DZIKIE ŻYCIE

Nauka – nowe szaty cesarza

Dariusz Liszewski

Nauka – nowe szaty cesarza*

W majowym numerze DŻ (s. 6) redakcja podjęła ciekawą kwestię roli i statusu nauki w świecie współczesnym, a w szczególności problem wykorzystywania autorytetu nauki dla uzasadniania eksploatacji i nieszczenia przyrody. Temat jest niebłahy, bo po pierwsze w Polsce nauka ma olbrzymi i rzadko (jeszcze) kwestionowany autorytet, po drugie ów autorytet wykracza znaczniepoza obszar, na którym podporządkowywanie sie jumu jest zasadne, a po trzecie sytuacja taka nie ulegnie zmianie dopóty, dopóki znacząca (i ta bardziej aktywna) grupa obywateli nie uzyska rzetelnego wykształcenia filozoficznego, które pozwoli na umieszczenie nauki we właściwym miejscu w całokształcie życia społecznego i świadome, odpowiedzialne, a nie bałwochwalcze korzystanie z jej owoców, które nie zawsze mogą być tak dobre na jakie wyglądają.
Nie bez racji napisałem o wykształceniu filozoficznym, bowiem właściwie wszystko o czym napisałem poniżej jest czymś trywialnym dla każdego studenta filozofii po kursie epistemologii i filozofii współczesnej, tak samo zresztą jak dla studentów innych kierunków (i uczniów dobrych liceów) po solidnie poprowadzonym kursie filozofii, którego nie przespali.

Aby przekonać się o tym, że bezkrytyczna wiara w naukę przyjęła współcześnie formę nieomal nawiedzenia religijnego, a naukowcy już od dawna wcielili się (nie bez satysfakcji) w rolę kapłanów w białych szatach liturgicznych (mam na myśli fartuchy i kitle) nie trzeba wcale wychodzić z domu. Co druga reklama proszku do prania, wybielacza, pasty do zębów i cud-pigułek głosi z przejęciem, że wszystkie rzekome zalety wciskanego nam produktu zostały naukowo wymyślone i potwierdzone, a czuwali nad tym właśnie ci uśmiechający się przymilnie do Ciebie faceci w okularkach i białych uniformach sfilmowani obowiązkowo obok monitora komputerowego1. W kultowym serialu Archiwum X nieprawdopodobne wprost bzdury wygłasza naukowym żargonem dwójka agentów FBI, którzy razem mają z pięć doktoratów. I co najciekawsze nie jest to wcale serial komediowy. Nawet, co zakrawa już na paranoję, nawiedzający cię w domu świadkowie Jehowy dla uzasadnienia prawd wyznawanej wiary podpierają się w swoich książeczkach „naukowymi dowodami”. Księża katoliccy robią zresztą to samo i to nie tylko w kwestiach aborcji, antykoncepcji czy pornografii. Oczywiście jedni i drudzy traktują i rozumieją naukę mniej więcej tak samo jak agenci Fox Moulder i Dana Scully2 czyli magicznie, a nawet gorzej. Jak wiadomo magia bywa silniejsza lub słabsza, a czasami może wcale nie działać. W przeciwieństwie do niej nauka działa zawsze i wszędzie, potoczne wyobrażenia przypisują metodom naukowym jakąś nadzwyczajną moc docierania do prawdy absolutnej, niezawodność i skuteczność w każdych okolicznościach. Nie dzieje się tak bez przyczyny, takie a nie inne poglądy wpajane są każdemu z nas metodycznie przez kilkanaście lat nauki szkolnej, a utrwalane na co dzień przez niezliczone programy telewizyjne, komputerowe, filmy i książki. Nie ma w tym złej woli (choć wina jest) nauczycieli, wykładowców czy twórców, oni także zostali tak „wykształceni”, a teraz odtwarzają tylko to czym sami „nasiąknęli” za młodu. Dzieje się tak mniej więcej od czasów oświecenia, kiedy to tzw. naukowy światopogląd zapanował powszechnie i nieodwołalnie.

