DZIKIE ŻYCIE

To jest bóstwo natury!

Anna Nacher

Powyższe słowa nie padły z ust „nawiedzonego ekologa”, nie przeczytałam ich w kolejnej plotce, nie usłyszałam w filmie przyrodniczym. Tak powtarzał co jakiś czas podczas spotkania, jakie zorganizowaliśmy na Zamku w Suchej Beskidzkiej wójt Stryszawy p. Jan Bury.

Bóstwo natury po małej operacji plastycznej

W tej przynajmniej kwestii zupełnie się zgodziliśmy i nie było żadnych dyskusji – Jałowiec, polskie góry, Puszcza Białowieska są miejscami wyjątkowymi, jak by to poetycko nazwał pan wójt – są bóstwami natury. Różnimy się jednak zdecydowanie co do koncepcji rozwoju i koncepcji ochrony ziem górskich. Choć bo ja wiem, czy to różnica? Może po prostu kłopoty z logiką? Bo jeśli wycięcie 32, 16 czy 15 ha lasu (wójt nie może się w tej kwestii zdecydować – prasie opowiadał, że trzeba wyciąć 32 hektary, nas przekonywał pełen skruchy, że 16 hektarów wystarczy, bo trasy się zrobi 15 metrowej szerokości, a kolejka będzie jeździć tylko w weekendy) ma się przyczynić do skuteczniejszej ochrony górskich lasów, to ja – laik w końcu w tej mierze, choć hobbystka – czegoś nie rozumiem. Podobną zresztą argumentacją posługują się miłośnicy sportowego biznesu w postaci Olimpiady Zimowej – np. Leszek Rafalski w artykule „Olimpijskie mity” („Gazeta Krakowska” z 29 maja 1998, Magazyn „Piątek” str. 6) pisze: „Obrońcy parku i wojujący ekologowie przymykają jednak oko na jeden argument: że igrzyska przyspieszą oczyszczanie Zakopanego z kominów i wreszcie świastaki (pisownia oryg. – prawdopodobnie literówka, ale kto wie? – przyp. mój) odetchną czystym, górskim powietrzem. A razem z nimi ekologowie i dyrekcja TPN”. Oj, odetchniemy, odetchniemy! Użyjemy wszyscy jak pies w studni. A razem z nami pan Rafalski. Nie wiem już: czy to ja czegoś nie rozumiem i powinnam cofnąć się do szkół, czy to raczej pan redaktor reprezentuje grupę starszych przedszkolaków. Cóż, niech sobie redaktorzy tkwią w swojej megalomanii (według tego samego pana Zakopane już dziś jest faworytem w olimpijskim wyścigu) i nieznanym światu modelu logiki bez-wartościowej. O Olimpiadzie i tak decydował będzie ktoś inny i gdzie indziej. Oto przykład czeski: władze starały się o przeprowadzenie Mistrzostw Świata w narciarstwie w roku 2003 w Górach Izerskich. Czesi z Deti Zeme poprosili o wsparcie ekologów z całego świata i FIS w końcu wydał decyzję negatywną. Jako główny powód podano protesty organizacji ekologicznych z całego świata (a protestowali nawet Japończycy).

