DZIKIE ŻYCIE Wywiad

Przyroda to nie tylko bank genów. Rozmowa z prof. Jackiem Kolbuszewskim

Katarzyna Głowacka

Panie profesorze, skąd u humanisty wzięło się zainteresowanie problematyką ochrony przyrody?

Prof. Jacek Kolbuszewski: Moje pierwsze zainteresowania przyrodą wzbudziły góry. Pragnąc je lepiej poznać, chłonąłem wiedzę przyrodniczą. Nie wiem dlaczego nie poszedłem na studia przyrodnicze tylko polonistyczne, ale do dzisiaj mam bardzo bogaty księgozbiór prac dotyczących problematyki stricte przyrodniczej, biologicznej, geologicznej...


Jacek Kolbuszewski. Fot. Archiwum
Jacek Kolbuszewski. Fot. Archiwum

Nieco później spotkałem na swej drodze wybitnego botanika, prof. Kazimierza Zarzyckiego, przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego rocznika „Wierchy”. To profesor zaproponował, byśmy dokonali analizy dzieła Jana Gwalberta Pawlikowskiego „Kultura i natura” z 1913 r. Wtedy okazało się nagle, że tego nie da się zrobić tak, jak to robił Pawlikowski, czyli w perspektywie humanistyczno-przyrodniczej. Powstał nasz dwugłos: profesor napisał swoją część, mnie zlecono prace związane z humanistycznym stosunkiem do przyrody. Dzięki profesorowi zostałem zaproszony do udziału w pracach Komisji Ochrony Przyrody, partycypowałem np. w zakładaniu parku narodowego nad Biebrzą. Wtedy zacząłem bardzo poważnie zastanawiać się nad relacją człowiek-natura czy człowiek-przyroda, badałem to z perspektywy literaturoznawczej.

Profesor Zarzycki zauważa, że tym, co wydaje się być charakterystyczne w Pana postawie twórczej, jest uzasadnianie potrzeby ochrony przyrody względami kulturowymi. Wówczas spór o obszary przyrodniczo cenne będzie sporem o wartości...

Przykładem może być spór o Tatrzański Park Narodowy, gdzie zderzona zostaje „walka” o interesy lokalne i interesy ponadnarodowe. Schumacher napisał wspaniałą książkę „Małe jest piękne”. Zwraca w niej uwagę na taki aspekt naszego życia, w którym kwestia jednostkowych wyrzeczeń się pewnych zysków prowadzi do uzyskania globalnych korzyści. Zwykle ludność miejscowa widzi możliwość osiągnięcia swoich zamierzonych korzyści w perspektywie jednego miesiąca czy roku. Na pojawiające się wtedy pytanie: do kogo należą niektóre wartości, zjawiska, czy są one sferą prywatną, czy ogólnonarodową, ciekawie odpowiedział Żeromski w „Puszczy jodłowej”: „Puszcza nie jest ani moja, ani twoja, jest święta, niczyja”. Istnieją pewne obszary, których sfera własności prywatnej w ogóle nie powinna dotyczyć. To nie jest tylko bank genów, ale kwestia pewnego dziedzictwa kulturowego, dlatego powinny być one traktowane na takiej samej zasadzie świętości narodowej, jak choćby Wawel czy warszawski zamek królewski... Rozwiązaniem tego problemu będzie kwestia tożsamości społeczeństwa obywatelskiego, ale i trwania narodu, bo gdy umrze moje pokolenie – pokolenia następne będą mogły zidentyfikować się z tym krajobrazem.

Dlaczego, zdaniem Pana, przywiązanie do rodzimego krajobrazu coraz rzadziej staje się składnikiem patriotyzmu?

Odpowiedzią mogą być zmiany, jakie nastąpiły w naszym kraju w okresie politycznej transformacji. W myśleniu ludzkim przewagę zyskała filozofia MIEĆ nad BYĆ. Miejsce rzeczywistego kontaktu z przyrodą zajmują dzisiaj falsyfikaty, jak postawione na parapecie pelargonie... Zanik potrzeby kontaktu mógłby oznaczać, że przyroda się „ścieśniła”, ustępując miejsca człowiekowi, a jej sfera coraz bardziej ogranicza się do zespołu terenów zagospodarowanych rekreacyjnie.

