiania przyrody”, który spowodował nieobliczalne straty w środowisku przyrodniczym (nie tylko w Polsce), a ponadto braku ze strony inwestora (ów) rzetelności w dotrzymywaniu obietnic i uroczystych zapewnień poszanowania przyrody i zabytków kultury przez wcześniejsze, bądź jednoczesne budowanie odpowiednich urządzeń ochronnych, np. oczyszczalni ścieków. Z reguły nie są one realizowane, stanowiąc jedynie pewną mało chwalebną metodę, służącą wyciszaniu protestów społecznych, gdy inwestycję się planuje, bądź, gdy stwarza fakty dokonane (zjawisko nagminne). Smutne, że nie potrafimy uwolnić się od tego kompromitującego spadku po PRL-u w „państwie prawa”.
Prof. Z.T. Wierzbicki (senior ruchu ekologicznego)
P.S. Czy opinia społeczna dowie się wreszcie, jaki wyrok otrzymał kierowca-chuligan, który uczynił inwalidami dwoje młodych, ideowych ludzi, protestujących swego czasu przeciwko zaporze w akcji „Tama tamie”?