DZIKIE ŻYCIE

Nagonka

Alfons Soczyński

Pewnego dnia poszedłem z myśliwymi. Szliśmy kilka godzin gęsiego, jeden za drugim. Było nas ze sto osób. Wybrańcy myśliwi ze strzelbami, reszta naganiacze z pałkami w rękach. Niektórzy naganiacze dostali kręcące się drewniane grzechotki, strzelające jak patykiem po sztachetach. Na ośmiu, dziesięciu naganiaczy szedł jeden myśliwy.

Z wielkiego węża wijącego się po białych pagórkach pól zaczęliśmy w pewnej chwili zmieniać się w węża połykającego swój ogon. W miarę jak rósł jego apetyt i połykał coraz więcej dzielących nas metrów, zaczęło zmniejszać się koło, które po jakimś czasie utworzyliśmy. Z początku było tak wielkie, że ledwie odróżnialiśmy czarne punkciki ludzi z naprzeciwka i nie można było odróżnić naganiaczy od myśliwych. W wielkiej bieli dookoła nas stały gdzieniegdzie pojedyncze drzewa bądź rozkładały się długie cienie zarośli. Śnieg przykrywając zboża, ścierniska, ugory i skiby zaoranej ziemi zatarł mniejsze nierówności, bruzdy, rowy i wykroty. Poruszaliśmy się jakby płynąc na falach pagórków, raz w górę to znów w dół, czekając na pojawienie się stad upragnionej zwierzyny. Już wyobrażałem sobie jelenie, sarny i dziki szamoczące się w matni, którą w miarę posuwania się do przodu zaciągaliśmy na wielkiej przestrzeni i która w miarę zmniejszania się, przybliżała nas do upragnionej zdobyczy. Wydawało mi się, że słońce, w którego blasku wszystko wokoło mieniło się i srebrzyło, czekało na wspaniały widok zapowiadającej się walki. Ściskałem swój kij w ręku i pomachiwałem groźnie, szykując się na bohaterskie starcie z potężnym dzikim zwierzem. Na razie szliśmy i szliśmy. Najpierw wciąż przed siebie gęsiego jeden za drugim, potem odwróciliśmy się o dziewięćdziesiąt stopni i szliśmy mając jeden drugiego obok siebie.

Nagle z kępy krzewów przede mną wyskoczył zwierz i zaczął uciekać. Z wielkiego odyńca zamienił się dość szybko w zająca szaraka. Wielkimi susami pędził przed siebie uciekając w kierunku środka naszej pętli. Krzyknąłem z podniecenia. Myśliwi błyskawicznie przystawili strzelby kolbami do ramion, wymierzyli starannie podążając lufami w kierunku celu i wypalili. Znad każdej strzelby uniosły się w górę, małe dymki, rozległy się suche trzaśnięcia strzałów. Zając uciekając zaczął kreślić na śniegu zygzaki. Myśliwi wystrzelili raz jeszcze i jeszcze. Zając uciekał nadal, tak jakby każdy strzał dawał mu nowego kopniaka do przodu i w bok. Gdy był już od nas daleko, myśliwi przestali strzelać.

Teraz dopiero zdałem sobie sprawę jak bardzo lubię ciszę i jak nie lubię odgłosu wystrzałów. Pomyślałem, że lubię słuchać szumu fal na jeziorze, szumu strumyka, szumu wiatru, uderzeń dzwonu dobiegającego z kościoła. Gdy o nim pomyślałem, właśnie odezwał się, ale znacznie dalej niż zawsze. Pomyślałem, że pomimo iż nie jestem Indianinem, wydaje mi się że czasem rozumiem o czym mówi pole, las i niebo. Zrobiło mi się smutno.

Gdy z ulgą pomyślałem, że zając może uciekł, usłyszałem znów strzały. Tym razem daleko. Teraz dopiero mogłem odróżnić myśliwych od naganiaczy – po maleńkich kłębuszkach dymu unoszących się po każdym wystrzale nad czarnymi, ruchomymi punktami. Po jakimś czasie tamte strzały też umilkły, a my szliśmy dalej przed siebie i nasz kocioł wciąż się zmniejszał. Robiło się gorąco, a strzałów słyszałem coraz więcej, chociaż nie widziałem żadnej zwierzyny. W końcu jednak, kiedy już dobrze było widać tych z naprzeciwka i tych z boku, będących nawet najdalej ode mnie, zrozumiałem dlaczego wciąż strzelają. W samym środku naszego kręgu, coraz szybciej, coraz gwałtowniej szamotał się jak ryba w siatce jeden jedyny zając, a wszyscy myśliwi cały czas do niego strzelali, jakby chcąc wszystko inne zagłuszyć. W pewnej chwili szarak wyskoczył w górę jakby odbił się na jakiejś sprężynie, przekoziołkował w powietrzu kilka razy, potem zrobił jeszcze kilka koziołków odbijając się od śniegu i znieruchomiał. Rzuciło się w jego stronę kilkunastu myśliwych. Zaczęli go sobie wyrywać i kłócić się. Nie chciałem widzieć co się będzie dalej działo i odwróciłem się.

Zacząłem oczyma szukać domu w kierunku, z którego przedtem słychać było dzwon. Nie było go widać za wzgórzami tak samo, jak nie było nawet widać wieży kościoła. Poszedłem na wyczucie przed siebie, by jak najdalej odejść od polowania. W bieli, która mnie zewsząd obejmowała zobaczyłem wreszcie wieżę. Wiedziałem, że idąc w tamtą stronę zobaczę w końcu i dom. Wracałem powoli przez pola. Dzisiaj już nie cieszyły mnie otulone bielą pagórki, nie bawiłem się śnieżkami celując w drzewa, nie próbowałem ślizgać się na śniegu. Szedłem ciężko i tępo mając wciąż przed oczyma zająca. Wydawało mi się w pewnej chwili, że wybiegł z rowu i zaczął uciekać. Tak, naprawdę to był szarak, widziałem jego ślady, uciekał przede mną. Cieszyło mnie to, że uciekał w kierunku przeciwnym do tego, gdzie nadal trwało polowanie.

Kiedy byłem już blisko zobaczyłem, że przed dom wyszła ciocia Klimcia. Gdy zobaczyła mnie zaczęła się śmiać. „Chodź, nasz myśliwy. Dobrze, że mama nie czekała na twoją zwierzynę i ugotowała obiad”.

Więcej w życiu nie poszedłem na żadne polowanie.

Alfons Soczyński