Dziś nawet dla wędrówek po górach bardziej konkurencyjne jest śledzenie takich wędrówek na szklanym ekranie, na specjalistycznym kanale telewizyjnym...

Nie posiadamy nawet elementarnej umiejętności identyfikacji gatunków czy regionalnej wiedzy o otaczającym środowisku. Spotykam się z młodymi ludźmi, którzy w miarę potrzeb dla zaspokojenia ambicji naukowych są w stanie przygotować i wygłosić cały „spicz” o różnicy między płciowym i bezpłciowym rozmnażaniem paproci, a zapytani przeze mnie nie są w stanie odróżnić szyszki świerku od szyszki jodły. Udowadnia to cały bezsens i zły sposób przyrodniczego czy biologicznego edukowania społeczeństwa. Zasmuca mnie brak „zielonej” świadomości o endemitowym charakterze środowiska Ślęży, oddalonej od tego miejsca o zaledwie 30 kilometrów. Dla mnie jest to codzienny barometr, którego obserwowanie przez okno jest informacją o tym, czy będzie padał deszcz, czy mogę wyjść z domu w letniej koszuli.

Czy pozostaje nam pogodzić się z faktem, że cywilizacyjne iluzje, skutecznie powiększane przez „cuda techniki” (jak np. sztuczny śnieg na stokach narciarskich) przysłoniły nam zupełnie prawdziwy obraz świata?

Ten problem spowodował niezrozumiały opór przed nabywaniem elementarnej wiedzy przyrodniczej, która pomogłaby nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w przyrodzie. Z perspektywy kulturowej pojawia się tutaj odpowiedź na pytanie o mój region, o to, jak wygląda moja „mała ojczyzna”. Ojczyzna, dom, swojskość realizuje się nie poprzez fakt zamieszkiwania M-ileśtam, ale warunkiem do jego zaistnienia jest konieczność znajomości pewnego środowiska, w którym człowiek, tak jak roślina, może wzrastać. Inaczej posiadany przez nas obraz świata będzie niepełny, wypaczony.


Fot. Krzysztof Mazurkiewicz
Fot. Krzysztof Mazurkiewicz

Mówiliśmy o niskim poziomie ekologicznej świadomości młodych ludzi. Czy w takim razie warto jeszcze edukować dorosłych?

Należy to robić na innym poziomie, bo nawet historyk może uczyć nie tylko historii wojen, ale pokazywać ekspansję świata cywilizacji, który „podbija” świat przyrody. Sam próbuję kształtować poczucie świadomości ekologicznej studentów, choć nie zawsze przynosi to pożądane efekty. Jednak czasami wystarczy kilku wyedukowanych magistrantów, którzy rozsieją dalej „zarodniki grzyba”, dzięki czemu świadomość pewnych procesów będzie większa... Warto zreformować hierarchię ważności poruszanych w szkole spraw i np. przy omawianiu standardowych lektur szkolnych zamiast nakazywać uczniom rozwiązać dylemat, czy dr Judym postąpił słusznie opuszczając Joasię – spytajmy, w jakim stopniu „Ludzie bezdomni” Żeromskiego są powieścią o zniszczeniu środowiska.

Problemy związane ze zniszczeniem środowiska pojawiły się, kiedy człowiek podjął się „cywilizowania” świata, marząc o wyimaginowanych „szklanych domach”, w chwili zderzenia – rzeczywistego bądź symbolicznego – porządków kultury i natury...

Myślę, że ten konflikt będzie niestety narastał i ścierać się będą porządki natury i cywilizacji. Przy coraz mniejszym zrozumieniu dla istoty biologicznych praw rządzących życiem myślenie ekonomiczne dominuje nad innymi typami myślenia. Media kreują świat sukcesu, gdzie trwa nieustająca walka, a większe w niej szanse mają ludzie będący uosobieniem takiej propagandy sukcesu, zdrowia i „wiecznie gładkiej skóry”. Nie ma tu miejsca na rzeczywisty kontakt ze światem przyrody, bo człowiek radzi sobie bez niego, zastępują go zgoła inne wartości.

