DZIKIE ŻYCIE

Podróże małe i duże

Remigiusz Okraska

Podróże - małe i duże

Banalne jest stwierdzenie, że podróże spowsze­dniały. Wszyscy przemieszczają się z miejsca na miej­sce. Mobilna praca, takież życie towarzyskie i wypoczynek. Zdajemy się być, jak zwie to Zygmunt Bauman, ponowoczesnymi nomadami, wędrującymi wciąż i bez przerwy, znajdującymi podnietę i impuls do kolejnych wypraw w najbardziej nawet błahym uzasadnieniu.


Wędrowanie, wyjazdy, zmiana miejsca pobytu ­stały się wartościami nie potrzebującymi dodatkowe­go uprawomocnienia. Samo przemieszczanie się uznano za pozytywne, niezależnie czemu służy. Za­wodowe płaczki oznajmiają w telewizji, że ileś dzie­ci nie wyjechało na wakacje. Problemem wg nich nie jest to, jak dzieci spędziły wolny czas, lecz gdzie go spędziły. Zatem dziecko, które ma ubogich, lecz pomysłowych i troskliwych rodziców, z założenia spędza wakacje w gorszy sposób, niż dziecko rodzi­ców bogatych, lecz pragnących jedynie pozbycia się milusińskiego z domu na okres kilku tygodni. Dziec­ko, które brało udział w licznych wycieczkach po najbliższej okolicy, w jagodo- i grzybobraniach, w wyprawach nad pobliski staw lub rzekę, jest za­tem godne pożałowania. Inaczej niż jego rówieśnik, którego wywleczono kilkaset kilometrów od domu, faszerowano podłym żarciem ze zbiorowej stołówki na przemian z fast foodami, ciągano po identycznych na całym świecie aqua parkach, umożliwiono „ini­cjację” w dorosłość polegającą na zapaleniu papie­rosa czy wypiciu butelki wina w gronie podobnych sobie. Pierwszy jest biedny i skrzywdzony przez los, bo pozostał w domu, drugi zadbany - wyjechał prze­cież na wakacje.

To tylko przykład. Nieszczęśliwi są też rodzice, którzy nie jeżdżą na wczasy, nieszczęśliwi wszyscy, którzy nie widzieli jeszcze Wieży Eiffla, Big Bena, Golden Gate, weneckich kanałów i szkockich za­mczysk. A mnie się zdaje, że ten ciągły pęd - i iście prometejski zapał do wprawienia w ruch innych ­jest przejawem strasznej choroby naszych czasów. Choroby braku zakorzenienia i tożsamości, unifika­cji i ujednolicenia. Im szersze kręgi zatacza schorze­nie, tym więcej apoteoz podróży, tym szybciej przewalają się dookoła ogłupiałe, pogrążone w go­rączce tłumy wędrowców. I tym większe zyski osób, które z mobilności żyją: agentów biur podróży, han­dlarzy „pamiątkami”, właścicieli hoteli i moteli, firm przewozowych itp.

Niesamowita popularność podróżowania wydaje mi się spowodowana erozją poczucia identyfikacji z danym terytorium. Nie czujemy się dobrze u siebie - dlatego pędzimy gdzie indziej, tam próbując odna­leźć swoje miejsce. Trwamy w złudnym poczuciu, że gdzieś, za mniejsze lub większe pieniądze, kupi­my sobie tożsamość, odnajdziemy samych siebie i nam podobnych. W efekcie, im więcej osób ucieka przed tym co jest (a ucieka, bo najtrudniej zająć się zmianą siebie i swojego najbliższego otoczenia - ła­twiej naiwnie liczyć, że ktoś w tej pracy nas wyrę­czy, a otoczenie się przystosuje, nie wymagając za wiele), tym większa obcość, wzajemne niezrozumie­nie, brak autentycznej więzi. Są tylko przelotne znajo­mości, przelotne flirty, przelotne - wręcz jednorazowe - tożsamości. Nie oswajamy żadnego z miejsc, w któ­re zawitaliśmy w naszym pędzie. Michał Schluter i Da­vid Lee podsumowali ostateczny efekt tego procesu krótko i dosadnie pisząc w swojej „The R Factor”; „Obcym jest każdy z nas, gdy wychodzi na ulicę”.

Dziś tu, jutro tam. Bez zawracania sobie głowy tym, co zostawiamy za tylną szybą samochodu. Narzeka­my na przestępczość, wandalizm, patologie społeczne - nie próbując dostrzec, że im słabsze więzi między ludźmi a zamieszkiwaną przez nich okolicą i jej pozo­stałymi mieszkańcami, tym więcej takich zjawisk. Tak wychwalana mobilność oducza dwóch podstawowych umiejętności: odpowiedzialności za własne czyny oraz wzajemnej kontroli i dbałości o wspólne dobro. No­mada martwi się tylko o swój podręczny bagaż, za­spokojenie popędów i zachcianek - cóż go obchodzą lasy zamienione w parkingi, cóż dzielnice nędzy i mło­de dziewczęta zarabiające na życie prostytucją? Tyle co zeszłoroczny śnieg - widziany oczywiście w An­dach, Alpach lub Himalajach.
Fiksacja na punkcie podróżowania ma też nieco inny wymiar. Przyczynia się do i tak już sporego ujednolicenia kulturowego. Nie wystarczy unifikacja dokonująca się pod wpływem światowego rynku, konieczna jest dodatkowa, kreowana przez sektor turystyczny. Nawet nomada potrze­buje namiastek domu, korzeni, identyfikacji, czy też - nie wdając się w górnolotne dywagacje - orientacji w spo­łecznej i kulturowej przestrzeni. Nie oszukujmy się, mało kogo stać na wyprawę ku naprawdę nieznanemu, nieocze­kiwanemu. Większość ludzi to konformiści, ceniący swe drobne i wielkie przyzwyczajenia, składający hołdy po­wtarzalności i jednakowości. To dla nich upodabnia się jedne miejscowości do drugich, zostawiając w spokoju róż­niące się od siebie tzw. atrakcje turystyczne, które mają za zadanie przyciągać w konkretne miejsce. Cała reszta jest niemal jednakowa. I będzie wciąż bardziej jednakowa ­każdy turystyczny autokar to kolejny walec miażdżący kulturową różnorodność.