Wcześniej nie było tak łatwo i prosto, ludzie wprawdzie od zawsze mniej lub bardziej świadomie eksperymentowali, liczyli i wyciągali wnioski, ale jakoś do głowy im nie przychodziło, że w życiu liczy się jedynie to co można zmierzyć, zważyć i policzyć w powtarzalny i zorganizowany... (metodyczny) sposób, czyli naukowo. Dopiero długotrwałe, połączone wysiłki różnego autoramentu „intelektualistów” bełtających popłuczyny po przemyśleniach Bacona, Galileusza, Kartezjusza3 rozpowszechniły mniemanie, że metoda naukowa jest „dobra na wszystko”. Owszem, nauka była i jest skuteczna, często zabójczo skuteczna, bo zarówno kilka wieków temu jak i teraz służyła głównie wynajdywaniu coraz to lepszych narzędzi do przenoszenia bliźnich na tamten świat, ale z tego jeszcze nie wynika, że ma jakieś szczególne predyspozycje do kierowania naszym życiem. Młotek też jest skuteczny w wielu sytuacjach, ale nie słyszałem aby ktoś pytał go o zdanie. Na nieszczęście z nauką sprawa jest nieco bardziej skomplikowana niż z młotkiem, bowiem sama nauka jest tak skomplikowana i zawiła, że nie łatwo oddzielić ją od innych aspektów naszego życia. Znalazło się jednak paru upierdliwych facetów (o których więcej za moment), którzy spróbowali jednak tego dokonać i efekt był dość zaskakujący. Okazało się, że nauka wcale nie dysponuje jakąś wyróżnioną, specjalną, niezawodną metodą badania rzeczywistości. Jest tak samo jak inne dziedziny życia uwarunkowana historycznie, kulturowo, społecznie, a co najważniejsze jest uwikłana w zwyczajne ludzkie błędy i słabości jakie bywają udziałem każdego z nas.

Niestety z czasem skuteczność nauki zaczęła być błędnie rozumiana jako pewność, obiektywność, prawda i tak już zostało do dziś. Być może dlatego, że pojęcia te dość sensowne na gruncie matematyki i logiki (nierozłącznie splecionych z nowożytną nauką, ale przecież nie tożsamych) przydawały nauce czegoś, czego jej zawsze brakowało, a co jej apologeci, być może nieświadomie, chcieli zamaskować. Ukoronowaniem tych tendencji było powstanie na początku obecnego stulecia tzw. Szkoły Wiedeńskiej czyli towarzyskiej grupy filozofujących matematyków, logików i fizyków głoszących tzw. logiczny pozytywizm (znany także pod nazwą logicznego empiryzmu, neopozytywizmu lub naukowego empiryzmu), który uzyskał dużą popularność i w praktycznie niezmienionej formie pokutuje w świadomości potocznej do dziś, kształtując obraz nauki.

Otóż według logicznego pozytywizmu poznanie naukowe wspiera się na niezmiennych faktach4, które opisują naukowcy za pomocą pojedynczych zdań języka5, tzw. zdań protokolarnych lub obserwacyjnych (nazwa od dokumentów, protokołów z doświadczeń). Z takich zdań opisujących fakty zaobserwowane bezpośrednio w świecie, bądź podczas zamierzonych eksperymentów można stosując reguły wynikania logicznego wyciągać wnioski i przewidywać nieznane fakty, a jak dobrze pójdzie można nawet stworzyć teorię, która wyjaśnia badany fragment rzeczywistości. Poprawność wyjaśnień potwierdzają lub nie dalsze eksperymenty zaprojektowane na podstawie teorii. Oczywiście potwierdzone teorie łączy się potem ze sobą uzyskując ogólną i logicznie spójną wizję świata. Nauka jawi się zatem jako jednolity system zdań wywiedzionych z obserwacji, logicznie powiązanych. Ludzka wiedza ma w tym ujęciu charakter kumulatywny, nowe teorie rozwijają się na bazie starych wypierając je, ponieważ wyjaśniają ściślej szerszy zakres zagadnień. Krótko mówiąc nowożytne poznanie naukowe to udany mariaż empirii i logiki, które na przemian pełnią względem siebie funkcję inspirującą i kontrolną.