Dzika natura jest w tym świecie wyidealizowaną Arkadią, pojawiającą się gdzieś w tle.

Ona jest tu jedynie tłem, neutralnym, a na pewno niegroźnym, jak w reklamie, w której młody mężczyzna wyjmuje panterze z gardła butelkę napoju, mówiąc: „niedobry kotek”...

Mój bardzo głęboki sprzeciw budzi duża ilość programów telewizyjnych teoretycznie przyrodniczych, które nie są niczym więcej, jak pornografią śmierci w środowisku zwierząt. Tutaj nie pokazuje się behawioralnych zachowań czy uwarunkowań środowiska, ale ilustruje wpajaną nam ideę „zwierzęcości”, gdy możemy obejrzeć jedynie tak dobrze człowiekowi znaną „walkę o przetrwanie”, w której drapieżnik zabija drapieżnika.

Warto przywołać tu koncepcję Romana Ingardena, zgodnie z którą w człowieku tyle samo jest człowieka, ile zwierzęcia. Człowiek broni się przed swoją własną śmiertelnością wytwarzaniem kultury.

Odcina się od tej zwierzęcości?

Człowiek to sfera naszego umysłu, biologicznie przecież nadal jesteśmy zwierzętami, tak samo śmiertelnymi czy kierującymi się pewnymi impulsami biologicznymi. Jako historyk literatury, a po trosze i antropolog kultury, wiem, że w stosunku człowieka do przyrody, a zwłaszcza do świata zwierząt, pojawiały się zjawiska negatywne, jak np. magiczno-negatywny stosunek do kota. Porównajmy choćby miejsce tego zwierzęcia w kulturze egipskiej z okrucieństwem wobec niego w wieku XVIII. Do zwierząt brakuje nam podejścia franciszkańskiego, takiego poszanowania istoty życia jako wartości samej w samie. Niewielu dostrzega, że nasz młodszy brat kot, szczur czy pies również są formą bytu, to nasi „młodsi bracia w Darwinie”.

Może dlatego też istnienie np. parków narodowych uzasadniamy zaspokajaniem potrzeb turystyczno-rekreacyjnych?

Jest to wynik braku świadomości, że cechą przestrzeni, która nas otacza powinno być trwanie, a nie zaspokajanie naszych ludzkich potrzeb. O wartości krajobrazu parków narodowych świadczy choćby to, jak silną są one inspiracją kulturową. Warto sięgnąć tutaj do poezji np. Norwida, pięknie piszącego o powrocie do „tego kraju, z gniazdem bocianim”, które jest nieodłącznym elementem polskiego pejzażu. A ponieważ żyjemy w społeczeństwie cywilizacyjnym i technokratycznym – docenienie wartości tych obszarów z kulturowego punktu widzenia jest to niesłychanie istotne.


Fot. Janusz Rubisz
Fot. Janusz Rubisz

Przygotowana przez pana antologia poetycka „Rzeki” uzmysławia nam, jakie zaszczytne miejsce zajmują one w naszej kulturze. Podyktowane jedynie ekonomią gospodarowanie zasobami przyrody często utwierdza w przekonaniu, że takie rzeki możemy bez poważnych konsekwencji prostować, zabetonowywać... Czy potrzebujemy kolejnych powodzi albo ciągu kataklizmów, by to sobie uświadomić?

Z dziwną łatwością podejmujemy w tych kwestiach decyzje, zapominając o znaczeniu słowa etyka, o poczuciu granic, do których wolno nam dochodzić w gospodarowaniu zasobami przyrody. Dokonując jej ekspansji, człowiek od siebie niczego nie wymaga. Narciarze zapominają o poszanowaniu życia poruszając się po terenach objętych ochroną, sprawiając tym samym, że niszczona przez nich roślinność już nie jest w stanie się odrodzić, a swoje miejsca występowania muszą opuścić pierwotni mieszkańcy gór, czyli świstaki.

Stosunek człowieka do świata zwierząt określa przecież charakter jego bycia w przyrodzie – „zwierzęcą” potrzebę zaznaczenia swojego miejsca, dominacji.

