DZIKIE ŻYCIE

Listopad, czyli zmierzch bożyszcz

Remigiusz Okraska

Na zarośniętych ścieżkach

Miesiąc spadających liści. To od drzew ogołoconych przez niezmienny rytm natury wzięliśmy dla niego nazwę. Jeszcze raz głęboki, chodź coraz rzadziej uświadamiany związek między ludźmi a przyrodą, między kulturą a naturą, dał o sobie znać z nastaniem miesiąca wczesnego zmroku, padającego deszczu i wiatru chłoszczącego zimnym. Przy okazji warto sobie przypomnieć, jak wiele nazw miesięcy związanych jest z cyklami przyrodniczym. Młodszym Czytelnikom polecam łamigłówkę, której pytania będą dotyczyć pochodzenia od choćby maja, sierpnia czy grudnia.

Listopad jest miesiącem, który natarczywie przypomina o prawach przyrody nawet pragnącym o nich zapomnieć lub sądzącym, że udało się i je ująć w żelazne karby racjonalizacji i przewidywalności. Nie jest tak- według ich kategorii – dobrze. Świadczy o tym błoto na luksusowych trzewikach i dolnych partiach eleganckich płaszczy, tradycyjnie już zbyt późno rozpoczęty sezon grzewczy, rozmazany makijaż, targana podmuchami antena na dachu i niewyraźny obraz na ekranie, kolejki u lekarza i w aptekach. A dla spostrzegawczych coś jeszcze.

Czas opadających liści jest porą wszechogarniającej brzydoty. Wtedy właśnie najbardziej widoczny staje się blichtr nowego wspaniałego świata, świata plastyku i szkła, chromu i aluminium, betonu i stali. Świata fasad i sloganów. Przyroda jest bezlitosna dla samozwańczych panów wszechświata, uzurpatorów z pustymi dłońmi. To, co jeszcze jako tako wygląda w porze kwitnących drzew czy intensywniejszej po każdym deszczu zieleni, teraz nabiera zupełnie odmiennego oblicza. Gdy opadają liście – opadają i maski. Litościwie skrywane ułomności wyłażą na wierzch. Dopiero wtedy - zanim biel śniegu zakryje je na powrót – możemy zobaczyć, jak mali jesteśmy, jak bardzo pozbawionych smaku i sensu jest wiele dzieł naszych rąk, jak dużo dokoła odrażających trucheł wszelkiej maści.

Listopad przypomina rozprawę sądową: ogłaszane są zarzuty, a oskarżony może tylko ich wysłuchać, nie mając wiele na swą obronę. Wtedy to w całej krasie jawią się budowle, których projektanci – jak ładnie to ujął kiedyś pewien pan w branżowym czasopiśmie – powinni odpowiedzieć za zbrodnie przeciw ludzkości. Wyłazi na wierzch tandeta szumnych inwestycji dużych i małych, brak gustu właścicieli posesji, którzy w pędzie ku oryginalności odwiedzają jak jeden mąż ten sam hipermarket z wyposażeniem ogrodów. Nic nie pomagają najbardziej kolorowe i krzykliwe prefabrykaty, mające pomóc w zamaskowaniu bezguście i prowizoryczności, brak umiejętności skupienia się nad kształtowanie siebie i własnego otoczenia.

Listopad przywraca właściwe miary. Unaocznia jak niewiele trzeba, by sny o potędze okazały się mirażem, nadętym balonem, który przekłuwa się malutką szpilka. Przyroda w swym odwiecznym rytmie gra nam na nosie i mimo zarozumiałych deklaracji proroków postępu ani myśli tańczyć jak jej zagrają. Mogą „ucywilizować” ten czy ów jej skrawek, ale wystarczy, że spadną liście, by okazało się, iż rzekomy zdobywca trzyma pod butem niecałą ziemię, lecz jej niewielką grudę. A i ona potrafi mu pokazać, że relacje pan – poddany nie zawsze są tak proste, jak w amerykańskich filmach. Wystarczy, że przyjdzie pora, gdy – jak w czasach mego dzieciństwa śpiewała pewna szansonistka – „liście z drzew spadają masłem na dół”.

Ale listopad jest też piękny. Co prawda jest to piękno w pewnym sensie trudne, bo związane z wieloma tak zwanymi niedogodnościami życiowymi, ale chyba tym bardziej wartościowe, cenne. Gdy tylko umiemy przejść do porządku dziennego nad dokuczliwym chłodem, padającym deszczem i wiatrem chłostającym nas swymi podmuchami możemy dostrzec tę specyficzną urodę jesieni. Wczesny zmrok, kołyszące się korony drzew, zachmurzone niebo – to wszystko potrafi zachwycić, jeśli tylko zamiast marzyć o słonecznych plażach tej czy innej Ibizy zdamy sobie sprawę, że to właśnie tutaj jest nasze miejsce na Ziemi. No właśnie, ten zimny i „niegościnny” listopad jest po prostu nasz, to dziedzictwo żywiołów charakterystycznych dla tej okolicy, dla tego bioregionu. I choćby dlatego warto bardziej wyrozumiale potraktować to, co przynosi pora spadających liści.

Poza wszystkim innym daje nam ten miesiąc szansę docenić wiele na ogół lekceważonych spraw i kwestii. To, co od wiosny był oczywiste i niemal niezauważalne, teraz urasta często w naszych oczach. Filiżanka herbaty, ciepły pokój, odwiedziny przyjaciół – takie błahostki w listopadzie nabierają znaczenia. Pozwalają też odnaleźć więź z tymi, którzy byli tu przed nami. Z tymi, którzy w jaskiniach okrywali się skórami upolowanych zwierząt. Z tymi, którzy w jednoizbowych chatach gromadzili się na długie wieczorne rozmowy. Z tymi, którzy każdego wędrowca raczyli miską ciepłej strawy. Nasz hipertechniczny i ultranowoczesny pancerz opada. Mimo całej modnej otoczki jesteśmy tacy sami w swych najgłębszych odruchach i potrzebach – jedno malutkie ogniwo w długim łańcuchu istot ludzkich zamieszkujących ziemię. Ktoś tu był przed nami – wiem, że to banał, ale jakże często zapominamy. Listopad potrafi nam o nim przypomnieć. I całe szczęście.

Remigiusz Okraska

Listopad 2001 (11/89 2001) Nakład wyczerpany