Małe jest piękne i... trudne
Na zarośniętych ścieżkach
Naprawdę czasem miło tak,
Powalczyć odniosły cel,
O gruchę, o pietruchę lub
O nowy system ceł.
Trudniej, gdy sam próbujesz żyć
Bez kłamstw i bez drobnych świństw,
Bez nawyczków, bez nałogów i
Jak to mówią zapomnienia chwil,
Gdy sumienie śpi.Wojciech Waglewski
O tym, że „małe jest piękne” jako tako wyedukowani ekolodzy wiedzą od czasów edycji słynnej książki Ernesta Friedricha Schumachera pod takim właśnie tytułem. Autor ów wskazał na zgubne dla ludzi i przyrody skutki gigantomania w wielu dziedzinach życia społecznego. Jego wywód wprowadził do następujących wniosków: wszystko, co za duże, jednocześnie jest złe i ma negatywne skutki; większość tego, co złe jest prawdopodobnie przedsięwzięciem zbyt dużej skali. Wielkie projekty, zamiary i inwestycje są na pewno efektowne – rzadko kiedy pozostają jednak efektywnymi, zwłaszcza jeśli mamy na uwadze nie tylko tak zwany „wzrost gospodarczy”, ale i dobrą kondycję ludzkich wspólnot i ekosystemu.
To, co małe i niepozorne, na ogół jest skuteczne, a w przypadku, gdy takie zjawiska zawierają jednak jakiś negatywny ładunek, jego szkodliwy wpływ na otoczenie jest stosunkowo łatwo neutralizowany. Gdy coś jest za duże i jednocześnie złe, wtedy na ogół skutki jego funkcjonowania prowadzą do strasznych następstw. Czy to przyrodniczych, gdy mamy do czynienia na przykład z awarią wielkiej elektrowni atomowej bądź katastrofą tankowca, czy też społecznych, gdy na przykład na jednym terenie forsuję się „monotematyczne” inwestycje, których upadek po latach oznacza masową skalę patologii w rodzaju bezrobocia oraz brak jakiejkolwiek alternatywy (tak dzieje się obecnie na Śląsku gdzie przez lata lokowano wyłącznie przemysł ciężki, nie dbając o zrównoważenie jego wpływów produkcję innego rodzaju). W jednym i drugim przypadku po wielkich i wspaniałych projektach pozostaje ziemia jałowa.
To wszystko prawda i Schumacher bez wątpienia miał rację. Jednak mniej osobiście zabrakło w jego wywodzie bardzo ważnej konstatacji, a mianowicie, że małe jest nie tylko piękne, ale i... trudne. Po prostu – choć na pierwszy rzut oka wygląda to na paradoks – to, co duże i wymagające olbrzymich nakładów sił, jest często po prostu łatwiejsze, bardziej pociągające, rozpalające wyobraźnię i stymulujące konkretne wysiłki. Tak, to nie pomyłka, wystarczy popatrzeć z jakim zaangażowaniem miliony ludzi potrafią rzucić się w wir jednorazowej akcji pomocy powodzianom, ofiarom trzęsienia ziemi czy oczekującym na przeszczep szpiku kostnego. Zaproponujcie tym samym osobom, by przez rok czy dwa regularnie płacili miesięcznie po kilka złotych na ten sam cel. Możecie być pewni, że mało kto z oferujących czasem spore sumy podczas jednorazowej akcji, będzie potrafił dawać drobne sumy regularnie – a przecież zdawać by się mogło, że łatwiej jest wysupłać raz na miesiąc drobną kwotę niż od razu wielką. Tymczasem okazuje się, że małe jest właśnie trudne.
W Polsce jest to szczególnie widoczne. My, Polacy, lubimy wielkie akcje, wielkie hasła i wielkie czyny. Wystarczy wspomnieć że powstania, podczas których trup słał się gęsto, te walki po całym świecie „za waszą i naszą”. Było co wspominać i czym się chwalić w zrujnowanym i spustoszony kraju kropkę o wygranym powstaniu wielkopolskim niemal się nie pamiętam, co innego styczniowe czy warszawskie, których jedynym realnym – nie zaś symbolicznym – efektem było znaczne pogorszenie sytuacji. Umierać nasi rodacy potrafią pięknie i widowiskowo, żyć w spokoju i mozolnie coś tworzyć – niestety nie. Widoczne jest to na każdym niemal kroku, w każdej dziedzinie życia, w wielkich miastach i zapadłych wioskach. Brakuje nam wytrwałości, nie-słomianego zapału, umiejętności kształtowania następców. Zza szumnych haseł i wielkich atrap na każdym kroku wyziera brzydka, szara rzeczywistość.