Nie bez znaczenia jest tutaj rola, jaką w naszej tradycji odgrywa myślistwo, co ilustruje wiersz Lemańskiego „Co by dziś tutaj zabić?”. W kulturze łowieckiej można mówić o przyjemności zabijania. Nawet jeśli będzie budzić to nasz głęboki sprzeciw, to nadal spotykamy się z bezmyślnym i nieuzasadnionym strzelaniem do zwierząt.

W swoich publikacjach wspomina pan, że niegdyś pojęcie „ochrona przyrody” miało aspekt moralny, czemu towarzyszył wysoki etos ludzi gór. Dziś nawet myślenie górali wydaje się być krótkowzroczne.

Jest to sprawa piekielnie skomplikowana. Pojęcie ochrony przyrody i ochrony wartości zjawisk przyrodniczych bardzo długo ubiegało się o prawo obywatelstwa w kulturze. Nabyło ono to prawo za sprawą J.G. Pawlikowskiego na początku XX w., kiedy to okazało się, że człowiek swoim postępowaniem zaczyna przyrodzie wyrządzać coraz więcej szkody. Drugim aspektem jest tutaj triumf idei cywilizacyjnych nad zachowaniem interesów przyrody. Był on bardzo silny w epoce socrealizmu, kiedy dominowało przekonanie, że im więcej wykarczujemy lasów, tym więcej stworzymy miejsc pracy, zgodnie z ideą „korzyści społecznej". Charakterystyczne jest takie poczucie znikomej szkodliwości niektórych ludzkich poczynań oparte na przekonaniu, że przyroda jest wszechpotężna i ona sobie świetnie poradzi, bo przecież MY budujemy tylko jedną fabrykę, wycinamy jeden las... Tak było w czasie batalii o Górę św. Anny. Lobby autostradowe zdawało się nie dostrzegać żadnej szkodliwości swojej decyzji, mówiąc, że przecież tu jest las i tam jest las.

Kiedy byłem jeszcze członkiem Komitetu Ochrony Przyrody PAN, prof. K. Zarzycki pokazał mi skutki poprowadzenia przełęczy przez sam środek Pienin. Przenoszone pod kołami samochodów, czy nawet końskich kopyt, nasiona chwastów doprowadziły do ekspansji gatunków roślin, które na terenie Pienińskiego Parku nigdy nie występowały. Zmiana środowiska roślinnego oznacza przecież zmianę całego ekosystemu. Pewne gatunki owadów, motyli, zwierząt, tracąc pożywienie, skazane są na zmianę siedlisk, a jeśli nie znajdą odpowiednich grozi im wymarcie. Była to dla mnie przejmująca lekcja.

Chyba potrzebujemy takiej lekcji, by zrozumieć, że ogrom strat nie jest przecież wynikiem jednorazowego kataklizmu. Co, zdaniem pana profesora, taki „kataklizm” może spowodować i dla przyrody górskiej jest największym zagrożeniem?

Najbardziej szkodliwe są niepozorne, lokalne projekty. Od takiego nieśmiałego pomysłu zaczęła rozwijać się wizja organizacji u nas zimowej olimpiady na terenach, które – trudno się nie zgodzić – zupełnie się do tego nie nadają. Takie pomysły otwierają drogę do penetracji obszarów chronionych, do udowadniania np. konieczności budowania w Tatrach parkingu przy Morskim Oku.


Fot. Janusz Rubisz
Fot. Janusz Rubisz

Więc nie powinien dziwić sposób, w jaki były Minister Środowiska podsumował kadencję dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego, Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna, mówiąc, iż „Byrcyn chronił góry przed ludźmi, a nie dla ludzi”...

Wojciecha Byrcyna zgubiła jego etyczna bezkompromisowość... W polityce od bardzo dawna interesy polityczne wzięły górę nad interesami ochrony przyrody, a wśród dotychczasowych ministrów trudno znaleźć osoby kompetentne do zajmowania się taką ochroną... Są jednak decyzje podejmowane na wysokim szczeblu, które napełniają mnie optymizmem, jak np. wyłączenie z wyrębu Puszczy Białowieskiej i ograniczenie tam działalności gospodarczej.

