Nauka (nie) idzie w las czyli „Ochrona Zasobów Leśnych” – slogany a rzeczywistość
Te kilka słów adresuję przede wszystkim do „uświadomionych ekologicznie” czytelników DŻ pragnących studiować i zamierzających wybrać uczelnię, która swym profilem zwiększy szanse na podjęcie pracy związanej z przyrodą. Pracy, która nie tylko umożliwi kontakt z przyrodą, ale – co ważniejsze – da bezpośredni wgląd na jej stan w danym regionie oraz umożliwi działania na rzecz jej ochrony. Nie mam oczywiście zamiaru opisywać tu wszystkich uczelni zajmujących się naukami przyrodniczymi, a jedynie tą, którą wybrałem samemu.
Jako że kierunki biologiczne na uniwersytetach naszego kraju kojarzyły mi się raczej z ciągłym siedzeniem w laboratorium czy sekcją zabitych i zakonserwowanych w formalinie ciał żab i gryzoni, postanowiłem zdawać na Wydział Leśny którejś z Akademii Rolniczych, co, jak sądziłem, pozwoli mi poznać las oraz sposoby jego ochrony. Ostatecznie dostałem się na Wydział Leśny AR im. H. Kołłątaja w Krakowie. Oferował on studia na kierunku Leśnictwo ze specjalnością Gospodarka Leśna lub na tym samym kierunku, ale o specjalności Ochrona Zasobów Leśnych. Początkowo byłem na Gospodarce Leśnej, ale gdy tylko zaliczyłem pierwszy semestr, od razu przeniosłem się na Ochronę Zasobów Leśnych. Moje pierwsze wrażenia, jeszcze przed przeniesieniem, nie były pozytywne. Jak się później okazało, znaczna część koleżanek i kolegów (zwłaszcza z Gospodarki Leśnej) wolny czas wolała spędzać przed telewizorem czy w knajpie przy piwie, nie zaś w lesie. Ponadto stwierdziłem, iż przynajmniej połowa z nich rozpoczęła tu studia nie dlatego, że chcieli, lecz z powodu nie dostania się na inne, zupełnie nie związane z leśnictwem kierunki (np. stomatologię, architekturę, technologię żywności, ASP) lub nie mając w ogóle żadnych zainteresowań, przyszli tu, bo nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Co tu dużo mówić, było to nieco przygnębiające.
Co tam – pomyślałem – ważne, abym nauczył się tu wszystkiego o przyrodzie, poznał krajowe gatunki zwierząt i roślin, typy gleb, przepisy prawne dotyczące jej ochrony itp. Owszem, po części zamiary moje zostały zrealizowane i za to też jestem wdzięczny wszystkim nauczycielom akademickim, którzy się do tego przyczynili. W dalszej partii tekstu nie mam na myśli tych ludzi. Niestety przedmioty traktujące stricte o przyrodzie trwały bardzo krótko (np. zoologia – pół roku). Równocześnie rozpocząłem naukę przedmiotów zupełnie z przyrodą nie związanych, a stan wiedzy przyrodniczej ludzi je prowadzących był znikomy. Np. na jednym z wykładów z hydrologii, profesor zasugerował, że jeżeli w rezerwacie rosną pomnikowe dęby, a przez rezerwat ten przepływa rzeka, to warto by się zastanowić, czy biegu tej rzeki nie należy uregulować , gdyż – jak twierdził – wiosenne przybory wody mogłyby zagrozić życiu drzew. Na zajęciach z gospodarki populacjami zwierzyny miałem „przyjemność” wysłuchać opinii pewnego doktora na temat Brigitte Bardott, która to „starzejąc się, staje się nieatrakcyjna” i z tego powodu nie wiedząc co ze sobą zrobić – „bierze się za ochronę wilków”.