Nie będę zanudzał czytelnika wieloma filozoficznymi problemami, które pociąga za sobą i musi wyjaśnić tak wydawałoby się prosta i oczywista koncepcja. Poprzestanę tylko na jednej uwadze, że ważny jej element zasadza się na pomyśle Wittgensteina6, który wpadł mu ponoć do głowy gdy czytał o pewnej rozprawie sądowej, gdzie za pomocą planu i modeli odtwarzano przebieg wypadków. Mianowicie chodzi tu o wyjaśnienie stosunku między językiem a światem, który przyjęli pozytywiści logiczni. Skoro ze zdań języka wyprowadza się nowe zdania o nieznanych jeszcze faktach, to musi istnieć między nimi jakaś korelacja. Zdaniem Wittgensteina zachodzi tu zgodność struktury. Myśl, którą wyrażamy w języku jest logicznym obrazem faktów, co znaczy, że zdania mają analogiczną strukturę do faktów i są ich odwzorowaniem, podobnie jak mapa jest odwzorowaniem świata rzeczywistego. Pomysł fajny, ale rychło okazało się, że jest wręcz odwrotnie, język rządzi się swoimi prawami słabo przejmując się stanem świata, a nasza wizja świata jest bardzo, ale to bardzo uzależniona od tego swawolnego języka7.

Już w chwili powstawania poglądy Koła Wiedeńskiego poddane zostały druzgocącej krytyce przez co mądrzejszych przedstawicieli Homo sapiens w osobach Karla Poppera i Gastona Bachelarda, co w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło szerzeniu się prostackich poglądów neopozytywistów na naukę, a dzieła Poppera i Bachelarda popadły w zapomnienie na kilkadziesiąt lat. Dopiero całkiem niedawno, bo w późnych latach 60-tych gmach klasycznej metodologii nauki zaczął się chwiać w posadach. Najpierw za sprawą Poppera, który w oświeceniowej intencji obrony wyróżnionego statusu nauki mimowoli swoim falsyfikacjonizmem wykruszył, jak się obrazowo określa, z niego kilka cegiełek, potem przyszła teoria rewolucji naukowych Thomasa Kuhna, która podkopała fundamenty tak, że budowla zaczęła się walić, aż w końcu Paul Feyerabend zatknął na gruzach czarny sztandar anarchizmu metodologicznego. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Zaczęło się wszystko niewinnie, od przyjrzenia się, co tak naprawdę robią naukowcy. Wszystkim wydawało się, że naukowiec to taki facet, który łazi po świecie lub siedzi w laboratorium i spisuje wszystko co zobaczy, usłyszy, wywącha itp., czyli prowadzi obserwacje faktów, których wyniki zapisuje w formie zdań obserwacyjnych (protokolarnych). Potem siedzi na tymi zapiskami i używając swego światłego intelektu (a ściślej tzw. indukcji lub dedukcji logicznej8) wyprowadza prawa i teorie naukowe. Okazało się, że jest nie całkiem tak, a może nawet całkiem nie tak.

Przede wszystkim to co naukowiec widzi i zapisuje zależy od tego co na ten temat sądzi zanim przystąpi do obserwacji czyli od teorii, którą ma już w głowie zanim coś zobaczy (i... musi ją mieć aby w ogóle cokolwiek zobaczyć). Historia sztuki, psychologia percepcji9, antropologia kulturowa i historia nauki pokazały, że taki sam obraz układu elementów padający na siatkówkę jest rozmaicie opisywany w zależności od tego z czyim okiem mamy do czynienia 10. Widzimy bardziej mózgiem (właściwie jego zmiennym historycznie i kulturowo „oprogramowaniem”) niż okiem. Inaczej mówiąc padł mit nieuprzedzonej, obiektywnej obserwacji niezmiennych faktów, który głosili neopozytywiści, to raczej teoria powołuje fakty do życia niż odwrotnie. Metoda indukcji zaś jest niezawodna tylko wtedy gdy dokonamy nieskończonej liczby obserwacji, a to raczej trudne do wykonania. W tej sytuacji Popper zaproponował następujące wyjście: a może lepiej uznać, że naukowcy nie badają faktów, a rozwiązują problemy za pomocą śmiałych hipotez, które jeśli nie uda ich się łatwo obalić stają się teoriami naukowymi, prawdziwymi przynajmniej do czasu wymyślenia czegoś lepszego. Te właśnie próby obalenia teorii nazwano falsyfikacją, stąd nazwa jego programu – falsyfikacjonizm. Teorie, których nie można sfalsyfikować (nawet teoretycznie), tzn. nie można podać warunków, których zaistnienie przeczy teorii, nie zasługują na miano naukowych. Na przykład teorię względności obaliłoby zaobserwowanie przypadku przenoszenia informacji z prędkością większą niż prędkość światła, dlatego mieści się w kanonach nauki, z kolei dla psychoanalizy nie można opisać ściśle konkretnej sytuacji w której zawiedzie, dlatego na miano naukowej nie bardzo zasługuje.