Pies (który utył w studni), gdzie indziej jednak jest pogrzebany. W całym tym szaleństwie (bo chyba żaden dorosły Polak o zdrowych zmysłach nie wierzy w Olimpiadę w Zakopanem) chodzi jednak o coś innego: o tzw. proces przygotowań i o pieniądze na te właśnie przygotowania (a są to inwestycje ogromne). Pieniądze te wyjmie się oczywiście z kieszeni podatnika, również z kieszeni „wojujących ekologów”, dyrekcji TPN i obrońców parku ­bo również jesteśmy obywatelami. Olimpiady co prawda nie będzie, ale co się nabuduje kolejek gondolowych, nartostrad, autostrad – to zostanie. Dlatego przykład Jaworzyny Krynickiej czy Jałowca nie powinien być rozpatrywany w oderwaniu od Olimpiady i dlatego wersja minimalna: dobrze będzie, jeśli uda się uratować Tatry i tam trzeba skupić siły – ­jest wariantem nierozsądnym. Bo cała batalia toczy się nie tyle o Tatry, ile o model rozwoju, na jaki przyzwala się w górach. Wójt Stryszawy ujął to prosto: w górach musi być narciarstwo. Dzisiejszy świat często ma strukturę lustra – te same słowa i pojęcia kryją dwie, diametralnie różne rzeczy. Język przestał być narzędziem komunikacji. Bo co to znaczy, że narciarstwo musi być? Dla nas oznacza np. narciarstwo trekkingowe, nie wymagające wielkich inwestycji, profilowania stoków, usuwania całej pokrywy wierzchniej (nie tylko wycinki drzew, ale rozdrabniania co większych kamieni), narciarstwo z natury rzeczy nie będące rozrywką masową. W sensie dzisiejszym słowa „rozrywka” w ogóle nie będąca rozrywką – wymaga wysiłku, samozaparcia, znajomości przyrody i najbardziej może przypomina turystykę górską oraz narciarstwo w ich rzeczywistym kształcie sprzed kilkudziesięciu lat. Odsyła też do pewnej tradycji: tradycji wędrowca, tego, który chce się z mijanymi miejscami związać, poczuć je, czegoś się o nich dowiedzieć, a nie wypić coca-colę na kolejnym górskim szczycie i gnać dalej.

Dla inwestorów narciarstwo to szybki biznes. Stosunkowo łatwy mimo wielkich nakładów środków (w prospektach kolejki gondolowej na Jaworzynę Krynicką zwrot poniesionych nakładów przewiduje się już po dwóch latach w najmniej korzystnym wariancie, przy „obłożeniu” 40%). Jest to też magnes przyciągający speców od różnych innych rozrywek: macdonaldsy, imprezy z głośną muzyką, jakieś promocje, ryczące pojazdy spalinowe dla amatorów ostrej jazdy, później pojawiają się dyskoteki (czasem elegancko nazywane techno-party), kasyna, półświatek i – nie bójmy się tego słowa – burdele. Tak wygląda Europa w naszym zaściankowym wydaniu. W Europie też wcale zresztą nie jest tak świetnie, o czym można się dowiedzieć z wydanego już kilka lat temu przez „Pracownię...” wydawnictwa „Białe szaleństwo”.

Podobnie nierozsądna (jak pokazuje życie) jest strategia: oddajmy „im” jakąś górę, niech już sobie wybudują te trasy, a resztę będziemy chronić. Resztę, czyli co? W Beskidzie Sądeckim właściwe zostało już tylko pasmo Radziejowej – a i to pewnie nie na długo, bo „przypadkowo” roboty w lasach pokrywają się z planami (istniejącymi) budowy stacji narciarskiej na Przechybie. Życie też pokazuje, że urzędnicy nie potrafią wyegzekwować nawet warunków dopuszczenia inwestycji do rozruchu (tak jest na Jaworzynie, gdzie burmistrz Krynicy i jednocześnie prezes Rady Nadzorczej spółki Kolej Gondolowa na Jaworzynę Krynicką od dwóch lat opowiada baśnie, że stok zostanie zabezpieczony i zadarniony). Czy ma ich w tym wyręczać społeczny ruch ekologiczny? Ale jak? Przykuć się znów do drzewa? Do bramy w Ministerstwie? ile można? To już się nawet samym ekologom-oszołomom może znudzić. Tym bardziej, że urzędnicy się przyzwyczaili, a i opinia publiczna w teście skojarzeń najczęściej wybiera połączenie „ekolog” i „przykuć się”. A jednak błędem byłoby nie widzieć zmian. Choćby reakcja na film nakręcony na Jaworzynie – wszyscy podczas spotkania w Suchej Beskidzkiej przyznali: taki stan rzeczy jest niedopuszczalny. Media też inaczej już reagują i jakkolwiek zawsze się znajdzie jakiś chłopek-roztropek od „świstaków” i „czystszego powietrza”, to generalnie jest o wiele lepiej niż kilka lat temu.

Niestety, mit, że musimy dogonić Europę ma taki sam zasięg jak choroba szalonych krów (bardzo poetyczna nazwa skądinąd).