Nie inaczej jest w ekologii. Zarówno w tej, która oznacza ochronę środowiska i przyrody, jak i w samym światku osób zajmujących się tymi działaniami. Jak chronić przyrodę, to koniecznie z wielkim hukiem: na szczeblu rządowo-biznesowym – przecinające wstęgi tych czy innych proekologicznych inwestycji; w niezależnym ruchu ekologicznym – robiąc kampanię i to, nie ma innej możliwości, koniecznie ogólnopolską. Najlepiej w świetle jupiterów, wśród ogromu przyznawanych sobie nawzajem nagród i wyróżnień, w miłym gronie samych „liderów”. Nie żebym miał coś przeciwko kampaniom lub liderom jako takim. Wiem jednak, że nie zbuduje się niczego trwałego bazując na jednorazowych akcjach, doraźny wysiłkom (a czym innym są na ogół kampanię, jak nie panicznym zrywem, gdy sytuacja staje się tragiczna?) i organizacjach składających się z niemal samych liderów. Można w ten sposób podziałać kilka lat, można to i owo wywalczyć – trudno jednak oczekiwać, że organizacja bez zaplecza społecznego, finansowego, merytorycznego i technicznego będzie skuteczna, że raz o chroniony obszar zostawiony na pastwę zawsze czujnych niszczycieli nie padnie ich łupem po latach, gry akurat która się z grup zajęta będzie „gaszeniem pożaru” gdzie indziej. Ale i na naszym poletku widać, że małe jest trudne.
Łatwo robić rzeczy duże. Czasem łatwiej nam zastopować kolejne wielkie barbarzyńskie zakusy na przyrodę niż dopilnować setek małych spraw, których łączny wpływ byłby być może większy niż tej wielkiej. Łatwiej wydać „Dzikie Życie” za pieniądze ministerstwa (niejednokrotnie wszak na tych łamach krytykowanego) niż utrzymać pismo z wpłat prenumeratorów i składek członkowskich, gwarantujących organizacji nie tylko podstawowe zaplecze finansowe, ale i zwykłą niezależność, zdolność mówienia własnym głosem, bez oglądania się na widzimisię sponsorów. Łatwo mieć kilkanaście czy dwadzieścia kilka lat i „robić” za radykała, który Matki Ziemi broni bez żadnych kompromisów – trudniej bronić tej samej Matki Ziemi regularnie przez lat, dajmy na to, kilkanaście, choćby i z kompromisami, nie tłumacząc się niemożnością czynienia tego w ogóle, bo praca, bo żona i dzieci, bo kariera, bo to, bo tamto (piszę to właśnie jako dwudziestokilkulatek). Łatwo włączyć się w wielką, ogólnopolską akcję, pojawiającą się na czołówkach gazet, trudniej na swoim lokalnym podwórku zadbać o konkretny, lekceważony kawałek ziemi, dzień po dniu (kłania się tu niewielkiej, jak na istniejące pole do popisu, wymiar akcji tworzenia mini rezerwatów przyrody w każdej miejscowości). Nie, nie lekceważę znaczenia dużych i często koniecznych kampanii – tyle tylko, że aby działać na wielką skalę, trzeba najpierw mieć poukładane rzeczy małe. Raz jedyny zdarzyło mi się z ust osoby działającej w ruchu ekologicznym usłyszeć stwierdzenie, że choć i ona mogłaby zostać kolejnym liderem, to woli robić swoje, gdyż każda dobra armia potrzebuje nie tylko generałów, ale i kwatermistrzów. Budujący to przykład skromności – szkoda, że tylko jeden. Tymczasem my mamy niemal samych generałów – stąd i mizerne efekty prowadzonych działań wojennych, mimo szumnej autoreklamy.
Gigantomania jest zjawiskiem potężnie oddziałującym na psychikę. Porywa umysłu i serca, stąd też łatwo znaleźć dla niej zwolenników. Działania na małą skalę są niewspółmiernie mniej atrakcyjne pod tym względem – kojarzą się ze stałym, mozolny wysiłkiem, brakiem łatwo zauważalny (i chwalonych przez tzw. ogół) efektów, wymagają także coraz rzadziej spotykanych cech charakteru: wytrwałości, pewności siebie, niezmienności przekonań, odpowiedzialności za to, co się robi. Ale duże rzadko kiedy bywa piękne, choć często jest łatwe. To jednak, co bywa łatwe, rzadko kiedy bywa jednocześnie wartościowe. Warto o tym pamiętać zanim znów zacznie się szermować hasłami o rzeczach wielkich i nawoływać do lekceważenia drobiazgów, które dla ludzi dążących do ogromnych osiągnięć niemal zawsze jawią się jako kula u nogi. Powtórzmy raz jeszcze za Schumacherem: to właśnie małe jest piękne. Dodajmy od siebie: róbmy i rzeczy wielkie, ale pamiętając, że one też składają się z wielu drobiazgów.
Remigiusz Okraska