Geny dzikości (próba zakończenia)
Oddychał, jak nigdy w życiu. Woda z niego ciekła, włosy miał zlepione jakąś oleistą mazią, a strzępy szarego ubrania ledwie na nim wisiały.
- Do diabła, gdzie ten kamień?
Oczy jego błądziły po kamieniołomie, a zmęczony mózg usiłował sobie przypomnieć wydarzenie sprzed dwudziestu lat.
O tej jaskini wiedział prawdopodobnie tylko on. Przypadkowo był obecny podczas dwóch strzałów w kamieniołomie nad małą wioską Fintice. Po pierwszym z nich w stoku pojawiła się dziura, po drugim – zawalił ją głaz.
Ta dziura była mu teraz bardzo potrzebna. Za pół godziny będzie ciemno, policja z wyspecjalizowanym sprzętem dyszy mu za plecami, a on bez jakichkolwiek urządzeń technicznych nie ma przeciwko nim żadnych szans.
Uff, to tu – oczy zauważyły kamień, a mózg dostał kolejne zadanie do wykonania: umożliwić zmęczonemu ciału wejście do jaskini. Wykonanie zadania miało w tej chwili cenę życia.
W efekcie nie było to aż tak trudne. Drąg z konara buka, który wsunął w szczelinę jaskini, pomógł mu chwilowo zwiększyć szparę aż do szerokości pół metra. Przecisnął się przez nią, a kamień, dzięki sile grawitacji, przesunął się na swoją wcześniejszą pozycję, litościwie zakrywając wejście do maleńkiej jaskini. Fantastycznie – pomyślał. – To doskonałe narzędzie człowieka. Miał na myśli bukowy konar. Kochał ludzkie narzędzia. Miał w domu dziesiątki noży, różnego rodzaju, rozmaitej wielkości i o różnym przeznaczeniu.
Narzędzia człowieka.
Jego dom został zbudowany pod grzbietem pasma Czergow wedle jego własnego projektu, z materiałów, których dostarczyła najbliższa okolica. Nie zrobił tego przez wzgląd na jakieś romantyczne wyobrażenia i tęsknotę za przeszłością. Wszak jego dom był tak dziwny, że zupełnie nie przypominał czegokolwiek wybudowanego tu w przeszłości. Ale był to dom zbudowany na miarę człowieka, ludzkimi narzędziami.
Samochód, motor, telefon, radio i nagrywarka CD, ale i komputer są narzędziami Masy. Nie tylko nie umie ich zrobić jeden człowiek, ale też jeden człowiek ich nie pojmuje ani pojąć nie może. Są intelektualnym i fizycznym produktem tysięcy ludzi i szkody, które wyrządzają nie mają rozmiaru jednostki. Są szkodami na miarę Masy.
A Masa nie ma i nie może mieć poglądów, odpowiedzialności i świadomości. Nie naprawia popełnionych przez siebie błędów. W tym widział podstawową przyczynę zła czynionego Ziemi, Przyrodzie.
Chciał wprowadzić do życia ludzką miarę. Propagował stosowanie ludzkich narzędzi, ponieważ szkody, które w swojej okolicy ludzie czynią i będą czynić, mają wtedy miarę ludzką. A jednostka, człowiek, ma poglądy, odpowiedzialność i świadomość. Promował myślenie w kategoriach ducha miejsca, życie w małym regionie, który człowiek może przemierzyć o własnych siłach i gdzie każdy jego uczynek jest wpisany w tę ziemię i pozostaje w niej jak wykrzyknik, dając mu znać o sobie zawsze, gdy ten przechodzi obok.
A teraz siedzi w dziurze.
Jest rok 2009 i specjalista od komunikacji komputerowej, inż. Kornian, ma 55 lat i siedzi w dziurze fintickiego kamieniołomu niedaleko rezerwatu przyrody „Fintickie zbocza”.
Nad Preszowem właśnie zaszło słońce. Ściemnia się. Kornianowi pozostaje jedynie czekać i mieć nadzieję. Ma czas na rekapitulację ostatnich pięciu dramatycznych godzin swojego życia.
