DZIKIE ŻYCIE

Etos konsumpcyjny i turystyka górska

Antonina Sebesta

Współczesne społeczeństwa tak kształtują obywateli, aby byli oni przede wszystkim dobrymi konsumentami. Konsumpcja bowiem wydaje się być wartością gwarantującą wysoką jakość życia. Jest postrzegana jako panaceum na zacofanie gospodarcze, edukacyjne, bezrobocie i biedę. Zdolność do jak najwyższej konsumpcji staje się wartością, bezpośrednio przekładalną na miejsce w hierarchii społecznej. Liczą się przede wszystkim jednostki deklarujące ją. Popularne hasło reklamowe – „stać cię na więcej”, oznacza konsumpcyjną aktywność. Konsumeryzm przejawia się niemal w każdej dziedzinie życia: w budowaniu i urządzaniu domów, zakładaniu i pielęgnowaniu ogrodów, pielgrzymowaniu do miejsc kultu. A także w zdobywaniu szczytów górskich.


Fot. Paweł Klimek
Fot. Paweł Klimek

Zdecydowanie konsumpcyjny charakter mają ponowoczesne wzorce osobowe (etosy), określone przez Zygmunta Baumana terminami „spacerowicza” i „turysty”. Wzorce te powszechne w krajach wysokorozwiniętych, u nas dopiero się rozpowszechniają, zwłaszcza w tzw. klasie średniej. Definiowanie człowieka jako istoty konsumującej to uznanie w praktyce, że jest on determinowany przez obiekty, które posiada i dobra, które konsumuje. Stanowisko takie implikuje określone zachowania moralne, hierarchię wartości i sądy (czyli to, co nazywane bywa etosem). Ludwig von Mises, przywódca intelektualny „austriackiej szkoły ekonomicznej” już w połowie XX wieku w pracy „Mentalność antykapitalistyczna" pisał: „Kapitalistyczna demokracja rynkowa nie wynagradza ludzi za zalety charakteru, reprezentowane przez nich wartości czy moralne zasady. Ich powodzenie – większe lub mniejsze – zależy od oceny dokonywanej przez innych ludzi, przykładających miarę wyłącznie własnych potrzeb, życzeń i celów, nie zaś od oceny zasług opartej o absolutną zasadę sprawiedliwości. Tym właśnie jest demokratyczny system rynkowy: konsumenci są władcami i chcą, by uczyniono zadość ich potrzebom. Miliony ludzi lubią pić coca-colę, miliony ludzi lubią sensacyjną literaturę, filmy „dreszczowce”, kolorowe czasopisma, walki byków, boks, whisky, papierosy, gumę do żucia”.

To, co współcześni – ograniczam się do myślicieli związanych z polską kulturą – określają mianem konsumeryzmu, konsumpcjonizmu, konsumizmu (Zygmunt Bauman, Henryk Skolimowski, Jan Paweł II) wydaje się stanowić coś więcej niż tylko współczesną modyfikację hedonizmu i utylitaryzmu. Hasło starożytnych Rzymian „chleba i igrzysk” staje się u progu XXI wieku programem nie tylko gospodarczym, ale także ideologicznym. Skolimowski używa określenia „eschatologia konsumpcji”, gdyż termin ten w obrazowy sposób pokazuje, iż jest ona ostatecznym celem i formą spełnienia ludzkiego życia. W demokratycznym systemie rynkowym „Konsumenci są władcami, chcą by uczyniono zadość ich potrzebom”. Oznacza to, iż w praktyce cała ludzka aktywność, cały sens egzystencji sprowadzony jest do kupowania i konsumowania. Stary kapitalizm produkował dobra, by zaspokoić potrzeby. Współczesny zajmuje się przede wszystkim tworzeniem strategii kreujących nowe potrzeby, aby móc produkować dobra.