Program Poppera był śmiały i atrakcyjny, wydawało się, że nauka znalazła pewny punkt oparcia. Jednak szczegółowe historyczne badania Thomasa Kuhna nad rzeczywistymi badaniami naukowymi pokazały, że prawdziwy rozwój nauki poważnie odbiega od wyidealizowanej wizji popperowskiego falsyfikacjonizmu. Historycznie rzecz biorąc okazało się, że gdyby uczeni ściśle przestrzegali falsyfikacyjnej metodologii Poppera, to najlepsze teorie naukowe nigdy by się nie rozwinęły, ponieważ zostałyby odrzucone z chwilą ich ogłoszenia. Pech chciał, że dla każdej właściwie klasycznej teorii naukowej Kuhn i jego zwolennicy potrafili znaleźć takie ówczesne, powszechnie uznane obserwacje, które ją obalały już na wejściu. Dotyczy to nawet tak znanych i uznanych, jak teoria Kopernika, teoria grawitacyjna Newtona, model atomu Bobra czy teoria kinetyczna gazów Maxwella. Inną nie rozwiązaną kwestią był problem tzw. bazy empirycznej, czyli zbioru powszechnie uznanych zdań obserwacyjnych, na podstawie których można ewentualnie falsyfikować teorię. Jak pamiętamy, fakty dość mocno zależą od teorii przez pryzmat której na nie patrzymy. Z jakich więc pozycji niezależnych od jakichkolwiek założeń oceniać daną teorię, skoro punkt widzenia Boga nie jest nam dany. Na te trudności nakłada się problem złożoności rzeczywistych sytuacji eksperymentalnych. Polega on na tym, że prawie nigdy nie testujemy jednej teorii, ale ich zespół złożony z kilku lub kilkudziesięciu, jeżeli nie kilkuset. A to dlatego, że używane w badaniu instrumenty, urządzenia, metody obliczeń, zakładane warunki początkowe wnoszą ze sobą całe mnóstwo praw, teorii, założeń. Teraz jeżeli przewidywane wyniki okazują się fałszywe, trudno jednoznacznie stwierdzić co właściwie było błędne, falsyfikowana teoria czy jedna z wielu pomocniczych.

Kuhn dla rozwiązania tych i innych (o których nawet nie wspominam aby nie komplikować i tak niełatwego tematu) trudności wprowadził pojęcie paradygmatu, który jest megastrukturą, w której mieszczą się nie tylko znane ówczesne obserwacje, teorie, prawa naukowe, poziom techniki, ale nawet ukryte i nieświadome założenia metafizyczne, światopoglądowe, preferowane przez społeczność naukową sposoby stawiania i rozwiązywania problemów, metody edukacji, drogi robienia kariery itd. Dopiero na tak szerokim, zmiennym historycznie tle można w miarę zasadnie dyskutować co jest, a co nie jest naukowe. Według Kuhna paradygmaty (np. mechanika Newtona) w trakcie ich rozwijania napotykają na różne trudności, niewyjaśnione w ich ramach zjawiska tzw. łamigłówki. Dostateczne ich nagromadzenie plus wywrotowa działalność zdeterminowanych zwolenników jakiegoś konkurencyjnego, lepiej (ich zdaniem) wyjaśniającego świat paradygmatu powoduje kryzys i rewolucję naukową, która obala stary paradygmat i wprowadza na jego miejsce nowy, obiecujący i pozbawiony na pierwszy rzut oka ograniczeń. Z biegiem czasu ten nowy popada w takie same kłopoty jak poprzednik i historia się powtarza.

