DZIKIE ŻYCIE

Jestem spokojny o Ziemię

Ryszard Kulik

Jest źle. Klimat się ociepla, gatunki wymierają, lasy padają pod naporem wielkich korporacji, rzeki są regulowane, oceany stają się martwymi pustyniami, oddychamy coraz bardziej zatrutym powietrzem, jemy zatrute jedzenie i zasypujemy siebie i cały świat górą śmieci. Raporty na temat stanu planety, autorstwa takich prestiżowych instytucji jak Klub Rzymski czy World Watch Institute, są naprawdę alarmujące, tym bardziej, że negatywne zmiany zachodzą w dramatycznie szybkim tempie, jeżeli przyłożyć do nich planetarną skalę czasu.

W oparciu o te wszystkie fakty, działają ludzie i organizacje, których celem jest zahamowanie niekorzystnych zmian. Staramy się chronić zachowane jeszcze obszary dzikiej przyrody. Troszczymy się o gatunki rzadkie i zagrożone wymarciem. Namawiamy do zmiany stylu życia na bardziej sprzyjający przyrodzie. Również rządy wielu państw zdają się coraz bardziej dbać o stan środowiska naturalnego (przynajmniej w deklaracjach).


Fot. Dariusz Matusiak
Fot. Dariusz Matusiak

A jednak pozwólcie, że postawię w tym tekście tezę kontrowersyjną. Ziemi nic nie grozi. Nam zresztą też.

Jak to jest możliwe w świetle wyżej wymienionych faktów? Otóż moja hipoteza jest taka, że zdecydowanie nie doceniamy natury i siebie. Oznacza to, że jeżeli przyjmiemy założenie, iż jesteśmy częścią przyrody, a przyrodę traktujemy jako zintegrowaną całość, bez podziałów na ożywioną i nieożywioną, i dodatkowo widzimy ją w perspektywie kosmicznej, to możemy być naprawdę spokojni. Jeżeli jesteśmy pełni obaw, to prawdopodobnie wynika to z oddzielenia, które każe nam widzieć Ziemię w oderwaniu od kosmicznej ewolucji albo widzieć samych siebie w oderwaniu od Ziemi. Odczuwany przez nas lęk i obawa zawsze wyrastają z przekonania o oddzieleniu, które uważam za podstawową iluzję. Ta iluzja jest cechą naszego umysłu i jednocześnie wpływa na formułowanie takich założeń dotyczących świata, które wzmacniają nasze obawy i... iluzję, będącą ich podstawą.

Przyjrzyjmy się zatem tym założeniom (opartym na iluzji oddzielenia) i skonfrontujmy je z założeniami opartymi na przekonaniu o podstawowej jedności wszystkiego.

Gatunki (osobniki) czy całość (proces)

My, ludzie, jesteśmy osobami. Jestem osobą, czyli kimś osobnym. Od najmłodszych lat uczymy się w ten sposób oddzielać się od tego, co na zewnątrz nas, budując naszą małą, osobową tożsamość. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego (wszak psychologowie podkreślają, że dobrze wyodrębnione „ja” sprzyja zdrowemu funkcjonowaniu), gdybyśmy z czasem przekraczali to ograniczenie i odkrywali podstawową jedność wszystkiego. Póki co jednak, zatrzymujemy się na tym personalnym poziomie świadomości i przywiązujemy nadmiernie do swojego małego „ja”. Cała kultura świata zachodniego oparta jest na optyce małego „ja”, stąd takie jej określenia, jak: indywidualistyczna, liberalna (wolność i niezależność jako podstawowe wartości), rywalizacyjna i wewnątrzsterowna. To przywiązanie do „ja” jest źródłem naszych wszystkich obaw i lęków, łącznie z tym największym – przed śmiercią, czyli rozstaniem się ze swym małym „ja”.

