DZIKIE ŻYCIE

Wielu wie i co z tego?

Marta Lelek

moje rzeki

Urodziłam się w dużym mieście na Śląsku. Obok mojego osiedla była wieś, którą dopiero coImage wchłonęło miasto i uczyniło jedną ze swoich dzielnic. Za wsią były pola i snująca się pomiędzy polami rzeczka Ostropka. Ostropka kusiła wszystkie dzieci. Żyły w niej pijawki, więc nie mogła być jeszcze wtedy całkiem martwa. Jako dzieci smakowaliśmy życia wszystkimi swoimi zmysłami i dość szybko odkryliśmy, że jej woda miała okropny smak. Jakiś taki  chemiczny, niepokojący. Smak wody i cudem jakimś żyjące w rzeczce pijawki sprawiały, że Ostropka wzbudzała w dzieciach trwogę. W naszych elementarzach (łezka się w oku kręci) oraz innych książeczkach dla dzieci (przełom lat 60-tych i 70-tych) przewijały się rzeki i kąpiące się w nich dzieci. Było też o tym, jakie to może być niebezpieczne. Nie mniej jednak, symbolem wakacji, czy w ogóle sposobu spędzania wolnego czasu dla dzieci była zabawa nad rzeką. Dla mnie było to nierealne marzenie. Uwielbiałam się taplać w wodzie, ale w moim mieście płynęła rzeka Kłodnica, w której, jak mówili dorośli, filmy można było wywoływać. Była czarna jak smoła, a unoszący się nad nią zapach mówił wszystko. Dopiero kiedy wyprowadziłam się do innego miasta, położonego pod górami, poznałam potoki spływające ze zboczy z krystaliczną wodą i górskie rzeki, do których, co prawda wpadała większość nieczystości z przylegających wsi, ale  sprawiały wrażenie całkiem czystych. W jednej z dolin płynie Brennica. W latach 70-tych padła ofiarą ogólnopolskiego programu regulacji rzek i potoków. Została ujarzmiona w wyprostowane, wzmocnione betonem koryto prawie na całej swej długości za wyjątkiem kilkuset-metrowego odcinka, który miał wtopić się kiedyś w projektowany zbiornik wodny. Na zbiornik pieniędzy zabrakło, więc przez 20 lat Brennica oddychała na tym właśnie fragmencie z ulgą, rozlewając się, tworząc po kilka nurtów, zmieniających swe koryta z każdym kaprysem rzeki. Brzegi zarosły, w zaroślach kłębiło się życie. W Brennicy mogłam się kąpać. Były miejsca, gdzie można się było całkiem zanurzyć i poczuć zapach wody. Nad Brennicę przyjeżdżało mnóstwo ludzi. Za dużo, ale w zaroślach zawsze można było znaleźć miejsce tylko dla siebie.

Po powodziach ostatnich lat inżynierowie wodni wypowiedzieli rzekom wojnę. W teren najpierw ruszyły piły, aby usunąć wszystkie drzewa i krzaki z drogi dla podążających za piłami spychaczami i betoniarkami. Niemal każda gmina postanowiła wyregulować przepływającą przez jej teren rzekę lub strumień tak, aby nadmiar wody jak najszybciej odpłynął dalej. Nikt nie martwił się tym, co stanie się we wsiach i miejscowościach położonych przy rzece niżej z jeszcze większą i szybszą masą wody. Inżynierowie wodni pojawili się też nad Brennicą i dokończyli dzieła, które niegdyś zaczęli ich koledzy po fachu w wydawałoby się minionej epoce.

Ostatni fragment nieokiełzanej i pięknej Brennicy został zniszczony. Rozlana i zarośnięta,Image tętniąca życiem rzeka została zamieniona w ogołocony kanał o brzegach jak od linijki, stromych kamiennych zboczach, na których ledwo można stanąć, by nie zlecieć w dół. Zapłakałam. Pozostało jeszcze parę nie brzydkich miejsc na terenie wtórnie zarośniętym po pierwotnej regulacji. Zdążyły wyrosnąć tam okazałe wierzby i olchy, a pomiędzy kaskadami woda zdołała zmiękczyć linię brzegową. Pocieszałam się kąpielami na tym właśnie odcinku. Dwa miesiące temu odkryłam rzecz straszną. Służby OZGW w Gliwicach przystąpiły do - ponoć rutynowych - prac konserwacyjnych i ogołociły brzegi z jakiejkolwiek roślinności na szerokości około 20 metrów z każdej strony. Widokowi ukazała się chaotyczna zabudowa letniskowa i gromadzone latami nad rzeką hałdy śmieci, które dotychczas były skutecznie ukrywane przez zarośla. Poczułam kolejną "stratę" czegoś, co było mi bliskie i nie potrafiłam znaleźć dla tej straty żadnego uzasadnienia.

wójt

Postanowiłam się pożalić i pojechałam do urzędu gminy Brenna porozmawiać z wójtem. Pomna ostatnich doświadczeń z przedstawicielami władz samorządowych byłam nastawiona negatywnie, a rozmowę wyobrażałam sobie raczej jako beznadziejną. Tymczasem wójt gminy Brenna okazał się bardzo przejęty tym, co mówiłam i tym, co stało się z rzeką. Nie ukrywał zażenowania, że gmina i mieszkańcy coś podobnego pozwolili sobie zrobić. Na ścianach gabinetu wisiały obrazy przedstawiające górskie pejzaże: stare, drewniane chałupy, duże drzewa, przyrodę dziką i romantyczną. Kiedy pokazałam mu zdjęcie nowo uregulowanej rzeki  w miejscu najbardziej drastycznym, gdzie rzeka wygląda jak autostrada z betonowym murkiem biegnącym  przez środek sztucznego koryta optycznie dzielącym nurt na "dwa pasy", szczerze się zasmucił. Przyznał, że takiego obrazka nie chciałby sobie na ścianie powiesić. Zaczął opowiadać, że żyje w Brennej od dziecka. Pamięta lepsze lasy i lepszą rzekę, piękną rzekę. Wiedział wszystko o nagich zboczach, młodych, kiepskich laskach, które nie wykazują żadnej zdolności retencyjnej. Wiedział, że skoro rzeka została ujarzmiona na prawie całej swojej długości to dlatego są te powodzie, których kiedyś nie było, ale skoro już i tak cała jest uregulowana i tylko ten jeden fragment pozostał, no i ludzie się obawiali, domagali się... - mówił bez przekonania. Kiwał głową ze smutkiem, mówiąc, że przecież każda ingerencja człowieka w naturę obraca się zawsze przeciw niemu. W końcu wyrzucił z siebie pretensje wobec tych, co kształtują politykę całego kraju, wytyczają kierunki i budują machiny w których pojedyncze gminy, czy wsie są jedynie trybikami...
Byłam zaskoczona, że nie spotkałam w urzędzie kolejnego ignoranta, żeby nie powiedzieć aroganta, którego można by było wrzucić do określonej i pełnej już przecież szufladki. Jednak bezradność wójta wobec procesów globalnych i mnie się udzieliła. Nie mogłam mieć do wójta żadnych pretensji. I właściwie do kogo miałabym je mieć?

Wielu wie, że podążamy w niewłaściwym kierunku, ale mało kto ma odwagę "wyskoczyć z pędzącego pociągu...".

Marta Lelek

Wrzesień 2000 (9/75 2000) Nakład wyczerpany