Najważniejszym dokonaniem Kuhna jest wykazanie, że za procesem zmiany paradygmatu nie kryją się żadne racjonalne czy metodologiczne przesłanki, które usprawiedliwiałyby stwierdzenie, że ten oto paradygmat jest bardziej naukowy, obiektywny, prawdziwszy niż inny. Zmiana ma charakter czysto społeczny i kulturowy i przypomina z jednej strony religijne nawrócenie, jeżeli chodzi o głębokość psychologicznego oddziaływania, a z drugiej zjawisko tzw. gestalt switch11 jeżeli chodzi o jej nieodwracalność. Zaś o tym co uznać za naukowe bądź nie, decyduje na bieżąco społeczność naukowców, a nie jakieś niezmiennie historycznie kryteria racjonalności.

Jak wspominałem, kropkę nad „i” postawił Paul Feyerabend, który nie tylko wyciągnął wnioski z prac poprzedników, ale poszedł znacznie dalej w krytyce skostniałej i nieprawdziwej, ale za to wygodnej dla wielu „uczonych” wizji nauki, Swoimi prowokacyjnymi, wręcz skandalizującymi stwierdzeniami na temat nauki narobił sobie sporo wrogów, ale zyskał też wielu zwolenników, do których mam przyjemność także się zaliczać. Dlatego też poświęcę mu nieco więcej miejsca. Otóż zdaniem Feyerabenda nie istnieje nic takiego jak metoda naukowa, która obejmowała by „stałe, niezmienne i absolutnie wiążące zasady uprawiania nauki”12, a wszelkie „osiągnięcia naukowe można ocenić dopiero po fakcie”13. Na uzasadnienie tej tezy Feyerabend przytacza mnóstwo argumentów odwołując się do swojej doskonałej znajomości zarówno historii nauki jak i współczesnych jej osiągnięć. Są one w dużej mierze zbliżone do tych, o których już wspominałem, np. zależność obserwacji od teorii, niezgodność uznanych teorii z obserwacjami. Ponadto stawia i rozwija tezę o niewspółmierności, która głosi, że nie jest rzeczą logicznie możliwą porównanie dwóch konkurencyjnych teorii naukowych (np. mechaniki klasycznej i mechaniki kwantowej), a tym bardziej logiczne wywiedzenie jednej z drugiej, jak to utrzymywali pozytywiści. W wielu przypadkach nie udaje się nawet sformułować podstawowych pojęć jednej teorii w terminach drugiej, co powoduje, że żadne zdanie obserwacyjne nie będzie dla nich wspólne. Na jakiej zatem racjonalnej podstawie można by je porównywać, a tym bardziej bronić modelu nauki jako ciągu następujących po sobie teorii wynikających jedna z drugiej? Nie ma takiej racjonalnej podstawy, ale „Pozostają wszakże sądy estetyczne, sądy dotyczące smaku, uprzedzenia metafizyczne, pragnienia religijne, krótko mówiąc pozostają nasze subiektywne pragnienia”14. Czyli właściwie takie same kryteria jakimi posługujemy się przy wszelkich innych życiowych wyborach.

Czym więc wobec tego jest nauka według Feyerabenda?

„Nauka jest jedną spośród wielu tradycji i zapewnia poznanie prawdy jedynie tym, którzy dokonali stosownych wyborów kulturowych. W społeczeństwie demokratycznym powinno się ją oddzielić od państwa, tak jak to obecnie uczyniono z religią. Ani fakty, ani standardy nie są w stanie zagwarantować jej najwyższej doskonałości.”15

„Byty postulowane przez naukę nie są odkrywane ani nie wyznaczają żadnego „obiektywnego” stadium rozwoju wszystkich kultur i historii jako całości. Kształtowane są przez poszczególne grupy, kultury, cywilizacje; są kształtowane z materiału, który w zależności od sposobu potraktowania wytwarza bogów, duchy i naturę będącą raczej partnerem ludzi niż laboratorium dla ich eksperymentów, lub też wytwarza kwarki, pola, molekuły, płyty tektoniczne. Stąd też społeczna monotonia pociąga za sobą kosmiczną monotonię – lub „obiektywność”, jak obecnie zwie się tą drugą.”16

