DZIKIE ŻYCIE Wywiad

Ukraina. Rozmowa z Mariną Czernyszową

Janusz Korbel

Dniestr wije się wśród stepów, w Gorganach biegają wilki. Park narodowy Podolskie Towtry - 2610 km2, który miał być czterokrotnie mniejszy, ale - jak pisze Jacek Krzemiński z Rzeczpospolitej - okoliczni koł­choźnicy zrobili wszystko, żeby ich ziemie znalazły się w granicach parku. Ukraina to tylko niecałe 14% lesistości, to ponad 20% kraju napromieniowane ce­zem po katastrofie w Czarnobylu, to ponad 30% kraju zniszczone erozją, to degradacja gleb spowodowana składowaniem odpadów i intensywną gospodarką, zaburzenie stosunków wodnych w rezultacie budowy 6 kaskad na Dnieprze i melioracji Polesia, to degra­dacja Morza Czarnego, śmierć ryb w Morzu Azow­skim, katastrofy ekologiczne w Krzywym Rogu, Mariupolu i Zaporożu.

Długo nie odpowiadała Pani na pytania, pani Marino...

Marina Czernyszowa: Było wiele powodów. Pierwszy to ten, że sytuacja na Ukrainie jeszcze bardziej się pogorszyła. Musiałam się zająć sprawami politycznymi, poszukać kon­taktów w Polsce. Ponieważ polityka nigdy mnie nie pocią­gała, była to dla mnie ciężka praca. Ale Ukraina ginie i ostatnie wydarzenia związane z zamordowaniem Ganga­dze ujawniły to jeszcze bardziej.
 
Co może Pani powiedzieć o świadomości ekologicznej na Ukrainie?
 
M. Cz.: My, ekolodzy, od dawna wiedzieliśmy co się dzieje. Dlatego już przed rokiem, a także wcześniej, pikietowaliśmy, żeby zwrócić uwagę na zagrożenia. Niestety, nawet pikiety nie wpłynęły na rozbudzenie świadomości i solidarności w na­szym narodzie. Można więc się domyśleć jak wyglądają spra­wy ekologii na Ukrainie, a tym bardziej ekologii głębokiej.

Co mogłaby Pani powiedzieć na temat dzikiej przyrody na Ukrainie?
 
M. Cz.: Zbierałam na ten temat informacje. Niestety, nic nie znala­złam, żadnej literatury. Jest tylko literatura o białych pla­mach w ochronie dzikiej przyrody, o nieudolnej polityce państwa w zakresie ochrony środowiska. Na Ukrainie nikt nie mówi o sytuacji dzikiej przyrody. „Zdziczenie” relacji między ludźmi przysłoniło problemy przyrodnicze.
Postanowiłam skupić się tylko na Zaporożu i województwie. W największej, uniwersyteckiej bibliotece znalazłam tylko jedną książkę, która była zaledwie w jednym egzemplarzu. Zaporoże leży w strefie stepowej. Lasy, wśród nich także lasy sztuczne, zajmują nie więcej niż 4,5% całego teryto­rium. Naturalne stepy dawno temu zostały już zniszczone. Jedynym miejscem gdzie zachowały się ślady dzikiej przy­rody jest wyspa Chortyca (to tam znajdowała się Sicz - ufor­tyfikowany obóz kozacki - red.). Wyspa leży jednak w środku Zaporoża, milionowego miasta z ciężkim przemysłem. Tu­taj jest największe skupisko hut na Ukrainie i jest to trzeci, po Kijowie i Charkowie, ośrodek przemysłu ciężkiego. Tyl­ko niewielki fragment Chortycy pozostał naturalny - 330 ha z całkowitej powierzchni 2650 ha - tyle tylko pozostało z pierwotnego, dzikiego Dniepru. Poniżej znajduje się Ba­sen Kachowski - wielki, sztuczny zbiornik wody, utworzo­ny na zatopionych, ogromnych lasach pierwotnych otaczających niegdyś Dniepr. Zbudowano natomiast dwie elektrownie: węglową, największą w Europie, i jądrową ­największą na świecie (6 bloków). Teraz na tej ostatniej bu­duje się mogilnik dla odpadów radioaktywnych.
 
Chortyca jest zarazem przyczyną dumy i cierpienia Zapo­rożców. Wokół tej znikomej cząstki przyrody toczą się od lat walki - zależnie od sytuacji politycznej: ciche lub nagła­śniane. Do dzisiaj wyspa ma status nieokreślony. Jest co praw­da zarówno rezerwatem jak i parkiem narodowym, ale nie jest to park narodowy przyrodniczy tylko „historyczno-kulturowy”. Na wyspie mamy unikatowy zakątek dzikiej przy­rody, gdzie w miniaturze występują lasy pierwotne  (bajraczne), lasostepy, stepy, jeziora z naj- bogatszą florą i fauną.
Niestety, Chortyca nie ma wśród obywateli orędow­ników. Jej entuzjastów można policzyć na palcach jed­nej ręki. Niemniej jednak są. Dla mnie osobiście temat Chortycy jest szczególnie ważny, bo dotyczy także ekologicznej edukacji. Niestety, entuzjaści Chortycy ignorują zupełnie rolę edukacyjną tego miejsca.
Na problem edukacji w milionowym mieście opano­wanym przez przemysłowców w ogóle narzucono tabu.