To, że jesteśmy osobami, w sposób radykalny wpływa również na sposób widzenia rzeczywistości. Otóż jawi się nam ona jako zbiór wyizolowanych elementów – osobników. Inaczej mówiąc, projektujemy nasze małe „ja” na świat, widząc w nim to, co widzimy w sobie, czyli oddzielenie. Ta perspektywa każe nam zwracać uwagę i zajmować się poszczególnymi osobnikami albo ich zbiorowościami, czyli gatunkami. Obdarzamy zwierzęta prawami, walczymy o ich prawa, chronimy wilka albo zagrożone wyginięciem rośliny. Staramy się odtworzyć gatunki będące już niemal na wymarciu; przechowujemy je w ZOO, by następnie rozmnożyć i wypuścić na wolność. Jeżeli jakiś osobnik lub gatunek ginie, traktujemy ten fakt jako stratę.

Ale czy przyroda rzeczywiście coś traci? Kto doświadcza tej straty? Prawdopodobnie jedynym miejscem, w jakim się ona może pojawić, jest nasz umysł. Nasz oddzielony umysł, który boi się utracić samego siebie i dlatego spostrzega jako stratę wypadnięcie innego elementu, który był spostrzegany jako oddzielony.

Przyjmując założenie, że nadrzędnym poziomem jest jedność wszystkiego, nic nigdy nie tracimy. Na tym poziomie mamy do czynienia z całością i towarzyszącym jej procesem, który wprawdzie zawiera w sobie zawsze jakieś części, ale który nie jest do tych części ograniczony, ani nie może być do nich sprowadzony. Poszczególne części mogą być utracone, ale proces (całość) nie może zostać utracony nigdy. Zawsze jest jakiś proces i zawsze jest jakaś nadrzędna całość. Każdego dnia tracimy mnóstwo komórek w naszym ciele, ale ono ciągle żyje. Oczywiście możemy stracić ich tyle, że umrzemy, ale nawet wtedy proces trwa dalej, jeżeli założymy, że jesteśmy częścią większej całości. Ostatecznie wszystkie cząstki, z których się składamy istnieją od miliardów lat; zmieniają się formy, w których uczestniczą i proces ten jest niezmienny i nic nie może mu zagrozić.

Mówiąc, że proces jest czymś wiecznym i niezmiennym, wskazuję na to, że przyroda zawsze sobie poradzi. Nawet wtedy, gdy sobie nie radzi, też jakoś sobie radzi. Jeżeli sobie nie radzi, to wygląda tak tylko z naszej, ludzkiej perspektywy oddzielenia. To właśnie z tej perspektywy pojawiają się uzurpatorskie stwierdzenia, że las bez człowieka zginie, że trzeba wycinać stare drzewa, żeby młode miały światło i las mógł trwać. Podobno lasy zostały już tak bardzo zmienione (równowaga jest tak mocno zachwiana), że przyroda bez nas sobie nie poradzi. Pozwólmy więc na to i zobaczmy, co się stanie. Może rzeczywiście las zginie, może pojawi się tam pustynia, może będzie tam bardzo mało życia, ale czy oznacza to, że nie ma tam przyrody? Proces trwa nadal. Może on być inny niż ten, który my sobie wyobrażamy, albo którego byśmy sobie życzyli, ale jeżeli tak jest, to otwarcie powiedzmy, że chcemy mieć swoją wersję natury, że chodzi nam o siebie (nasze małe „ja”), a nie, że chronimy przyrodę. Bo przecież nie da się chronić tego, co jest zawsze. Nie da się chronić ani całości, ani procesu.