Zatem nauka jako jeden z wielu równoprawnych sposobów „oswajania” rzeczywistości, w której przyszło nam żyć nie może sobie uzurpować prawa do dokonywania wyborów za ludzi, którzy sobie tego nie życzą. „To prawda, że nauka zachodnia sprawuje obecnie nieograniczoną władzę na całej kuli ziemskiej; nie jest to jednak wynikiem rozpoznania „nieodłącznie z nią związanej racjona1ności”, lecz walki o władzę (kolonizatorzy narzucali swój styl życia) i zapotrzebowania na broń: nauka zachodnia stworzyła dotąd najskuteczniejsze narzędzia śmierci. [...] Nauka „przodującego świata” jest jedną wśród wielu; utrzymując, że jest czymś więcej, powodujemy, że przestaje być ona narzędziem badań, a staje się (polityczną) grupą nacisku.”17. Powracając do mojej metafory nauki-młotka oznacza to, że każdy ma prawo zamiast młotka używać np. kamienia albo zamiast wbijania gwoździ może mieć ochotę wiązać sznurkiem: Zazwyczaj młotek i gwoździe sprawdzają się przy budowie domu, ale jeśli ktoś ma chęć zbudować bambusowy szałas, wykopać ziemiankę, to już nie bardzo. Wielbiciele młotka często o tym zapominają i z uporem godnym lepszej sprawy nakłaniają (a raczej zmuszają) wszystkich wokół żeby używali właśnie takich narzędzi jakie oni sami preferują niezależnie od tego co chcą budować i czy w ogóle chcą, bo przecież ktoś może chcieć w ogóle nic nie robić. Co gorsza, rzeczywista nauka jest znacznie mniej przewidywalna niż użycie młotka, jak pisze Feyerabend „Naukowcy są jak architekci, wznoszący budynki zróżnicowane pod względem wielkości i kształtu, których oceniać można dopiero po fakcie, tzn. dopiero po skończeniu przez nich gmachu. Może on stać, może się przewrócić – nie wiadomo”18.

Wynikają z tego wszystkiego dwa bardzo ważne wnioski:

  1. „osiągnięcia „nauki” nie mogą służyć jako argument na rzecz traktowania w standardowy sposób problemów jeszcze nie rozwiązanych [...] Ponadto wynika z tego, że za pomocą argumentacji nie można odsunąć „nienaukowych” sposobów  postępowania.”19
  2. „Skoro osiągnięcia naukowe można oceniać dopiero po fakcie i jeśli nie istnieje abstrakcyjny sposób zapewnienia sobie z góry powodzenia, nie istnieje więc także specjalny sposób oceniania wagi naukowych obietnic – naukowcy nie są w tych sprawach lepsi niż ktokolwiek inny, znają jedynie więcej szczegółów. Oznacza to, że społeczeństwo może uczestniczyć w tej dyskusji, nie niszcząc istniejących sposobów osiągania sukcesu (nie ma takich sposobów). W przypadkach kiedy praca naukowców wywiera wpływ na społeczeństwo, jego uczestnictwo jest wręcz wskazane.”20

W przełożeniu na sprawy ekologii oznacza to, że naukowcy (eksperci, specjaliści) są taką samą stroną w dyskusji o naszym „padole łez” jak wszyscy inni. Autorytet nauki, który za nimi stoi podtrzymywany jest wcale nie przez osiągnięcia, które zawdzięcza ona jakimś nadzwyczajnie skutecznym, jednolitym, powszechnym i powtarzalnym procedurom (takowe nie istnieją), ale przez ideologiczne i polityczne formy nacisku. Skoro takie niezawodne procedury nie istnieją, nie mamy żadnej pewności, że proroctwa naukowe co do przyszłości poszczególnych gatunków, ich siedlisk czy całych ekosystemów są trafne. To się dopiero okaże, ale akurat w tych sprawach dotyczących przyszłości całej planety nie możemy ryzykować i być może staroświecka „nienaukowa” ostrożność i dmuchanie na zimne jest bardziej na miejscu. Umiejętność zbudowania bomby wodorowej jak na razie nie przekłada się na odtworzenie choćby jednego zgładzonego gatunku i dopóki tak jest, żadne tytuły magistra, inżyniera, doktora, docenta, profesora nie będą robiły na mnie wrażenia.

