Wolę chronić niż badać. Rozmowa z prof. Ludwikiem Tomiałojciem
W 2001 r. użył Pan mocnych słów w stosunku do Ministerstwa Środowiska. Pisał Pan, że stało się ono bastionem sił antyekologicznych, miejscem, gdzie współpracuje się z przeciwnikami ochrony przyrody. Czy Pana zdaniem od tamtego czasu coś się zmieniło?
Prof. Ludwik Tomiałojć: Ministerstwo Środowiska (jego zmieniona nazwa nie zobowiązuje już do ochrony) realizuje głównie fizyko-chemiczne oczyszczanie oraz użytkowanie gospodarcze środowiska (oczywiście też potrzebne). O zachwianiu wszelkiej proporcji świadczy przeznaczenie na owe cele 98% środków inwestycyjnych, a tylko 0,05-1,5% na inwestycje w ochronie przyrody (wg GUS). Ale to nie jedyny przejaw. Była już likwidacja Departamentu Ochrony Przyrody; obniżenie rangi stanowiska dyrektora parku narodowego; osłabienie rangi i fachowości rad naukowych parków narodowych; prawo ochrony przyrody stało się wieloznaczne, otwierające obszary chronione dla działań gospodarczych; szczególna polityka kadrowa sprawiła, że na decyzyjnych stanowiskach zwykle brakuje zawodowych ekologów; nowelizacje prawa nie były konsultowane przez główne gremia naukowe, itd. Dawniej sądziłem, że przyczyna tkwi w kadrach. Jednak mimo paru niedawnych pozytywnych zmian kadrowych duch lekceważenia spraw ochrony przyrody jest w tym resorcie nadal widoczny. Jest on silniejszy niż pojedynczy dobrze wykształceni ludzie z najlepszymi intencjami! Zadziwiające, kto więc zarządza resortem, jeśli nie wiceministrowie?
A tak chciałoby się, aby ten najbliższy przyrodnikom resort był „naszym” ministerstwem, takim, które moglibyśmy wspierać radą i pomocą oraz wspólnie budować jego mocną pozycję w rządzie. Pozycja ta jest bardzo słaba, co widać ze śladowej tylko obecności polityki ekologicznej w projekcie Narodowego Planu Rozwoju. W ramach niezbędnej reorganizacji administracji państwa należałoby starać się o to, by sprawy ochrony przyrody i środowiska, jako dotyczące całego społeczeństwa i wielu jego pokoleń, zostały podporządkowane bezpośrednio urzędowi premiera, będąc oddzielone od wypracowujących dochód gospodarek, leśnej i wodnej. Powierzanie ochrony rzadkich zasobów przyrody ludziom rozliczanym z wytwarzania dochodu jest wszak podobne do korupcjogennego zamysłu, jakim byłoby powierzenie opieki nad dziełami sztuki zapalonym jej handlarzom. Nigdzie się tego nie robi, poza ochroną przyrody!
Sytuacja w parkach narodowych nie jest optymistyczna. Problemy w Tatrzańskim, Białowieskim, Drawieńskim, Słowińskim i innych parkach pokazują, że zadania ochronne stoją tam na jednym z ostatnich miejsc. Częściej górę biorą interesy samorządowe, łowieckie czy gospodarcze. Co według Pana jest najbardziej niebezpieczne dla przyrody parków narodowych?
Największym zagrożeniem jest to, że zgodnie ze zmanipulowanym prawem ochrony przyrody obszary te przestają móc spełniać najważniejsze ze swych zadań, tj. ochronę niezaburzonych ekosystemów oraz procesów ekologicznych i ewolucyjnych. Zagrożenie to wynika nie tyle z nieprzestrzegania prawa (co miewa miejsce), lecz z tego, że koncepcja parków narodowych powstała w ramach mentalności kapitalistycznej w krajach o już wówczas (w wieku XIX) silnie przekształconej przyrodzie (część USA, Brytyjski Commonwealth). Od początku miały one godzić sprzeczne cele: ochronę mniej zmienionych ekosystemów oraz udostępnianie tych miejsc ludziom. Stąd nazwa „parki”. W czasach niskiego zaludnienia Ziemi i sprzed masowej turystyki, idea ta nie wydawała się groźna. W Polsce parki narodowe tworzyliśmy jednak nie tyle według wzorca zachodniego, co pod wpływem słowiańskiej idei ścisłej ochrony, jako bardziej adekwatnej do stanu „wschodniej” przyrody. Ścisłe rezerwaty, stanowiące trzony naszych pierwszych parków narodowych (Białowieskiego i Pienińskiego) miały wiele wspólnego z rosyjskimi rezerwatami ścisłymi – „zapowiednikami”. Rozumienie parków narodowych (a w Rosji zapowiedników), jako niemal „narodowej świętości”, przetrwało prawie do lat 90., kiedy to nasi przeciwnicy ochrony ścisłej dostali w ręce oręż ideowy w postaci rzekomo bezdyskusyjnie lepszych zachodnich koncepcji „czynnej ochrony przyrody” i „rozwoju zrównoważonego”. Skorzystali z niego szybko i skrupulatnie: a) już w Ustawie z 1991 r. zlikwidowano cichaczem rezerwaty ścisłe (odtąd w prawie nie mamy tej najwyższej, pierwszej, kategorii międzynarodowej), b) w kolejnych nowelizacjach z lat 1999-2004 coraz mocniej uwypuklano służebną wobec bieżących potrzeb rolę parków narodowych, otwierając je na masowy ruch turystyczny, dopuszczenie wykorzystania sportowego oraz zapisując przesądzający wpływ lokalnych społeczności na to ogólnonarodowe dobro (nowe prawo liberum veto!).