Stan obecny czy zmiana

Kolejną projekcją naszego oddzielonego JA jest przywiązanie do status quo i obawa przed zmianą. Zmiana jest dla nas zagrażająca, ponieważ przywołuje perspektywę najbardziej radykalnej zmiany, jaka nas czeka – śmierci. Jak już wcześniej pisałem, nasze obawy przed śmiercią wynikają z lęku przed utratą małego „ja”. Przywiązanie do małego „ja” zmusza nas zatem do „zamrażania” rzeczywistości, do czynienia z niej jakiegoś przewidywalnego, niezmiennego schematu, który dzięki temu daje nam poczucie bezpieczeństwa. Inaczej mówiąc, tam, gdzie jest obawa, tam jest też silne pragnienie niezmienności oraz kontrolowania rzeczywistości. Oczywiście nie oznacza to, że ludzie nie dążą do rozwoju i zmiany. Wiemy przecież, ile ludzkiej energii i zabiegów jest czynionych w kierunku wymyślania, odkrywania, ulepszania i wprowadzania zmian. Ale, gdy przyjrzeć się bliżej tym zabiegom, okaże się, że większość z nich (o ile nie wszystkie) służą właśnie owemu zamrażaniu rzeczywistości. Służą temu, aby nie poddać się naturalnemu biegowi rzeczy, służą lepszemu radzeniu sobie z lękiem przed zmianą, choć absolutnie nie są w stanie nic z tym lękiem zrobić, ponieważ nie rozwiązują naszego podstawowego, egzystencjalnego dramatu – dramatu przywiązania do małego „ja”.


Fot. Dariusz Matusiak
Fot. Dariusz Matusiak

Zatem boimy się zmiany, bo traktujemy ją w kategoriach straty. W ten sam sposób spostrzegamy przyrodę. Chcemy ją zachować w niezmienionym stanie dla siebie i przyszłych pokoleń. Ale czyż ta potrzeba nie jest daremną próbą „zamrożenia” tego, co ze swej istoty jest żywe i zmienne? Jeżeli mówimy, że chcemy coś zachować, wskazujemy jednocześnie, że nie godzimy się na proces; nie ufamy mu, boimy się go. Jeżeli tak jest, to tym samym skazujemy się na wieczny dyskomfort i beznadziejną walkę z rzeką, którą próbujemy zawrócić albo zatrzymać kijem.

Zatem dla nas, ludzi, wartością jest status quo. I to założenie po raz kolejny wynika z charakteru naszego umysłu. Przyroda natomiast jest w ciągłym ruchu, zmianie, procesie, którego w żaden sposób nie da się zatrzymać, a nawet gdyby się dało, to to, co zatrzymuje, jest właśnie samym procesem.

Kryzys jest złem czy kryzys jest rozwojem

Tam, gdzie jest oddzielenie, jest też cierpienie. Przywiązanie do naszego małego „ja” powoduje, że każdą sytuację, każde warunki spostrzegamy w kategoriach sprzyjających lub niesprzyjających. Oczywiście robimy wszystko, aby te sprzyjające pojawiały się jak najczęściej, a te niesprzyjające najrzadziej. Niby nic w tym złego, przecież robią tak chyba wszystkie istoty na tej planecie, ale coś nas jednak od nich różni. Tym czymś jest prawdopodobnie nasze nadmierne przywiązanie do rezultatów tych zabiegów. To właśnie ono powoduje cierpienie w jego ludzkiej wersji. Wydaje się, że zwierzęta cierpią inaczej. Umierający kot szuka ustronnego miejsca, gdzie kładzie się i po prostu umiera. Drozd siedząc na gałęzi, o zachodzie słońca, bierze ostatni oddech, a potem bez żadnego patosu i rozpaczy spada martwy na trawę.

Nasze cierpienie jest podszyte lękiem, dlatego tak bardzo staramy się unikać przykrości i tak bardzo gonimy za przyjemnością. Zachowania te, inaczej niż w przypadku zwierząt, często cechują się przymusem i nienasyceniem (w dążeniu do przyjemności).

Z tej perspektywy problemy, trudności, kryzys, ból i cierpienie traktujemy jako zło. W ten sam sposób spostrzegamy zjawiska w przyrodzie. Martwe drzewa są niepotrzebne, szkodniki szkodliwe, drapieżniki krwiożercze. Smutno robi się nam, gdy widzimy, że lew zabija młode geparda. Nie widzimy natomiast tego, że jest to sposób funkcjonowania całego układu, w którym i ten lew i młode geparda, razem z roślinożercami, trawą, owadami, słońcem, chmurami i wieloma jeszcze innymi istotami tworzą całość, której nic nie jest w stanie zagrozić.