Nie może zatem dziwić fakt, iż preferowane są sporty i formy rekreacji wymagające dużych nakładów finansowych, budowania specjalnych, bardzo kosztownych obiektów, używania skomplikowanego sprzętu. Reklama i media dbają, aby jak najwięcej było kibiców drogich dyscyplin sportowych oraz by jak największa ilość osób uprawiała sport i takie formy turystyki, które gwarantują jak największy zysk. Żeruje się na osiągnięciach sportowców, przekonując społeczeństwo, że sukcesy byłyby znacznie większe, gdyby istniało odpowiednie zaplecze. W Polsce uzdrowieniu narciarstwa (co postrzegane jest jako obowiązek patriotyczny) ma służyć zwiększenie przepustowości kolejki na Kasprowy Wierch czy budowa w Beskidach nowych stacji narciarskich i kompleksów hotelowych. Powinność wobec przyrody czy choćby przyszłych pokoleń przegrywa w konfrontacji z zyskiem. Społeczności lokalne, tak jak rozkapryszone dzieci, mają otrzymać to, czego sobie życzą. Prawom rynku, czyli konsumpcji podporządkowana jest większość organizacji i towarzystw turystycznych, ajenci i parki, nawet służby ratownicze zmuszane są do ich respektowania.

Turystyczna (czy raczej pseudoturystyczna) eksploatacja Karpat, w tym przede wszystkim Tatr, jest przejawem postawy konsumpcyjnej wobec życia, konsumpcyjnego etosu. Powiaty i gminy górskie, a zwłaszcza powiat tatrzański i miasto Zakopane są poligonem nauki samorządności (utożsamianej często z prymatem tego, co lokalne nad tym, co narodowe) i kapitalizmu. Hasła „weekend w Tatrach” czy „Zakopane zimową stolicą Polski” są powszechnie znane, sprawdzone, a więc można na nich zarobić, tak jak na kolejnych tomach Harry’ego Pottera. W praktyce oznacza to dyktowanie wyższych cen niż w innych rejonach. Tatry po prostu łatwiej sprzedać niż np. Beskid Wyspowy, a Zakopane niż Limanową.


Fot. Paweł Klimek
Fot. Paweł Klimek

W XXI wieku nie jesteśmy już „na wczasach w tych góralskich lasach, w promieniach słonecznych opalamy się” (popularna piosenka z lat 60.). Wymarło pokolenie letników, których cieszyły prymitywne warunki, a pomoc gospodarzom przy sianokosach była atrakcją. Odchodzą wczasowicze, którym pory posiłków ograniczały znacznie aktywność. Współczesny turysta przyjeżdża na krótko, nastawia się na kolekcjonowanie wrażeń. Liczy się ich intensywność. W praktyce oznacza to restauracje z kapelą regionalną, a nie szum strumyka. Pod hasłem poznania folkloru i kultury organizuje się zielony kulig, obowiązkowe ognisko z herbatą po góralsku i dowcip góralski (z książeczki w kiosku).

Na naszych oczach do historii przechodzi opiniotwórcza warstwa społeczna, jaką była przez półtora wieku inteligencja. Batalia przeciw Zimowej Olimpiadzie Zakopane 2006, a także boje o istnienie i kształt kolejki na Kasprowy Wierch symbolizują działania etosowe inteligencji, wymierającej warstwy społecznej. Tatr – jak Okopów św. Trójcy – bronią jeszcze tylko intelektualiści, którzy pamiętają, iż były one „świątynią wolności i jedności”, a także ekolodzy.

W przypadku kolejki na Kasprowy zaobserwować można ciekawą formę alienacji góry: to kolejka przyciąga turystów, a nie szczyt, który jest tylko dodatkiem do niej. Sama jazda staje się wartością! „Przejście” na Suchą Przełęcz i kontemplacja widoku (fotografia, filmowanie) jest rytuałem tak samo ważnym, jak odwiedzenie restauracji czy wysłanie kartki lub SMS-a ze szczytu.

Nie tylko na Kasprowym i nie tylko w górach odnosi się wrażenie, iż przynajmniej połowie przebywających absolutnie do szczęścia nie jest potrzebne to konkretne miejsce, ale fakt, iż są gdzieś, gdzie należy bywać – obojętne, czy to Luwr, czy morena Morskiego Oka. Taka postawa to stary jak ludzkość snobizm i zarazem nowoczesny konsumpcjonizm – kolekcjonowanie miejsc i wrażeń.