J.R.R. Tolkien, autor pięknego „Władcy Pierścieni” pi­sał przed laty w jednym z listów do syna: „To  co było większe, mniejszym się teraz staje, a świat cały matowieje czy spłyca się. Przeobraża się cały w jedno przeklęte, małe, prowincjonalne przedmieście. Kiedy już /.../ produkcja masowa rozprzestrzeni się na cały Bliski Wschód, Daleki Wschód, Środkowy Wschód, ZSRR, Pampę, Gran Chaco, Nizinę Dunajską, Afrykę Równikową, Bliższy, Dalszy i Śred­ni Mumboland, Gondwanę, Lhasę i najbardziej zapadłe wiochy Berkshire, jacyż wtedy będziemy szczęśliwi! W każdym razie powinno to położyć kres podróżom...”. I choć opis jest trafny, to końcowa uwaga nijak się ma do rzeczy­wistości - zamiast kresu podróży nastała ich eskalacja. Dla­czego? Kiedyś nie trzeba było tak intensywnie podróżować. Z bardzo prostego powodu: każda wioska, miasteczko i re­gion były dla swoich mieszkańców mikrokosmosem peł­nym tajemnic i fascynujących zagadek. Każda okolica kryła w sobie tyle skarbów dla zmysłów, tyle wartych obejrzenia zjawisk. Tu i ówdzie widniał opuszczony młyn czy dom rozpalający wyobraźnię, w sąsiedniej osadzie zamieszki­wał stary człowiek, który złaził świat i chętnie o tym opo­wiadał, nad rzeką kryjówkę miały bobry i sztuką było tak je podpatrywać, by nie uciekły spłoszone obecnością czło­wieka. A dziupla w drzewie na końcu wsi? A kościół pe­łen budzących ciekawość rzeźb i malowanych na drewnie stacji Drogi Krzyżowej? A pastusze szałasy daleko wśród łąk? A przyjazd wagantów wystawiających wszelakie ucieszne sztuki? A uroczysko, na które zapuszczali się tylko najodważniejsi? A doroczny jarmark? A opowieści kobiet podczas skubania pierza? A odwiedziny domokrążcy? A przemarsz wojska w mundurach budzących zazdrość każdego chłopca? A setki i tysiące innych atrakcji, których my, przyzwyczajeni do obfitej komercyjnej oferty, nawet byśmy nie zauważyli lub zbyli lekceważącym wzru­szeniem ramion?

Dzisiejsze podobieństwo niemal wszystkich miejsc na ziemi stwarza dodatkowy impuls do podróży. Obecnie dzie­ci często rzeczywiście muszą wyjechać na wakacje, aby zobaczyć coś wartego uwagi, bo na miejscu mają jedynie rachityczny lasek, stację benzynową i centra miast uno­wocześniane tak, by zatraciły zabytkowy walor. Nie mo­gąc odnaleźć niczego niepowtarzalnego tutaj, gonimy za resztkami niepowtarzalności wegetującymi gdzie indziej. Ale też i odwrotnie - gnanie z miejsca na miejsce nie po­zwala nam dostrzec tego, co warte uwagi u siebie. Ojczy­zna - mała czy duża - jest nam obca; znam wielu ludzi, którzy lepiej orientują się w realiach Łeby Berlina czy Indii niż własnego podwórka.

Zmierzając ku końcowi warto dodać jedną rzecz. Pod­róże nie są złe - pod warunkiem, że nie stanowią ucieczki od realnego świata, bezmyślnego wpatrywania się w ka­lejdoskop zmieniających się wrażeń, braku chęci do za­jęcia się konkretnym skrawkiem ziemi, w którym przyszło nam mieszkać. Tak jak w przypadku niemal wszelkich czynności i zajęć chodzi tutaj o umiar i właściwe propor­cje. O umiejętność zachowania równowagi między znajo­mością najbliższej okolicy a wędrówkami w siną dal.

Wielu ludzi czerpie zadowolenie z tkwienia po uszy w wirze ciągłych wypraw. Ja zaś jestem szczęśliwy, gdyż miałem okazję poznać człowieka, który nie ruszając się przez całe życie poza granice swego miasteczka i najbliż­szej okolicy zdążył być obywatelem pięciu różnych państw. Zapewniam, że więcej miał do powiedzenia o cudach tego świata niż znakomita większość tych, którzy podążają bez ustanku na wschód i zachód, północ i południe. Kto był wszędzie - nie był nigdzie, kto widział wszystko - nie zo­baczył niczego. Nawet jeśli ma dom pełen „pamiątek z podróży”.

Remigiusz Okraska

Maj 2001 (5/83 2001) Nakład wyczerpany