Między wsiami Fintice i Kapuszany znajduje się ogólnokrajowy skład paliw. Miliony litrów benzyny są już od lat nierozsądnie składowane w pobliżu intensywnie użytkowanego dworca kolejowego. Pasażerowie korzystający z pociągów, które zmierzają na wschód w kierunku granicy z Ukrainą, zawsze podziwiali panoramę kapuszańskiego miasta połączoną z olbrzymimi zbiornikami materiałów palnych w niewiarygodnie dużej ilości.
Kornian w tych okolicznościach raz w miesiącu odbywał dwudziestokilometrowy bieg, który nazwał – w hołdzie legendarnemu biegaczowi z północy Europy, Paavo Nurmiemu – Fińską drogą. Trasa prowadziła przez grzbiet pasma Czergow, od jego dziwnego domu, aż do sklepu z karmą dla zwierząt w Kapuszanach, obok zbiorników z benzyną. Czasami kupował tam pokarm dla swych psów, zawracał i biegł z powrotem. Innym razem robił cztery okrążenia wokół zbiorników, groził pięścią pracownikom i pędził ku czergowskiemu grzbietowi.
Tylko tyle. To był taki rytuał. Miejscowi uważali go za dziwaka i nazywali go Dziwnym panem. Kiedyś był Gibonem, a teraz jest Dziwnym panem.
Było za dwie wpół do czwartej. Właśnie przebiegł trzecie okrążenie koło znienawidzonych pojemników, gdy nagle ujrzał coś dosyć niezwykłego. Nisko lecący wojskowy helikopter bojowy, czarny jak noc. Śmigłowiec leciał nisko nad powierzchnią rzeczki Seczkow i naśladował jej malownicze meandry.
Kornian nie wiedział, że w śmigłowcu siedzi dwudziestopięcioletni pilot, pryszczaty i niezrównoważony chłopak, który właśnie dziś rano dostał list, że rzuciła go już trzecia dziewczyna w ciągu ostatniego roku. Jego, pilota!
Pryszczaty pilot energicznie postanowił, że opuści ten świat z brawurą godną Schwarzeneggera i pokaże to tym wszystkim babom.
Sto metrów przed składem odpalił rakietę w kierunku pierwszych trzech zbiorników. W okamgnieniu dosiągł dalszych siedmiu, a potem czarny ptak z wielkim śmigłem wleciał do tego całego piekielnego ognia. Razem z niedocenionym zdobywcą niewieścich serc.
Tego już Kornian nie widział.
Półtora metra pod powierzchnią rzeczki Seczkow trzymał się korzenia wierzbowego i walczył w towarzystwie kilku raków z prawem Archimedesa, które usiłowało wynieść go na górę, do piekielnego ognia.
Był jedynym, który w promieniu pięciuset metrów przeżył. Odbyło się to dokładnie według analiz, które widział przed dziesięcioma laty – najbliższa okolica stała się po wybuchu strefą śmierci. Łącznie z trzema pociągami, które od lat spotykały się na tej stacji punktualnie o wpół do czwartej po południu. Było trzy minuty po wpół do czwartej.
Kornian wylazł na brzeg, brudny i w podartym ubraniu, i z trudem łapał oddech.
Trzy minuty, słaby już jestem, tylko trzy minuty wytrzymam pod wodą – oddychał ciężko, ale do nieprzyjemnego nastroju nie podchodził aż tak zupełnie poważnie.
Położył się na trawie obok rzeczki i po tym, co przeżył w ciągu ostatnich minut, zdumiewająco szybko zasnął.
Nie sądził, że ten sen w ciągu najbliższych godzin bardzo mu się przyda.
Czekał go najbardziej dramatyczny dzień w życiu.
Kiedyś, na górze koło Ganowców odnalazł w sobie geny dzikości i tej nocy ujrzał powrót wspaniałych lasów jodłowo-bukowych do krainy, którą tak kochał. I znów zaczął o te lasy walczyć. Odczytami, książkami, listami protestacyjnymi. Daremnie.
Zajęło mu to lata zanim pojął, że Moc, właśnie dlatego, że wykorzystuje anonimową Masę, nie ma świadomości czy odpowiedzialności. Nie słyszy słów „miłość” czy „moralność”. Dla niej odczyty, książki i listy protestacyjne są śmiesznymi artefaktami.