Czy jakieś wydarzenia na Ukrainie mogłyby być opisane w kategoriach ekologii głębokiej?
 
M. Cz.: Tak, takim przykładem może być los 650-letniego dębu, który od dawien dawna był symbolem niezłom­ności ducha kozackiego i który usycha od 25 lat. Dąb ten przed laty był już zupełnie martwy, nie wypusz­czał liści. I nagle, w roku 1996, ku zdumieniu wszyst­kich wypuścił zieloną gałąź. Było to odebrane jako mistyczny znak odrodzenia się Ukrainy. W tym miej­scu zaczyna się ekologia głęboka. My nazywamy to ?YKOBHOCT? (duchowość). Jednak żadnej mistyki tu nie ma. Po prostu, w latach 1995 - 1996 spadła na Ukrainie o 50% produkcja stali. Oznacza to, że woda. atmosfera, gleba zaczęły się samooczyszczać. Dwie kolejne piękne, śnieżne zimy dały temu świadectwo. Wkrótce jednak do Ukrainy zaczął napływać kapitał spekulacyjny z Zachodu i wszystko zaczęło się od nowa. Mamy jednak do czynienia z mistyką: był znak i nie ma znaku. Naukowcy męczą teraz ten dąb na wszystkie możliwe sposoby, ale zieleń znika.

Czy poruszacie na Ukrainie problemy ochrony środowiska?
 
Pisać coś poważnego o skażeniu środowiska, o moni­toringu, odpadach, o tym jak projekty pozostały na papierze a milionowe środki zostały rozkradzione nie ma sensu. Nikt tego nie wydrukuje. Ostatnio na­wiązałam kontakt z dziennikarzem, który napisał ar­tykuł o mistycznym dębie. Wątpię jednak, żeby udało się coś prawdziwego napisać - terror przybiera na sile.

Na Ukrainie wciąż żyją wilki, czy słyszała Pani coś na temat wilków?
 
M. Cz.: O, tak. Niedawno dowiedziałam się z popularnej ga­zety, że prezydent Zaporoża wydał nakaz strzelania do wszystkich wilków, bo rozmnożyło się ich za dużo. Oto najlepsze świadectwo poziomu prawa i kultury dzisiejszej władzy.
 
Jak wygląda ruch ekologiczny na Ukrainie?
 
M. Cz.: Ruch ekologiczny na Ukrainie zniknął ledwo zdążył się narodzić. Do roku 1994 istniały grupy lokalne. Później zmieniły się w grupy „wirtualne” albo grupy na usługach polityków. W ruchu ekologicznym na Ukrainie powszechne są podstępy, nieuczciwość, in­trygi, nabieranie zagranicznych fundacji itp. Młodzie­ży tam prawie nie ma - i chyba dobrze, bo niczego dobrego od takich „obrońców przyrody” by się nie nauczyła. „Zieloni”, zdominowani przez bardzo am­bitnych mężczyzn, przegrali swoją walkę o wpływy polityczne. Wśród haseł były problemy energii jądro­wej, monitoring środowiska, kontrola nad emisją ga­zów i skażenie wód. Tym ostatnim kwestiom poświęciłam 12 lat swojego życia. Obecnie jesteśmy chyba jedyną organizacją na Ukrainie, która wpływa jeszcze na politykę kadrową samorządów, budżet mia­sta, która stworzyła precedensy w zakresie prawa eko­logicznego, wolności informacji, a nawet udało się nam zdymisjonować prezydenta miasta. Jednak ofi­cjalnie odcięliśmy się od ruchu Zielonych.

Jakie są Pani osobiste korzenie, jak to się stało, że zajęła się Pani ekologią i feminizmem?
 
M. Cz.: Korzenie mojej drogi ku ekologii tkwią w losie moje­go syna. Kiedy miał 13 lat, na skutek skażenia powie­trza zachorował na cukrzycę. Wtedy postanowiłam podjąć walkę. Wówczas słowo „ekologia” w ogóle nie było u nas znane, a o Zielonych w Niemczech mó­wiono jako o faszystach.
Nigdy nie byłam liderem, lubiłam być organizatorką wydarzeń kulturowych. Pierestrojka dawała jednak
szansę i trzeba ją było wykorzystać. Trzeba było bronić zdrowia dzieci, które niczym przecież nie zawiniły. Winni byli ich rodzice, którzy żyli w ilu­zji, że ich losem będzie się zajmowało państwo.