Dariusz Liszewski

Dla zainteresowanych bliżej tematem, poza książkami wymienionymi w przypisach, polecam do przeczytania:

  • Jan Maria Szymański, Rozmowy o biosferze. Myślenie alternatywne ­początek epoki, Zielone Brygady nr 8 (110), 16-30 kwietnia 1998.
  • A. Chalmers, Czym jest to, co zwiemy nauką?, Siedmioróg 1993.
  • A. Chmielewski, Filozofia Poppera, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego 1995.
  • H.Buczyńska-Garewicz, Koło Wiedeńskie, Wydawnictwo COMER 1993.
  • zbiorek pod red. B. Barnes i D. Bloor, Mocny program socjologii wiedzy, akurat wydawcy nie pamiętam.
  • autobiografia P. K. Feyerabenda, Zabijanie czasu, Znak 1996.

* Mam nadzieję, że wszyscy znają tę bajkę Andersena.
1. Swoją drogą jak ten Einstein wymyślił i opracował swoją teorię bez komputera, ponoć wszystko przeliczyła za niego żona, którą nawiasem mówiąc potem rzucił, a co by było gdyby miał żonę feministkę.
2. Dla mniej zorientowanych, są to bohaterowie serialu Archiwum X.
3. Można wymienić jeszcze kilku znamienitych myślicieli, choćby Leib­niza, ale pozostanę przy tych trzech, jako że są najbardziej znani.
4. Fakt oznacza tutaj pewien obserwowany układ przedmiotów i ich cech.
5. Np. ten liść ma zielony kolor, woda wrze w temp. 100 st. itp.
6. Który wprawdzie do koła nie należał, ale miał nań ogromny wpływ. Oczywiście mam na myśli wczesne poglądy Wittgensteina, z których się wycofał na rzecz tezy o niewspółmierności języka i świata. Językiem rządzi nie tyle jakaś logika co reguły analogiczne do reguł gier towarzy­skich (tzw. teoria gier językowych) gdzie wiele, prawie wszystko, zależy od umowy graczy – tu użytkowników języka. Dodam, że w odróżnie­niu od gier są to reguły bardzo zmienne i często niepisane, uczymy się ich nieświadomie już w młodym wieku, a potem wydają się nam „przezroczyste”, aż nie zetkniemy się z inną kulturą i innym językiem, a nawet tylko specyficznym środowiskiem, np. wojsko, grupa religijna.
7. Dla zainteresowanych bliżej jak mocno język. kształtuje nasz obraz świata polecam książkę B. L. Whorfa, Język, myśl i rzeczywistość, PIW 1982. Powinni ją też przeczytać wszyscy wielbiciele Indian, wiem, że jest ich wśród czytelników DŻ sporo.
8. Gwoli przypomnienia rozumowanie indukcyjne polega na uogólnieniu wielu przypadków jednostkowych w formę zasady, prawa. Rozumowa­nie dedukcyjne zaś odwołuje się nie do rzeczywistości, ale do przesłanek już znanych, z których możemy wydedukować (mocą prawideł czystej logiki) nieznane jeszcze wnioski. Po szczegóły odsyłam do jakiegokol­wiek podręcznika logiki albo ksiątek o Sherlocku Holmesie.
9. Niedowiarkom polecam książki, np.: P. H. Lindsay i D.A. Norman, Procesy przetwarzania informacji u człowieka, PWN 1991 lub R. Arnheim, Sztuka i percepcja wzrokowa, WaiF 1978 i E. H. Gombrich, Sztuka i złudzenie, PIW 1981.
10. Artyści wszystkich epok z powodzeniem wykorzystywali wiedzę o tym.
11. Znane zjawisko, opisywane w przez szkołę psychologii postaci, jak nagła zmiana tzw. stałości spostrzeżeniowej: oglądamy jakąś specjalną figurę i po zasugerowaniu, że przedstawia coś innego, nagle widzimy to i dziwimy się jak do tej pory mogliśmy tego nie dostrzegać. Niestety z przyczyn technicznych nie mogę zamieścić przykładu takiego obrazka i znów odsyłam do książek z przypisu 9.
12. Paul K. Feyrabend, Przeciw metodzie, Wyd. Siedmioróg, Wrocław 1996, s. 201.
13. Tamże, s. 23 i 11.
14. Tamże, s. 201.
15. Tamże, s. 239.
16. Tamże, s. 242.
17. Tamże, s. 12.
18. Tamże, s. 11.
19. Tamże, s. 11.
20. Tamże, s. 11.

Listopad 1998 (11/53 1998) Nakład wyczerpany