No właśnie, czy rzeczywiście nic? A człowiek? Czyż nie doprowadza on do sytuacji, w której nie tylko gepardy są zagrożone? Czyż nie mamy tutaj do czynienia z globalnym kryzysem?

Rzeczywiście z perspektywy małego „ja”, gatunku, stanu obecnego, jest się czym przejmować. Zagrażamy wielu istotom, a może nawet całemu planetarnemu życiu. Niszczymy, degradujemy, eksploatujemy i zmieniamy świat tak, aby nam było lepiej. Ostatecznie też zagrażamy sami sobie.

A jak wygląda sytuacja z perspektywy całości? Otóż w tym przypadku kryzys nie jest złem, tylko sposobem dziania się procesu. W tym procesie zawsze było tak, że pewne części (osobniki, gatunki) wypadały, ponieważ okazywało się, iż nie są wystarczająco dobrze przystosowane do istniejących warunków. Z punktu widzenia całości to wypadnięcie – jeżeli można tak powiedzieć – było najlepszą rzeczą, jaka mogła się zdarzyć. Inaczej mówiąc: całość (proces) ciągle eksperymentuje, nie przywiązując się do rezultatów tego eksperymentu, bo jak już wcześniej napisałem, zawsze jest jakiś rezultat. Nie ma tutaj żadnego wartościowania, nie ma też płaczu nad grobem tych, co odeszli i nie ma też fanfar na cześć tych, co przychodzą.

Pojęcie kryzysu, z jego negatywnym wartościowaniem, jest kategorią ludzką (wiążą się z nią oceny i oczekiwania jego zakończenia), która nie ma nic wspólnego z perspektywą całości (procesu). Tam jest po prostu dzianie się i nawet jeżeli nazwiemy je kryzysem, w niczym nie zmienia to charakteru tego dziania się, którego podstawowym atrybutem jest zmiana.

Może jest tak, że my, ludzie, wywołując globalny kryzys ekologiczny, wpisujemy się w doskonałą mądrość natury, która dąży do samooczyszczenia istniejącego układu. Jeżeli zmniejsza się bioróżnorodność, jeżeli ludzie degradują środowisko, w którym żyją, to robiąc to, zmierzają do eliminacji obecnego układu, który jest źródłem kryzysu. Czyż nie przejawia się w tym doskonała mądrość procesu? To, co źle działa, skazane jest na wypadnięcie z ewolucyjnej gry. Jeżeli mówimy, że planeta znajduje się w głębokim kryzysie, to jest to najlepsza rzecz, jaka mogła się jej przytrafić, albo jaką sama sprowokowała. Kryzys jest tutaj aspektem procesu, który naturalnie i dynamicznie dąży do nowego punktu równowagi. Kryzys jest przedsionkiem zmiany, która lada moment nastąpi. W tym sensie ci, którzy najbardziej niszczą Ziemię, najlepiej też przyczyniają się do tego, żeby przyroda „przechorowała” swoją chorobę i ostatecznie wyzdrowiała, eliminując jednocześnie przyczyny tej choroby, czyli istniejący układ, razem z nami – ludźmi. (Czy ktokolwiek z was, kiedykolwiek czuł wobec nich wdzięczność z tego powodu?).

Wydaje się więc, że na własną prośbę wypadamy z tego układu i z tego powinniśmy się cieszyć. No może nie tyle cieszyć, ile przyjmować to takim, jakie jest. Ale co, jeżeli przy okazji pociągamy za sobą innych? Czy mamy do tego prawo? Czy jest to w porządku? Przecież inni tutaj nie zawinili. Poszukując odpowiedzi na te pytania, przyjrzymy się ostatniemu założeniu, które jest źródłem naszych kłopotów.