To z powodu zmanipulowanego prawa, psutego wbrew protestom nauki i NGO-sów przez chyba nieświadomych złożonego „rodowodu” ochrony obszarowej urzędników Ministerstwa Środowiska, górę nad ideą ochrony wzięły interesy samorządowe i gospodarcze. Zaniedbawszy symetrię, dopasowując nasze prawo do międzynarodowego, nie stworzono w nim możliwości alternatywnej – przekształcania paru parków narodowych lub rezerwatów z najlepiej zachowanymi ekosystemami w „zapowiedniki” (I międzynarodową kategorię) ani w rezerwaty biosfery (bo w naszym prawie to wciąż tylko puste słowo), obok typowych parków narodowych o dualistycznym przeznaczeniu. Dlaczego? Bo taka nowelizacja byłaby nie na rękę biznesowi! Z tego wynika jasno, czyj interes realizują pod szyldem ochrony przyrody kolejne rządy i władza ustawodawcza, wymuszając na Ministerstwie Środowiska postawę iście schizofreniczną!
Wydaje się, że obecna kondycja państwowych służb ochrony przyrody nie jest najlepsza.
Jest ona tak zła pod względem finansowym, kadrowym i ideowym, że szkoda o tym mówić po raz setny. Np. malejące z roku na rok dotacje dla parków narodowych sprawiają, że w tych z nich, które nie zarabiają na masowej turystyce (ale za to i nie rozdeptywanych do cna) nie starcza już podobno nawet na umundurowanie dla służby parkowej...
Co można zrobić, aby poprawić sytuację w służbach ochrony przyrody?
Zlekceważenie polityki ekologicznej w Narodowym Planie Rozwoju, wprowadzające nasz kraj na kurs kolidujący w jeszcze jednym punkcie z UE, nie wynika chyba z niewiedzy (piszę o tym w „Aurze”). Nasi politycy rozumują w kategoriach „Po nas choćby potop”. Dlatego z krytykowania i narzekania nic nie wyniknie dopóty, dopóki nie pojawi się niezdemoralizowana siła polityczna, która ujmie się za ojczystym dziedzictwem przyrodniczym i za ludźmi wiernie służącymi jego zachowaniu. Najbliższe lata trzeba przetrwać jak kataklizm jakiegoś żywiołu, starając się uratować co się da z narastającej „powodzi” neoliberalnej gospodarki, nie mającej zresztą wiele wspólnego z prawdziwym liberalizmem. Poprawy w ochronie przyrody będą mogły dokonać ugrupowania polityczne dziś dopiero tworzące programy ideowe oparte na dalekowzrocznym gospodarowaniu zrównoważonym i oszczędnym, jedynym sensownym dla Ziemi przypominającej przeludniony statek kosmiczny. Myślę o ruchu zielonym, jako składowej federacji europejskich Zielonych, ale i z nadzieją o partiach socjaldemokratyczno-centrowych i może o przyszłych rozważnie neokonserwatywnych. Dlatego podjąłem się roli jednego z „akuszerów” nowoczesnej partii młodych ludzi, Zieloni 2004, ryzykując przejście przez czyściec szyderstw ze strony dziś tryumfującego ciemnogrodu.
Interesują Pana przemiany społeczno-gospodarcze zachodzące we współczesnym świecie. Jak postrzega Pan zmiany, które zaszły w Polsce w ciągu ostatnich 15 lat? Czy dają one podstawy do twierdzenia, że zmierzamy w dobrą stronę, która najpełniej jak tylko można uwzględnia prawa i obowiązki obywateli, również te w stosunku do świata przyrody?
