O godność i sprawność ochrony przyrody
Artykuł profesora Ludwika Tomiałojcia [obszerne fragmenty opublikowaliśmy w DŻ nr 7-8/2001 – red.] podejmuje niezwykle ważne i aktualne problemy ochrony przyrody w Polsce. Autor czyni to przekonująco i precyzyjnie, rzetelnie przedstawiając fakty i wyrażając wyważone oceny. Artykuł jest krzykiem rozpaczy i apelem do naszych sumień. Autor woła o naprawę stanu, którego cechą jest rujnowanie prawnych i moralnych fundamentów systemu ochrony przyrody w Polsce. Zgadzam się z tezami artykułu – z wyjątkiem ostatniej – i pragnę dorzucić kilka własnych spostrzeżeń.
Przypominam, iż nigdzie, u nas ani na świecie, rządy, parlamenty ani właściciele gruntów lub fabryk sami, z własnej chęci nie ograniczali się w eksploatacji zasobów (póki było to dla nich opłacalne) ani nie powoływali parków narodowych. Ochrona przyrody zrodziła się z oddolnej inicjatywy światłych ludzi, wiedzących więcej i czujących głębiej. Oni tworzyli ideologię ochroniarską i upowszechniali ją w społeczeństwie. Wszystko, co zostało w ochronie przyrody osiągnięte, było wywalczone lub wyproszone przy większym lub mniejszym poparciu społeczeństwa. Warunki życia społecznego – dostęp do pracy i oświaty, poziom życia – powodowały, że za ochroną przyrody opowiadano się z większą lub mniejszą determinacją. To powoduje, że są okresy bardziej lub mniej korzystne dla rozwijania prawa ochrony przyrody i wprowadzania go w życie. Znaczenie także ma to, jakie wartości upowszechnia się i ceni w społeczeństwie. Otóż żyjemy w czasach, gdy elity intelektualne i duchowe narodu wyznają i upowszechniają system wartości nie sprzyjający dbałości o najbardziej wspólne dobro, jakim jest materialne i duchowe dziedzictwo przeszłości. Wartość dziedzictwa materialnego deprecjonuje się i lekceważy, do wartości dziedzictwa duchowego zaś podchodzi się bardzo selektywnie.
Stan umysłów w Polsce lat 90. da się opisać cytatem ze Słowackiego, niedawno przypomnianym przez jednego z publicystów „Trybuny”: „Wygnać go kiedyś była wielka praca, ma nas za trupa ten upiór – i wraca”. Cechy prymitywnego kapitalizmu w połączeniu z przywróconym do łask sobiepaństwem, warcholstwem i prywatą polskiej szlachty, powodują programowe negowanie poczucia wspólnoty i wartości dóbr wspólnych. Prywata stała się cnotą, a prywatna własność świętością nad świętościami. Co gorsza, z pogardą traktuje się postawy społecznikowskie i wszelką bezinteresowność. Taki sposób myślenia, taki system wartości, a nie Unia Europejska kieruje posłami uchwalającymi prawo, i wielu wysokim urzędnikom państwowym, takim wartościom hołdują niektóre samorządy. Udziela się on wszystkim orientacjom, ale przede wszystkim wyrażają go partie prawicowe. Symptomatyczne są tu dwa przykłady: ad personam dyrektora Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna i ad rem Straży Ochrony Przyrody.
Wojciech Byrcyn dał się poznać jako nieprzekupny, kompetentny, uczciwy i poważnie traktujący prawo urzędnik państwowy. Z godnością znosił pomówienia i z cywilną odwagą przyjął usunięcie go ze stanowiska, nie uciekając w chorobę i nie obrażając nikogo. Jakiż to kontrast postawy w stosunku do wielu byłych ministrów, prezesów i wysoko opłacanych członków rad! Człowiek o takim etosie zawodowym był nie do zniesienia nie tylko dla zakopiańskiego establishmentu biznesowego, lecz dla całej formacji politycznej, tkwił w niej jak cierń. Toteż wielokrotnie usiłowano Byrcyna usunąć. Na szczęście dla niego i dla Tatr ministrowie sami długo nie zagrzewali miejsca w gmachu na ul. Wawelskiej.
Straż Ochrony Przyrody była bezinteresowną obywatelską organizacją, wspomagającą organy państwowe w przestrzeganiu ładu i prawa ochrony przyrody. Nikogo nie biła, nie więziła, nie skuwała kajdankami. Pouczała, z rzadka karała mandatem lub odbierała kłusowniczą zdobycz. Wychowała wielu wspaniałych działaczy. W „państwie prawa” swoiście rozumianego nie było dla niej miejsca. Jest natomiast miejsce dla prywatnej płatnej ochrony, która może sponiewierać każdego, kto nie podporządkuje się ustalonemu przez nią „prawu”. Społeczeństwu odebrano zaś prawo zrzeszania się w celu obrony praworządności i wspólnego dobra.
Wraz z Ludwikiem Tomiałojciem wołam o to, by w programie naprawy Rzeczypospolitej nie zabrakło nurtu naprawy sytuacji w ochronie przyrody. Musi być naprawione i prawo, i działalność. Jeśli przepis ustawy mówi, że wojewoda w sprawach ochrony przyrody działa przy pomocy wojewódzkiego konserwatora przyrody, to konserwator, a nie dyrektor wydziału, powinien sprawy ochrony przyrody załatwiać. Jeśli wojewódzka komisja nosi miano ochrony przyrody, to powinna się składać z tych, którzy chcą przyrodę bronić, a nie eksploatować. Jeśli rozwój zrównoważony jest polityką państwa, to tę politykę powinni realizować równorzędni partnerzy – fachowcy od rozwoju wspólnie z fachowcami od ochrony. Prof. Tomiałojć wylicza dużo więcej spraw do naprawienia.
Z czym się nie zgadzam? Po pierwsze – z sugestią przeniesienia ochrony przyrody do resortu kultury. Współpraca jest celowa i trzeba ją ożywić. Ale połączenie dwóch bied nie zamieni ich w jeden dostatek. Ocena sytuacji w ochronie zabytków jest nie mniej pesymistyczna niż w ochronie przyrody. Dość wspomnieć, że służby ochrony zabytków przez dziesięć lat nie były w stanie wprowadzić w życie ustawowego przepisu o ochronie krajobrazu kulturowego. Po drugie – ministerstwo środowiska, niezależnie co o nim myślimy, jest jedynym urzędowym obrońcą przyrody. Można je krytykować, ale trzeba też wspierać i gdy trzeba – bronić. I tam są ludzie fachowi i uczciwi.
Profesor Tomiałojć wyraził poglądy i opinie nie tylko osobiste. Całe środowisko przyrodników i działaczy ochrony przyrody myśli podobnie. Trzeba, aby to środowisko głośno i dobitnie swoje racje wypowiadało. Miejmy nadzieję, że nowe władze ministerstwa środowiska nie pozostaną na nie głuche
Romuald Olaczek
Powyższy artykuł opublikowano też w „Aurze”. Autor, prof. Romuald Olaczek jest szefem Instytutu Ekologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Łódzkiego, byłym przewodniczącym Państwowej Rady Ochrony Przyrody.