Bóstwo natury dogania (zdyszane) Europę

Bo ciekawe – wójt Stryszawy (ale nie tylko on) bardzo mocno akcentował swoje przywiązanie do Polski, do rodzimego kapitału, niechęć do zacierającej regionalne różnice Europy. Z drugiej jednak strony było dla niego oczywiste: Europę trzeba dogonić, kiedy Niemcy fotografują furmana i małe gospodarstwa z kurami na podwórku, to wstyd. Zapewne można byłoby być dumnym, gdyby przyjeżdżali do McDonaldsa na szczycie Jałowca i kupowali polskie panienki. Wtedy nie wstyd. Bardzo mnie to zaintrygowało: to jak to jest z tymi obrońcami polskości? Bo może właśnie oni wstydzą się najbardziej tej naszej tradycji? Ona jest właśnie taka: z małymi podwórkami, z kurami beztrosko łażącymi po obejściu, z drewnianymi zabawkami i wełnianymi rękawicami. Inna sprawa, że z tej tradycji zrobiła się Cepeliada, a towarem najbardziej kojarzącym się z Polską jest wódka.

W Stryszawie jest Centrum Zabawkarstwa Ludowego – w środku różne drewniane ptaszki, koniki, cudeńka, które z wielką pasją (i trudem) tropię na różnych jarmarkach i które widziałam podwieszone u sufitu w dużym sklepie z rozmaitymi mieszkaniowymi drobiazgami... w Berlinie. Przykuwały uwagę klientów natychmiast. O tym stryszawskim Centrum mało kto wie, a nie zdążyliśmy go dokładniej zwiedzić podczas tej krótkiej wyprawy na Jałowiec. Związek narciarstwa z zabawkarstwem? Może gdybyśmy potrafili promować to, co naprawdę ciekawe na skalę europejską (a tak się składa, że są to dokładnie te rzeczy, które niszczeją porzucone i uznane za nieważne), to okazałoby się, że nikogo nie musimy doganiać? Że to (jeśli używać tej rywalizacyjnej frazeologii) peleton się odwrócił i gna dokładnie w odwrotnym kierunku? Cóż, przywiązanie do tradycji jak na razie to tylko kwestia retoryki polityków. Tak naprawdę głęboko się wstydzą naszej wiejskości, furmana na wozie, trochę nierówno pomalowanych ptaszków wielkiej urody i Nikifora. Jeden z mieszkańców Stryszawy podczas spotkania powiedział, być może Krynica byłaby bardziej sławna w świecie, gdyby zadbała o Nikifora, a nie budowała kolejki gondolowe. Malarz Babiej Góry, Władysław Front mieszkał w Siwcówce, dokładnie pod grzbietem Jałowca. Ilu stryszowian o nim pamięta? A o poecie Franciszku Biłce? Takie postacie również tworzą bioregion i tak samo są naszą tradycją. Wszystko, co proponują promotorzy narciarskiego biznesu jest tu obce.

I ci, co są tacy „europejscy”, chcą doganiać, przeganiać i udowadniać wszystkim wyższość Polaków nad resztą świata tylko kompensują być może własne kompleksy. Na prawdziwie europejskim poziomie są mieszkańcy Stryszawy­ Roztoki, dla których Jałowiec jest tak samo ważny, jak ich wszystkie codzienne sprawy. Kiedy mówią o tym, że miałby tam być wycięty las, niektórzy nie potrafią ukryć łez, choć nie powtarzają co drugie zdanie „to jest bóstwo natury”, czasem wyrwie się im tylko skromne „pięknie tu, prawda?”. Oni są dumni z tego miejsca takiego, jakim ono jest – bez zbliżających nas do wielkiego świata reklam i bilboardów. Można uznać to za śmieszny sentymentalizm, nadwrażliwość, „niedzisiejszość”, można tym – jak to często robią urzędnicy ­gardzić. Ale – prawie jak w holywoodzkich filmach z oczywistym morałem w zakończeniu – to właśnie ci ludzie, uznani przez wielki biznes za śmiesznych i „out of date” – są partnerami tej Wielkiej Europy. To oni mają jej coś do zaproponowania. I gdyby dać im szansę oraz odpowiednio ich wesprzeć, to może nie musielibyśmy wstydzić się, że jesteśmy Polakami na ulicach Berlina (tam Polak to złodziej), Bolonii (tam Polka to prostytutka) czy Zurychu (tam Polak to żebrak).