Fot. Bolesława Kazimiera Płachta
Fot. Bolesława Kazimiera Płachta

natura czy Natura

Zastanawiając się nad tym, kto jest tutaj winny, a kto niewinny, wpadamy w kolejną pułapkę naszego małego „ja”. Wina lub jej brak jest możliwa wyłącznie w sytuacji, w której jesteśmy oddzieleni i spostrzegamy rzeczywistość jako zbiór wyizolowanych elementów. Wtedy dopiero możemy rozdzielać i przypisywać winę, ponieważ istnieje jakiś adresat. Jeżeli człowiek jest tutaj winny, to faktycznie stawiamy go poza istniejącym układem. Podkreślamy tym samym, że nie należymy do całości (ta jest przecież niewinna), jesteśmy jej przeciwstawieni (jako agresorzy), odcięci od niej i z tej pozycji (zewnętrznej) wywieramy na nią niekorzystny wpływ.

Jeżeli natomiast przyjmujemy założenie, że jesteśmy częścią przyrody, to o żadnej winie czy odpowiedzialności nie może być mowy. Całość działa bowiem w oparciu o niezliczoną ilość wzajemnych powiązań każdego z każdym i wzajemne przeplatanie się zależności. W takim układzie funkcjonowanie jednego elementu zawsze zależy od tego, jak działa całość, a proces całości zawsze jest wypadkową wzajemnego przeplatania się części, choć z pewnością nie jest prostą sumą poszczególnych oddziaływań części. W takim wariancie nie ma nikogo winnego ani niewinnego, ponieważ, po pierwsze: nie można znaleźć adresata tejże winy, a po drugie: rozdzielanie odpowiedzialności jest jednocześnie zaprzeczaniem podstawowego faktu współistnienia (czyli współodpowiedzialności) wszystkich zależnych od siebie części w większej zintegrowanej całości.

W myśleniu wielu ekologicznych aktywistów problem ten wciąż jest nierozwiązany i w związku z tym istnieje tutaj sporo zamieszania, sprzeczności i niejasności. Z jednej strony bowiem zakładamy, że człowiek jest częścią natury, a myślenie, że jesteśmy poza albo ponad nią traktujemy jako niebezpieczną iluzję. Z drugiej jednak strony, sami stawiamy człowieka poza przyrodą traktując jego działania i wytwory jako niemające nic wspólnego z naturą. To klasyczny antagonizm kultury i natury. W tym antagonizmie człowiek jest traktowany jako część, która faktycznie nie należy do całości, występuje przeciwko niej lub nie poddaje się jej prawom. Wszystkie ekologiczne hasła typu: żyj w zgodzie z naturą, bądź przyjazny naturze, dbaj o środowisko naturalne, itp., wpisują się w schemat, który stawia człowieka poza całością. Istnieje jakaś natura, jako obiekt i jesteśmy my, jako podmiot czy autor określonego (dobrego lub złego) oddziaływania wobec niej. Czy zatem jesteśmy naturą (jednością), czy raczej rzeczywistość jest podzielona i człowiek oraz natura stoją po dwóch stronach barykady?