Właśnie po kilku latach działalności w ruchu eko­logicznym zaczęłam postrzegać różnicę między kobietami i mężczyznami. Mężczyźni łatwiej od­chodzili od ruchu. Szli w politykę, albo odcho­dzili ze strachu, albo ze zwykłego konformizmu. Wtedy zrozumiałyśmy, że możemy liczyć tylko na siebie i założyłyśmy organizację kobiet „Córy Ziemi”. Zaczęłyśmy więc od ekologii głębokiej ­od natury kobiecej. Zaczęłyśmy jednak nie od dołu, lecz od góry - od roli duchowej kobiet w prze­strzeni ezoterycznej, nie widzialnej, lecz odczu­walnej. Zniszczenie środowiska i zniszczenie społeczeństwa postrzegałyśmy jako naruszenie, załamanie naturalnej równowagi między kobieco­ścią i męskością. Świat wokół zawalił się do sa­mych fundamentów i trzeba teraz budować nowe, mocniejsze fundamenty, bardziej prawdziwe. Można to zacząć robić tylko zaczynając od samej świadomości, sięgając nawet do podświadomości.

W świecie tradycyjnie chrześcijańskim z tą podświa­domością też nie jest dobrze. Na drodze ponowo­czesności więcej jest stereotypów i zakłamanych dogmatów niż w świecie ateistycznym. Wiem, że i w Polsce organizacje ekologiczne zmagają się z ta­kimi stereotypami i zakłamaniami. Czytałam w pol­skiej prasie artykuły o przypisywaniu ekologom epitetu „sekty”. Bardzo współczuję, że marnuje się czas na taką walkę. U nas Hare Kryszna co praw­da nikogo nie drażni, tylko, że nasza młodzież w ogóle się niczym takim nie interesuje, tak samo jak ekologią.

Wracając do feminizmu - właśnie dlatego, że bu­dowałyśmy wszystko od góry - od świadomości - kojarzenie feminizmu z dziką przyrodą jest u nas niemożliwe. Dzikość przyrody i dzikość na­tury człowieka są dla nas pojęciami odmienny­mi. Co prawda w dzikości natury mężczyzna i kobieta są tacy sami, to jednak na płaszczyźnie kulturowej są odmienni. Dzikość przyrody nie­sie piękno i pierwotną czystość, dzikość człowie­ka niesie miernotę i destrukcję. Jest to więc trochę inne rozumienie tego samego pojęcia, być może spowodowane tym, że na Wschodzie kultura sys­tematycznie była rujnowana przez systemy ide­ologiczno-polityczne, a cywilizacja docierała tylko w najagresywniejszych formach. Może dla­tego też feminizm na Wschodzie przeszczepia się jako światopogląd, a nie jako ruch kobiet
Napotyka na agresję nie tyle ze strony mężczyzn, co kobiet właśnie.
 
Wydajecie czasopismo „Feministka”, poświę­cone właśnie ideom niepatriarchalnym oraz zajmujące się losem przyrody. Czy możemy wam w czymś pomóc (nie chodzi mi oczywi­ście o jakieś teoretyczne formy współpracy z „oficjalnymi” organizacjami, dla zdobycia kolejnego grantu), czy polskie organizacje ekologiczne mogą się na coś przydać oddol­nemu ruchowi ekologicznemu na Ukrainie?

M. Cz.: Nazwaliśmy naszą gazetę „Feministka”  nie tyle dla popularyzacji idei feministycznej, ile dla epa­towania, a nawet irytowania. Stereotypów nie da się od razu zburzyć. Chcieliśmy też sprowoko­wać ludzi do czytania informacji, których nie ma w popularnych gazetach, informacji ekologicz­nych o trudnych problemach (a nie łatwych roz­wiązaniach) i dlatego nielubianych przez media. Stopniowo wciągnęło nas to coraz głębiej do te­matów obrony praw kobiet, roli kobiety w poli­tyce, w kulturze. Niestety, mieliśmy środki na wydanie tylko ośmiu numerów. Te osiem nume­rów czasopisma to wszystko, co na temat femini­zmu i ekologii ukazało się w Zaporożu. Feminizm i ekologia to tematy tabu na Ukrainie. Mam jed­nak nadzieję, że znowu uda się nam coś wydruko­wać. Będziemy przedrukowywać materiały przysłane z „Pracowni” - takich polemicznych i analitycznych materiałów bardzo nam brakuje. 
Na ile możemy sobie nawzajem pomagać?
Nam bardzo zależy na współpracy, czy my jed­nak możemy się Wam na coś przydać? 
Bardzo bym tego chciała.

Kwiecień 2001 (4/82 2001) Nakład wyczerpany