Na wykładach z tego samego przedmiotu inny prowadzący zajęcia z wyraźnym zadowoleniem opowiadał o „badaniach naukowych” pewnego „naukowca”, polegających na przetrzymywaniu w lodówkach kuropatw. Ptaki były umieszczane w lodówkach pojedynczo i w grupach, a chciano stwierdzić, czy przeżyją chłód będąc w grupie czy padną, tak jak padał pojedynczy osobnik. Znam jeszcze kilka tego typu „historii naukowych”, ale opowiadanie ich pominę. Poza tego typu „atrakcjami” przez cały czas studiów „faszerowany” byłem różnego rodzaju przedmiotami inżynieryjnymi, w wydaniu zaiste archaicznym. Poznałem szereg urządzeń geodezyjnych, które już dawno wyszły z użycia. Przeszedłem kurs ekonomii – również w stylu retro. „Miareczkowałem kwas o nieznanym stężeniu, zasadą o znanym stężeniu, w celu poznania stężenia kwasu o nieznanym stężeniu”. Jako student ochrony zasobów leśnych, musiałem wykonać projekt zabudowy potoku górskiego oraz projekt budowy drogi. Uczono mnie budownictwa ogólnego – musiałem poznać różnego rodzaju fundamenty, ściany, stropy i dachy. Także zajęcia z pozoru atrakcyjne często okazywały się być beznadziejne. Program nauczania jest przeładowany, przestarzały i nieatrakcyjny. Gdy na początku któregoś z kolejnych semestrów czytałem listę przedmiotów, zdałem sobie sprawę z tego, że ja nie czytam tej listy, gdyż chcę się dowiedzieć co nowego przyjdzie mi studiować. Czytałem tę listę, bo chciałem poznać, przez jakie nowe przeszkody przyjdzie mi się przeprawiać.
W całych tych studiach zwracają też uwagę szumne nazwy przedmiotów: np. „mikologia i ochrona grzybów” czy „gleboznawstwo i ochrona gleb”. Na problem ochrony gleb wykładowca z gleboznawstwa poświęcił jeden wykład (gleboznawstwo trwało rok). Z mikologii również jeden (przedmiot trwał pół roku). Trzeba też podkreślić, że studia te odbywają się w atmosferze chamstwa (znane są przypadki wulgarnych odzywek do studentów, wyrzucanie projektów za drzwi itd.) i stresu. Doszło nawet do tego, że pewien promotor pracy magisterskiej polecił magistrantowi wymyć swój prywatny samochód po wyprawie do Puszczy Niepołomickiej, co oczywiście miało zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu w obronie tejże pracy. Ten sam promotor o tytule doktora wykorzystał studentów w ramach ćwiczeń terenowych z „ekologii z sozologią” do realizacji międzynarodowego projektu badawczego mającego określić przydatność fotogrametrii do celów leśnych. Studenci (łącznie 150 osób) wykonywali liczne pomiary biometryczne drzewostanów Puszczy Niepołomickiej, w zamian za co otrzymali zaliczenie z wyżej wspomnianej ekologii, a ów doktor otrzymał pieniądze.
Uff, może dość już wyliczanki. Czy warto więc starać się o miejsce na tej uczelni? Zdecydowanie nie. Cóż więc począć? Myślę, że gdybym jeszcze raz miał zdawać na studia wybrałbym ten sam kierunek, tyle że gdzie indziej (w Poznaniu lub Warszawie). Nie ma się też co łudzić, że na tej uczelni, czy w ogóle na studiach, przedstawione zostaną nam jakieś konkretne rozwiązania dotyczące ochrony przyrody (choćby nie wiem, jak wymyślne nazwy nadawać zajęciom, kierunkom itd.). W końcu są one produktem systemu, który ją niszczy. Prawda jest taka, że przyroda dla tych ludzi to materiał, z którego należy do woli czerpać, to coś, co należy ujarzmiać, aby nam służyło. Właśnie tego typu wiadomości starano mi się wpoić. Przestrzegam wszystkich tych, którzy chcą studiować kierunki związane z ochroną przyrody i oczekują po nich jakichś konkretnych rozwiązań w tym temacie. Moja (i nie tylko moja, dlatego piszę ten tekst) wizja tych studiów była nieco naiwna. Szybko przejrzałem na oczy, a rozczarowanie, którego doznałem było gorzkie.
Leśnictwo to nie bajka, to przemysł. Lasy Państwowe to instytucja nastawiona na zysk ze sprzedaży drewna (czasami nawet na zysk nie tylko z wycinania lasów gospodarczych – patrz Puszcza Białowieska). „Ochrona Zasobów Leśnych” okazała się tylko pustym sloganem. Studia te co prawda ułatwiły mi poznanie przyrody, ale nie zaproponowały żadnych sensownych sposobów jej ochrony. Żadne szkoły, choćby nie wiem o jak wymyślnych nazwach, nie zastąpią własnej inicjatywy. Niech mój błąd będzie tu przestrogą i niech inni, nieświadomi tego przyszli studenci, zdadzą sobie z tego sprawę.
Maciej Narczyński