A co może pomóc w kształtowaniu przyjaznego przyrodzie wizerunku turysty?

Ten wizerunek próbują kształtować pewne czasopisma turystyczne oraz parki narodowe, stojąc przed trudnością, która związana jest z przemianą modelu turystyki w Polsce. Jest spora grupa turystów, która na tyle mocno zafascynowała się jakimś krajobrazem, że pozostała mu wierna i ciągle do niego powraca. Dla mnie są to Tatry, z którymi zetknąłem się w roku 1946 i wciąż mam potrzebę odwiedzania ich na nowo; wydaje mi się, że trochę je rozumiem... Istnieje także inna grupa turystów, których zainteresowanie odwiedzanym miejscem można określić tytułem powieści G. Zapolskiej „Sezonowa miłość”. Podejmowanie decyzji co do odwiedzanych miejsc ułatwiają im biura podróży czy zasłyszane opinie innych. „Dziś pojedziemy w Tatry, a jak nie to do Białowieży, w przyszłym roku na Korsykę...”. Nie ma to nic wspólnego z postawą emocjonalnego związku z danym krajobrazem, które zastępuje turystyka, powiedziałbym, „ciekawostkowa”.

Miałem niegdyś przyjaciółkę, piszącą piękne wiersze o górach, która zmarła w wieku 102 lat. Sporą część swojego życia spędziła w Tatrach i kiedyś wyznała mi, że nigdy nie przyszło jej do głowy, by w czasie swoich wędrówek zerwać kwiatka. Dla niej poczucie sacrum tego miejsca było na tyle silne, że powodowało postawę, której nie wytworzyła niestety współczesna edukacja turystyczna. Jest to o tyle niepokojące, że współczesne formy turystyki są coraz mniej zorganizowane. Minął czas świetności PTTK; wiedzę o górach czerpiemy z turystycznych dodatków do gazet...

...które zamiast uczyć szacunku do gór promują miejsca „atrakcyjne turystycznie”. A co dla pana przesądziło o atrakcyjności gór, o tym, że stały się one przedmiotem fascynacji?

To takie proste i zarazem trudne pytanie. Najbardziej w górach urzeka mnie to, że one... są. Moja matka urodziła się w Szwajcarii, spędzając tam dzieciństwo. Wychowały ją Alpy. Aż do końca wojny mieszkaliśmy w Rydze, ale po powrocie do kraju pierwszą rzeczą, jaką zrobiła i którą musiało podyktować jej serce, było zabranie mnie w góry. Pojechaliśmy do Zakopanego. Wtedy Tatry zobaczyłem po raz pierwszy i zrobiły one na mnie porażające wrażenie. Zauroczony zacząłem je rysować, choć nie miałem wcale talentu plastycznego. Dalszą konsekwencją tego mojego olśnienia było to, że zacząłem się wspinać. Jest to sfera bardzo głębokiego emocjonalnego przeżycia; taka fascynacja pięknem, logicznością zjawisk przyrody... To było zauroczenie, że taki kawałek kamieni i ziemi mają taką niewiarygodną siłę inspirującą dla literatury i sztuki, moc kulturotwórczą, potrafiącą wyzwalać siły twórcze, które drzemią w człowieku. Taką terapeutyczną funkcję gór odczułem niejednokrotnie.

Dziękuję rozmowę.

Wrocław, dn. 14 lipca 2002 r.

Prof. Jacek Kolbuszewski (ur. 1938) – profesor w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, historyk literatury polskiej i literatur zachodniosłowiańskich. Jest przewodniczącym Kolegium Redakcyjnego „Wierchów”, przez 10 lat (do roku 1990) był członkiem Komitetu Ochrony Przyrody PAN. Autor m.in. następujących prac: „Tatry w literaturze polskiej 1805-1939”, „Krajobraz i kultura”, „Góry i górale w literaturze polskiej”, „Ochrona przyrody a kultura”. Propagator dorobku Jana Gwalberta Pawlikowskiego, pioniera ekologii w Polsce.

Wrzesień 2002 (9/99 2002) Nakład wyczerpany