Współczesny człowiek jest zagubiony, boi się wyborów, boi się refleksji, boi ryzyka. Nie chce być sam na sam z przyrodą, której nie tylko nie rozumie, ale najczęściej nie chce zrozumieć. System edukacyjny oducza go wyobraźni, indywidualizmu i krytycyzmu. Dlatego też uważa, iż urlop czy czas wolny należy spędzać tak, jak koledzy z firmy, w której pracuje. Gwarancją satysfakcji z niego ma być zainwestowana kwota. Biuro turystyczne, piloci, przewodnicy, tłumacze zadbają o to, aby zaliczył to wszystko, co należy zaliczyć, zabawił się i rozerwał. W tym przekonaniu utwierdza go wszechobecna reklama i media promujące przemysł turystyczny. Znałam gazdę, który swoim gościom wmawiał, że z jego domostwa widać Rysy, choć chałupa stała na Toporowej Cyrhli. Gość chce widzieć, a skoro płaci to... widzi.

Intelektualista czy artysta nigdy nie będzie dobrym konsumentem. Programowo bowiem „nie spieszy tam, gdzie walą tłumnie”. Gardzi kulturą masową, popularną i sterowaną odgórnie rozrywką. Uważa, iż stać go na znacznie więcej niż małpowanie innych. Nie zalicza zabytków, galerii, szczytów i jezior. On je smakuje, odkrywa, cieszy się nimi. Wyprawy albo starannie planuje, dokładnie studiując przyszłą trasę, albo przeciwnie – całkowicie zdaje się na przypadek. Nie ilość, a jakość jest dla niego ważna.


Fot. Dariusz Matusiak
Fot. Dariusz Matusiak

Problem masowej turystyki górskiej można dobrze opisać na przykładzie Kasprowego Wierchu. Korzystających z kolejki na szczyt należy podzielić na pięć zasadniczych grup. Pierwszą stanowią narciarze, którzy wyjeżdżają, aby zjechać (wymarło pokolenie, które w tym celu po prostu wchodziło). Górę traktują jak urządzenie zapewniające długi, dobry zjazd. Drugą – równie liczną – są tzw. „zaliczający” (kolekcjonerzy), część z nich dorzuca przechadzkę na Beskid. Jeżeli nie wykupili biletu powrotnego, schodzą żółtym szlakiem na Gąsienicową (kolejne miejsce, gdzie należy być) wprost z Suchej Przełęczy. Trzecią są debiutanci górscy, uważają, iż najlepiej i najbezpieczniej poznawać góry od miejsc sprawdzonych przez miliony. Czwartą – osoby, które traktują kolejkę jako ułatwienie lub umożliwienie odbycia długiej wycieczki (Orla Perć, Czerwone Wierchy). Piątą osoby niepełnosprawne (ruch) i spieszące się.

Wybitny tatrolog Władysław Cywiński rzucił onegdaj hasło „oddalić góry”, to znaczy absolutnie nie ułatwiać dotarcia do nich tym wszystkim, którzy wyraźnie nie odczuwają takiej potrzeby. Nie należy ich wywozić, wyciągać wyciągami, wlec na siłę, podwozić, kusić piwem czy szarlotką, fajną atmosferą w schronisku, „sesją” zdjęciową itp. Paradoksalne, ale takie oddalenie gór umożliwiłoby całej rzeszy osób dysponujących słabszą kondycją, właściwy (zdrowy, spokojny) kontakt z przyrodą. Obecnie, aby uniknąć spalin i ogromnego tłoku podjeżdża się busami na Kuźnice czy pod część dolin, zamiast po prostu przespacerować się i do tego ograniczyć swoją aktywność. Takie podjazdy powodują, że ruch na szlakach jest jeszcze większy, docierają dosłownie wszyscy, którzy jako tako trzymają się na nogach. Spragnieni spokoju zmuszeni są uciekać coraz to dalej, a to „dalej” bardzo się kurczy, w praktyce ogranicza go granica państwa lub rezerwatu ścisłego.

Zdaję sobie aż zbyt dobrze sprawę, iż hasło „oddalenia gór” nie ma szans realizacji z przyczyn nie tyle ekonomicznych (w perspektywie czasu byłoby opłacalne, o czym przekonywał 90 lat temu ekonomista i obrońca przyrody Jan Gwalbert Pawlikowski), co politycznych, pozbawiłoby bowiem doraźnego zarobku dużą rzeszę przewoźników, sprzedawców itp. Żadna lokalna władza go nie poprze, bo przestałaby być po prostu władzą!