Jest takie powiedzenie zen: „tao, z którego można zboczyć nie jest prawdziwym tao”. Natura, od której można się oddzielić nie jest prawdziwą naturą. Jest to natura przez małe „n”, bo pozbawiona jednego z elementów. Natura przez duże „N” zawiera w sobie wszystko, ponieważ z perspektywy jedności bądź całości nie ma niczego, co mogłoby się znajdować poza lub na zewnątrz. Dlatego też człowiek, z całym swoim inwentarzem, jest nią. Zobaczmy jednak, że przyjęcie takiego założenia pociąga za sobą radykalne konsekwencje. Otóż zgodnie z powyższym należałoby powiedzieć, że np. w centrum wielkiego miasta jest tyle samo dzikiej przyrody, co w naturalnym lesie. Na autostradzie jest jej tyle samo, ile było miliony lat temu, gdy jeszcze człowieka tam nie było. Jeden z moich znajomych ekologów słysząc te stwierdzenia, bez zastanowienia powiedział, że woli naturalny las niż centrum miasta. Większość z nas prawdopodobnie tak odpowie. Wilk czy jeleń też wolą las niż miasto. Ale w odróżnieniu od nas, zwierzęta nie absolutyzują swoich wyborów i nie pociąga to za sobą ocen w rodzaju „złe miasto”. Tak samo wilk nie ocenia też dna oceanu jako złego miejsca – po prostu wybiera las. My ludzie, a szczególnie ekolodzy absolutyzujemy nasze wybory. Mówimy: „las jest bardziej naturalny niż miasto”, choć kryje się za tym płaszczyzna osobistych, subiektywnych preferencji („wolę, bardziej podoba mi się las niż miasto”). Innymi słowy, na poziomie relatywnych wartości (związanych z preferencjami naszego „ja”), natura występuje w wersji okrojonej i podzielonej; traktowana jest jako bardziej cenna niż świat ludzki; uważana jest za zagrożoną działalnością człowieka; jest eksploatowana, niszczona i bezpowrotnie traci swoje zasoby. Natomiast na poziomie absolutnego odniesienia, procesu czy całości i jedności, istnieje wyłącznie duża Natura zawierająca w sobie i kulturę i naturę (przez małe „n”). Oczywiście, w wielkiej Naturze te wszystkie makabryczne ludzkie działania opisywane przez ekologów dzieją się, ale nie można ich w jakikolwiek sposób ocenić. Jest tak, ponieważ oceny pozytywne lub negatywne można wystawiać jedynie wtedy, gdy stoi się na zewnątrz, a w tym przypadku, jak pamiętamy, założyliśmy, że nie ma żadnego zewnątrz. Poza tym nie można ich ocenić, gdyż jakakolwiek ocena wprowadza podział na to, co jest właściwe i niewłaściwe, czyli dzieli Naturę na tę dobrą (naturalną) i tę złą (ludzką), czyli dzieli to, co ze swej istoty jest niepodzielone, jest jednością.

Zatem naturę przez małe „n” można zniszczyć i z pewnością to robimy, natomiast Naturze przez duże „N” nic nie grozi. Może być oczywiście tak, że tę przez małe „n” utracimy, ale nigdy nie jesteśmy w stanie utracić tej przez duże „N”, choć czy będzie się nam podobał ten świat, czy przetrwamy w nim – to już inny problem. To problem naszego małego „ja”.

Co z tego wynika?

Powyższe rozważania mają bardzo poważne konsekwencje dla całego ruchu ekologicznego, którego aspiracją jest chronienie przyrody. Od razu dodajmy, chronienie przyrody przed człowiekiem. Tam, gdzie myślimy o naturze przez małe „n”, przyrodę rzeczywiście trzeba chronić przed człowiekiem. Tam, gdzie chodzi o Naturę przez duże „N”, ani nie ma czego chronić, ani przed kim. Zwróćmy uwagę na stwierdzenie: przyroda chroni samą siebie, ponieważ sama sobie zagraża. Brzmi to absurdalnie, gdyż nie może być podzielone to, co zawsze stanowi jedność; jeżeli natomiast spostrzegamy przyrodę jako podzieloną, to prawdopodobnie jest to kolejna projekcja naszego małego „ja”, które z definicji znajduje się w stanie podzielenia (oddzielenia), jakkolwiek jest to iluzja.

Innymi słowy, zabiegając o ochronę przyrody podtrzymujemy i absolutyzujemy podstawowy dualizm, w którym my – ludzie i przyroda, znajdujemy się na przeciwległych biegunach. Kogo albo co zatem chronimy? Czyż nie jest tak, że chronimy raczej nasze małe „ja” i jego projekcje, choć robimy to wykorzystując do tego przyrodę spostrzeganą w relatywnym, ludzkim wymiarze?

Jeżeli tak rzeczywiście jest, to skazujemy siebie i innych ludzi na trwanie w tym dualizmie oraz w innych dualizmach budujących się na tym pierwotnym. Z tego następnie wypływają niezliczone konflikty, ponieważ każdy dualizm ze swoją oddzielającą granicą jest jednocześnie linią frontu. Wokół tej linii frontu rozgrywają się wojny, w których zawsze ktoś wygrywa i ktoś przegrywa, choć dla całości nie ma to większego znaczenia.