Pani Albina Budnik z upoważnienia protestujących mieszkańców napisała: „Czy nikogo to nie obchodzi, że ktoś może bez koniecznej potrzeby wyciąć las i zniszczyć naturalne zasoby przyrody, przyczynić się do erozji gleb górskich, do zwiększenia się powodzi, itp.?”. 71-letni artysta rzeźbiarz z Kasiny Wielkiej, Stanisław Dobrowolski, napisał w proteście przeciw wycince na Jałowcu: „Precz z burmistrzami i wójtami i ich gondolami!”. Tym samym wpisał się w poczet ekologów-oszołomów, bo tak zostałby przez klasę nowobogackich zaklasyfikowany. I mieszkańcy Stryszawy także, wraz z miejscowymi leśnikami. A nawet Koło Łowieckie „Bór”. Co za czasy.

To jeszcze jeden aspekt prowadzenia kampanii w obronie dzikiego – przestaje nas dzielić wiek i doświadczenia. Lepiej rozumiem się z 71-letnim artystą rzeźbiarzem, niż ze starszym ode mnie o kilka lat (to młody człowiek) wójtem. Usłyszałam ostatnio zdanie: nigdzie nie ruszam się bez siedmiu pokoleń do tyłu, wszędzie są ze mną, nie można zrobić niczego na siedem pokoleń do przodu nie biorąc odpowiedzialności za siedem pokoleń do tyłu. Poczułam, że jest to samo sedno. W naszym kraju ciągłość tradycji (rodzinnych, kulturowych, narodowych i wspólnotowych) jest poszatkowana i przypomina bardziej collage nowojorskich artystów. Ale jedną z form zawierania przymierza z przeszłością jest obrona fizycznej substancji miejsc gdzie żyjemy. W Stryszawie (nota bene na terenie projektowanej nartostrady) rośnie 300-letni świerk. To on jest naszym partnerem w budowaniu narodowej czy wspólnotowej (a na pewno bioregionalnej) tożsamości. I to on nas zaprowadzi do Europy, jakkolwiek będzie ona wyglądała. Nie będziemy musieli ruszać się z miejsca ani nikogo ścigać. W całej tej historii z gonieniem Europy zapomina się o najbardziej podstawowym fakcie: dokąd mamy biec, skoro Europa jest tu? I nie jest oddzielona od Azji żadną fizyczną barierą? To jak: kim – my, tutaj – jesteśmy? Świerk nam to powie, kolejka gondolowa nie.

Bóstwo natury (resztkami sił) dopada Europy, a ta jej kopa

I na koniec z trochę innej beczki: rozmawialiśmy z wójtem, z mieszkańcami. Dyskusja momentami była gorąca, trudno było to spotkanie zakończyć – umówiliśmy się na kolejne. Przyglądałam się pomysłodawcy, którego pewnie ktoś uznałby za „wroga”, słuchałam tego, co mówi. Pod pozorem garnituru, krawatu, poloru wielkiego świata tkwił chłopak stąd. Z Karpat. Jego chęć zrobienia czegoś dla regionu momentami naprawdę była szczera. Tylko jakoś tego regionu chyba do końca nie zaakceptował i tego, że właśnie stąd pochodzi. Dlatego chce zrobić go czymś „lepszym”, wtedy i on we własnych oczach będzie „lepszy”, „bardziej europejski”. Dlatego życzę mu jak najlepiej, chciałabym, żeby jakiś swój wielki pomysł zrealizował. Niech wizjoner z Karpat „wygra” z zimno kalkulującymi bossami megakorporacji. Nie zgodzę się jednak, żeby ofiarą tej wizji padł las na Jałowcu. Czy uda nam się porozumieć? Proces został rozpoczęty. Nie rozmawiamy ze sobą jak wrogowie.

Anna Nacher

Wrzesień 1998 (9/51 1998) Nakład wyczerpany