Był sobie sad
Napiszę o żalu z powodu wycięcia starego sadu. Jabłonie rodziły tzw. „niezbyt smaczne” zimówki, na które najczęściej nie było reflektantów. Nikt nie prześwietlał drzew, więc rosły dziko i swobodnie, zaskakując stopniowo pomysłowością pędu rozrastającego się życia. To był sad (z uwagi na niedużą powierzchnię należałoby właściwie mówić ogród), który zakupił kiedyś swojej córce, a mojej matce, jej ojciec. Drzewa były sadzone przez znanego pomologa cieszyńskiego, Franciszka Bogocza, którego pogodna twarz jeszcze teraz spogląda na mnie z czasów dzieciństwa iskrzącymi się ciekawością życia oczami. Teraz nie ma już jego podopiecznych, świadków kilkudziesięcioletniego czasu dookolnego istnienia, nie ma ptaków i nieprzeliczonej rzeszy drobnych istot, zespolonych symbiotycznie z tajemniczymi i nieco dziwacznymi sylwetami starych drzew. Pozostała przestrzeń chłodnej użyteczności, która w największym spokoju czeka na pierwsze ziarna widzialnego życia.
Nie byłem jeszcze w sadzie, dowiedziałem się tylko od sąsiadki, że już go nie ma. Został wycięty. Pójdę tam dzisiaj na długi spacer i trochę się tego boję. Gdybym uczestniczył w procesie Zgromadzenia Wszystkich Istot, na rytuał opłakiwania przyniósłbym w dłoniach ten stary jabłonny sad. Niósłbym go ostrożnie, żeby nie uronić nic z tego bogactwa żywej, pulsującej w sercu i źrenicy oka, pamięci. A gdy zimę pokryje zimowy płaszcz, może przypomnę sobie zdanie, które napisałem kiedyś w innym miejscu i czasie: ostatnie / na śniegu / ślady / w starym / ogrodzie („Żal”).
Jerzy Oszelda