Zrozumiał, że ci, którzy reprezentują Moc i obsługują maszyny niszczące lasy, pojmują tylko siłę. To jedyny język, który rozumieją. Który rozumieją bardzo dobrze. Bez tłumacza. Jakakolwiek siła, jakiekolwiek zagrożenia dla ich majątku oznaczały dla nich groźbę.
A wyłączenie z Masy i każda zmiana w podejściu do narzędzi człowieka oznaczała dla nich taką samą groźbę. I dlatego, że to pojął, stał się dla nich niebezpieczny. Tym niebezpieczniejszy, im bardziej rosła w siłę organizacja, którą założył. Chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety w całym kraju zaczęli stawać naprzeciw buldożerom niszczącym lasy naturalne. Bardzo często odnosząc sukces.
Ich zainteresowanie majątkiem Mocy zaczęło stanowić zagrożenie dla całego państwa. Było to zasadniczo lepsze niż jakiekolwiek odczyty. Druga strona zaczęła się całkiem naturalnie bronić. I kilku aktywistów wciągnęła na tajną listę ludzi niebezpiecznych dla systemu. Listę terrorystów. Była to zupełnie normalna ewolucyjna rywalizacja w zbrojeniu.
Helikopter z samobójcą pozostał niezauważony. Dziwny pan nie. Widziało go w momencie wybuchu co najmniej pięciu świadków, którzy akurat na kapuszańskim wzgórzu kradli drewno. Wierni tradycjom złodziei-donosicieli zaraz wezwali miejscową policję, a ta już wiedziała, co ma robić. Jako że był umieszczony na specjalnej antyterrorystycznej liście, w najbliższym czasie musiał być szczególnie ostrożny.
Niedobrze – pomyślał, gdy ujrzał w oddali chmarę policjantów z psami. Zaczął uciekać w górę wzdłuż zbocza pokrytego tarniną. Ociekał z niego mazut i woda, jeden but mu spadł, ale nie miał czasu go zakładać. Biegł po życie.
Wtem przypomniał sobie o kamieniołomie i dziurze. Wysypał na trawę mielone chili, które zawsze nosił przy sobie. Za dwadzieścia minut posłyszał za sobą wycie psów i przekleństwa z ust policjantów. Chili, które psy wdychały do swoich wrażliwych nozdrzy, zrobiło swoje.
- Do diabła, gdzie ten kamień? Jego oczy błądziły po kamieniołomie, a zmęczony mózg usiłował przypomnieć sobie wydarzenie sprzed dwudziestu lat.
Finał wydarzenia już znacie.
Zaszło słońce. Na zewnątrz ucichł gwar i szczekanie psów powoli milkło. Inżyniera Korniana, specjalistę w dziedzinie komunikacji komputerowej, ogarnął upragniony sen.
Rano ostrożnie wyjrzał przez małą dziurkę. Na zewnątrz nie było nikogo, a dookoła było podejrzanie cicho.
Poczekał godzinę. Cały czas nic nie słyszał.
- To niemożliwe! Mam to gdzieś, idę stąd.
Wyszedł z jaskini. Dokoła nie było żywej duszy. Tylko nad pogorzeliskiem kapuszańskich zbiorników z benzyną unosiła się żółta mgła. Zaczął podążać w stronę grzbietu Czergowa i powoli kroczył w kierunku swojego niezwykłego domu. Ta mgła za jego plecami nie była jednak mgłą. A już na pewno nie miała nic wspólnego z pożarem zbiorników z benzyną.
Ta żółta mgła przyszła w nocy z Polski. Przeczołgała się przesmykiem dukielskim o wpół do trzeciej nad ranem i rozlała się koło Wranowa na trzy strony świata. Za plecami Korniana, bez udziału jego świadomości, rozpoczął się szósty Armageddon w historii Ziemi.
Juraj Lukáč
Tłumaczenie: Karolina Bielenin
Napisano w Przesilenie Zimowe 2003, sześć lat przed tym, nim żółta mgła przeczołga się dukielskim przesmykiem z Krosna do Preszowa.