Czy oznacza to, że nie powinniśmy nic chronić? Czy mamy usiąść wygodnie w fotelu z założonymi rękami i nic nie robić? Bynajmniej! Moją intencją nie jest zniechęcenie do działań, a tylko wskazanie na głębokie źródła tych działań, które najczęściej związane są z podstawowym dualizmem oraz uwikłane w interes naszego małego „ja”. Moją intencją jest też wskazanie na inne źródła działań, które opierają się na założeniu, że cały wszechświat jest jednością, a my – ludzie uczestniczymy w tej jedności faktycznie nią będąc. To właśnie miałem na myśli pisząc na początku, że nie doceniamy natury ani siebie. Naprawdę i natura, i my, jesteśmy kimś znacznie szerszym i większym niż podpowiada nam na co dzień nasze małe „ja”.


Fot. Marek Bielski
Fot. Marek Bielski

Zatem, jak wygląda działanie z perspektywy jedności? W pewnym sensie jest to działanie bez działania. Ta taoistyczna zasada polega na tym, że w momencie, gdy utożsamiamy się z całością i procesem (Tao), przestajemy działać z pobudek ludzkich (naszego małego „ja”) i zaczynamy poddawać się strumieniowi, który najlepiej wie, jaką drogę wybrać. To nie „ja” działam, ale się działa. Moje działanie jest wtedy prostym i koniecznym odzwierciedleniem mojej prawdziwej natury, natury wszystkiego, co jest. Działanie to nie wymaga myślenia, analizowania, nie wymaga również uzasadnień i powodów, dla których je podejmuję. Nie potrzebuję tutaj żadnej moralności albo etyki, nie potrzebuję przyzwolenia Boga, który sankcjonowałby to działanie. W tym stanie robię coś nie dlatego, że tak należy, że tak trzeba albo muszę, ale robię coś, ponieważ nie mogę tego nie robić. Jest to prosty, naturalny i spontaniczny stan podobny do oddychania, które przecież też samo się dzieje. Nie musimy go kontrolować, planować ani zastanawiać się nad nim. Wystarczy, że nim jesteśmy, a wtedy wszystko staje się proste. Jest tak oczywiście do momentu, gdy pojawia się ostatni oddech. Wtedy (jeżeli jesteśmy w stanie jedności), jak wszystkie inne oddychające istoty, odchodzimy bez żalu i lęku.

W tym właśnie przejawia się bardzo ważna cecha działania z perspektywy jedności. Otóż działanie to nie wynika z lęku. Robimy coś nie dlatego, że coś nam zagraża albo coś możemy stracić, ponieważ w tym stanie nie ma żadnego zagrożenia ani straty. Robimy coś, bo rozpoznajemy siebie jako sam działający proces. Ważnym motywem jest tutaj również współczucie, którym obejmuje się wszystkie istoty w akcie odkrycia samego siebie w nich. Współczucie to nie jest ani litością, ani nie każe widzieć innych jako gorszych czy mniejszych. Jest raczej podstawowym i naturalnym wyrazem przekonania, że wszystko jest jednością. Jest jednocześnie najwyższym stopniem zaangażowania, bo niewymuszonym przez nic zewnętrznego. Zatem działanie współczujące i bez lęku jest pełne, a jego intencją z pewnością nie jest realizowanie interesu naszego małego „ja”.

Konsekwencją tego jest nieprzywiązywanie się do skutków własnego działania. Nie ma tu znaczenia, czy wygram, czy przegram, czy uda mi się ochronić coś, czy nie. Pamiętamy przecież, że w stanie jedności nie ma wygranych i przegranych, ponieważ nie ma dualizmu, nie ma dwóch stron. Zatem działanie to nie wymaga spełnienia jakichś szczególnych oczekiwań co do rezultatów. Jeżeli coś uda mi się ochronić – to dobrze. Jeżeli nie uda się ochronić – to też dobrze! W tym stanie każdą konsekwencję przyjmuje się jak dar losu. Każda bowiem konsekwencja jest elementem procesu, który się dzieje i przyjmowanie jej taką, jaka jest stanowi podstawowy wyznacznik zaufania do mądrości tego procesu. To bardzo ważne, bo wiemy przecież, ile jest walki, nienawiści, agresji, bólu i cierpienia po obu stronach barykady oddzielającej uczestników konfliktów ekologicznych. W tego typu konfliktach, podobnie jak w każdym innym konflikcie, żongluje się argumentami, wiedzą, prawdą, racją czy Bogiem. Wszyscy uważają, że racja jest po ich stronie i wszyscy też są przekonani, że przeciwnik błądzi. W takich przypadkach zawsze chodzi o nadmuchanie, powiększenie naszego małego „ja”, które tym bardziej staje się aroganckie i zapatrzone w siebie. Działania aktywistów ekologicznych, jeżeli wypływają z takiego dualistycznego myślenia, rodzą tylko cierpienie. Jeżeli natomiast wypływają z przekonania prawdziwej jedności, w sposób niewymuszony wolne są od walki, przemocy i agresji, te bowiem wynikają z nadmiernego przywiązywania się do rezultatów własnych działań.