Wprowadzenie biletów wcale nie zmniejszyło inwazji, nie ograniczy jej też podnoszenie ich cen. Stonka (cepry) walić będzie na szlaki tym bardziej, im więcej zapłaciła. Dorzucenie złotówki nie powstrzyma okazjonalnego zdobywcy, który nawet wtedy, gdy burza huczy koło niego, pcha się na wierzchołek Giewontu. Sądzę, iż zniesienie biletów przy jednoczesnym drastycznym ograniczeniu konsumpcji w schroniskach spowodowałoby spadek tej kategorii turystów, a właśnie ona wydaje się najbardziej niebezpieczna dla przyrody. Obecnie park może tylko bardziej egzekwować swoje zarządzenia, zwłaszcza te, które odnoszą się do wycieczek szkolnych czy kolonii. Taksy przewodnickie są jednak bardzo wysokie, a obecność przewodnika np. na szosie do Morskiego Oka czy w Kościeliskiej nie zawsze gwarantuje właściwe (mam na myśli przede wszystkim ciche) zachowanie się podopiecznych. Może też zamykać niektóre szlaki w okresie zimowym (jak to robią Słowacy) lub – jak zrobiono to z Łomnicką Przełęczą – udostępniać je jedynie dla... wożących się wyciągiem krzesełkowym. Wysoce prawdopodobne, iż Kasprowy zostanie w sezonie letnim właśnie taką wyjazdowo-zjazdową górą.

W praktyce pozostaje metoda najstarsza, najlepsza i sprawdzona. Po prostu uczyć i to najlepiej na własnym przykładzie. Należy pamiętać, że istnienie schroniska, bacówki czy bufetu gastronomicznego zwiększa ruch turystyczny około dziesięciokrotnie, zwłaszcza wtedy gdy obiekt ten leży bezpośrednio przy trasie. Schodzić do Roztoki czy szukać schroniska, gdy się wyjechało na Jaworzynę Krynicką, po prostu już się nie chce.

Niestety większość schronisk, nie tylko tatrzańskich, zmieniła się w placówki nastawione wyłącznie na szybki zysk. Dochód ze sprzedaży usług jest ważniejszy od satysfakcji z zapewnienia odpoczynku turystom. Samofinansujące się góry, zwłaszcza objęte ochroną, są takim samym absurdem jak samofinansująca się placówka kulturalna (teatr, biblioteka). „Obiekt musi na siebie zarobić” – słyszę wszędzie. Czekam tylko, kiedy ktoś opodatkuje kozice i orły oraz uzna, że limby mają być rentowne, bo przecież mogą zarabiać pozowaniem do zdjęć... Schroniska, zwłaszcza te w parkach narodowych i krajobrazowych, to nie supermarkety lub gwiazdkowe hotele czy restauracje. Na te ostatnie może być miejsce, ale poza otuliną! Turysta powinien w schronisku (zwłaszcza tym daleko położonym od osiedli) móc otrzymać nocleg, posiłek typu regenerującego, skorzystać z urządzeń sanitarnych i wyczerpującej informacji, a także pierwszej pomocy medycznej, gdy zajdzie taka potrzeba. Na pewno nie musi konsumować obiadu z trzech dań, lodów renomowanych firm i alkoholi oraz gapić się w telewizor.

Góry powinny być ponad konsumpcją i biznesem (gospodarką rynkową). Ajent za dobre, czytaj tzw. ekologiczne prowadzenie obiektu, powinien otrzymywać premię. Jego zarobki absolutnie nie powinny być uzależnione od zysku ze sprzedaży noclegów czy środków spożywczych. Sądzę, iż przyjęcie ustawy, że w parkach narodowych i krajobrazowych nie obowiązują reguły gospodarki rynkowej, miałoby szansę częściowego uratowania ich walorów. Uwolniłoby bowiem te tereny od presji biznesu.

Należy zdawać sobie sprawę, iż walka o model turystyki górskiej jest walką z etosem konsumpcyjnym. Ma to być przede wszystkim batalia o uwolnienie natury i kultury spod dyktanda biznesu. Dlatego też nowe przymierze kultury z naturą jest konieczne. Kultura i twórczość mają stać się wyrazem naszych przeżyć, a nie biznesu. Wytwory kultury nie mogą niszczyć natury. Aktualne są słowa Jana Gwalberta Pawlikowskiego: „Hasło powrotu do przyrody, to nie hasło abdykacji kultury, to hasło walki kultury prawdziwej z pseudokulturą, to hasło walki o najwyższe kulturalne dobra”.

Dr Antonina Sebesta