Ostatnią konsekwencją przyjęcia działania z pozycji jedności jest spokój umysłu osoby, która działa. Nie oznacza to, że osoba ta nie przeżywa emocji, nie cierpi, albo nigdy się nie złości. Oznacza to natomiast, że nie identyfikuje się z tymi doznaniami. Przyjmuje je naturalnie, tak, jak się pojawiają i nie trzymając się ich kurczowo, pozwala im odpłynąć lub rozpłynąć się wtedy, gdy chcą odejść. Jak widać, w tym podejściu przejawia się po raz kolejny cecha działania bez działania. Jeśli coś pojawia się w moim umyśle, to nie robię z tym nic, pozwalam temu na pojawienie się, trwanie przez jakiś czas, a następnie odejście bez żalu czy radości – niezależnie od tego, czy jest to coś przyjemnego, czy przykrego. To właśnie jest spokojny umysł – nie tyle wolny od przeżyć, ile nieprzywiązujący się do nich. Z takim spokojnym umysłem rzeczywiście łatwiej działać bez przemocy i walki. Tam, gdzie nie ma walki, tam nie ma też przegranej. W tym stanie właściwie nie jest możliwe, aby zostać przez kogoś sponiewieranym, skrzywdzonym czy zranionym. „Nie da się przecież opluć wiatru”. Spokojny umysł wolny jest też od lęku, który ostatecznie zostaje rozpoznany jako podstawowa iluzja.

W końcu, spokojny umysł pozwala na przyjęcie założenia, że niezależnie od tego, co stanie się z Ziemią będzie to takie, jakie być powinno.

W tym miejscu pojawia się istotny wniosek: może najważniejszą rzeczą, jaką możemy zrobić dla Ziemi czy samych siebie (na jedno to wychodzi), jest odkrycie, że wszystko stanowi jedność, że my nią jesteśmy. Oznacza to zdecydowane zrzucenie iluzji oddzielenia i rozpoznanie własnej prawdziwej natury. To najwyższy stopień wtajemniczenia w procesie ochrony przyrody. Aby go osiągnąć, z pewnością nie wystarczy przeczytać jakiś artykuł albo sto – najmądrzejszych nawet – książek. Wymaga to natomiast zejścia z barykady, niezależnie od tego, po jakiej stronie jesteśmy i stanięcia oko w oko z samym sobą. Albo wymaga stanięcia tak mocno na barykadzie, aż olśniewająca oczywistość tego, że nie ma dwóch stron, ogarnie nas w błysku nagłego zrozumienia. To wszystko wymaga po prostu głębokiej praktyki duchowej.

A co z tymi, którzy działają z pobudek małego „ja”? Opisywane przeze mnie tego typu działanie też jest częścią procesu. W tym sensie nie jest ono ani gorsze, ani lepsze od tego, które opiera się na jedności. Jeżeli działania wyrastające z naszego małego „ja” będą dominujące we współczesnym świecie, proces będzie się rozwijał w takim kierunku, który obecnie widzimy. Czy to dobrze czy źle? Mam nadzieję, że już znacie odpowiedź na to pytanie. Ja jestem spokojny o Ziemię. A wy?

Ryszard Kulik