Odpowiedź na to pytanie jest raczej przecząca, bo rezultaty są skomplikowane. Zmiany globalizacyjne w świecie i Polsce czynią bogatych coraz bogatszymi, a wykluczonych biednych coraz większą częścią naszego społeczeństwa. Kiedy widzę, ile w moim kraju jest teraz biedy i poniżenia, to musiałbym być sobkiem, aby czuć zadowolenie tylko dlatego, że mnie to ominęło (nie całkiem zresztą, bo wspomagam kilkoro moich bliskich). Najbardziej boli to, że wiele krzywdy wynika z marnotrawstwa, rozrzutności państwa (por. „Polactwo” Rafała Ziemkiewicza), bezkarności polityków i aferzystów, z budowania zbędnych „piramid XXI wieku”, zamiast tworzenia miejsc pracy. Wśród poszkodowanych jest ojczysta przyroda, eksploatowana nierzadko w sposób rabunkowy. I wielkie bogactwo, i masowa bieda nie sprzyjają ochronie przyrody. Dlatego postawiłem pytanie: co ważniejsze w moim wieku i położeniu, gdy nie muszę zdobywać stopni naukowych, ścigać się do filadelfijskiej mety i nie mieszkam w kraju traktującym badania naukowe poważnie – badać czy chronić? Świadomie wybrałem to drugie, bo badać można gdzie indziej i będą mogły to robić następne pokolenia, jeśli my obronimy i zachowamy wzorce niezniszczonej dzikiej przyrody i zachowamy choć trochę „zdrowego środowiska".
Czy wejście Polski do Unii Europejskiej stało się szansą dla polskiej przyrody? Widzi Pan jakieś pozytywne zmiany po roku od akcesji?
Jak dotąd nie. Nawet przeciwnie, bo pogorszenia prawa dokonano pod szyldem dopasowywania go do unijnego. Nie ma poprawy dla parków narodowych i rezerwatów przyrody, z ich najcenniejszymi, prawie pierwotnymi ekosystemami. Także w UE nie ma zrozumienia np. dla batalii o nasiloną ich ochronę w Puszczy Białowieskiej. Z tego korzysta lobby gospodarcze kończąc dorzynanie naturalnych drzewostanów tego jeszcze przed stuleciem wspaniałego lasu. O ochronę resztek pierwotnej europejskiej przyrody trzeba będzie podjąć starania na forum ogólnoeuropejskim, wspólnie w UE i Rosji, na Ukrainie i Białorusi, ale jesteśmy jeszcze na to zbyt podzieleni. Wierzę, że takie myślenie stanie się jednak dla młodych Europejczyków oczywistością.
A czy rozwiązania zaproponowane w Naturze 2000 są dla Pana zadowalające? Jak widzi Pan funkcjonowanie tego systemu w najbliższej przyszłości?
Tu jest nadzieja, że w ramach programu Natura 2000, jako lansowanego przez UE, pozwoli się nam zrealizować częściową ochronę pewnych zasobów przyrody (średniej wartości) znajdujących się na obszarach poddanych gospodarowaniu i na niektórych terenach chronionych. Marzące się technokratom zaniechanie tego programu ściągnęłoby bowiem na kraj dotkliwe kary finansowe. Naturalnie, i w przypadku tego programu warunki polskiej przyrody są na tyle odmienne od zachodnioeuropejskich, że ma on spore niedostatki. Ale jest to pierwszy krok w dobrym kierunku i dlatego wierzę, że część z tych niedociągnięć zostanie z czasem usunięta dzięki wiedzy, dynamizmowi i oddaniu młodszych kolegów pilotujących i wdrażających ten program.
Polski ruch ekologiczny sprawia wrażenie słabego i podzielonego, a często przyszywa mu się łatkę „oszołomów”. Gdzie tkwi przyczyna tych zjawisk?
Rozdzielę tu dwa elementy: rozdrobnienie ruchu i „oszołomstwo”. Pierwszy z nich wynika z cech narodowych, choć i w innych dużych krajach, np. w Niemczech, jest lub był on rozdrobniony. Zbyt wiele indywidualności chciałoby przewodzić, a nie ma karnych wykonawców (tu widać niesubordynację, dzięki której przetrwaliśmy obce rządy, ale teraz przekształcona w sobkostwo niszczy ona kraj – Polsce brak odpowiedzialnych obywateli). Szkoła polska nie uczy też negocjacji i zawierania kompromisów, tylko szyderstwa z każdej inności, a powszechne ubóstwo wśród młodych nasila rywalizację o środki finansowe. Nie sprzyja to jednoczeniu się.
Z „oszołomstwem” to inna sprawa. Niemal wszystkim zdarza się zajmować krańcowe stanowisko, z niedostatku wiedzy lub poczucia krzywdy. To jest jak z terroryzmem, będącym bronią słabych. Ale rozmiar „oszołomstwa” Zielonych jest pieczołowicie pielęgnowaną roślinką przez ich przeciwników – lobby administracyjno-gospodarcze, które pozostając na pozycjach konserwatywnych starają się Zielonym „przyprawić gębę”. Popatrzmy na media, służące tym pierwszym na klęczkach. W żadnym z nich nie mamy reporterów znających problemy ekologii (pozwalniały ich „Wprost” i „Rzeczpospolita”, w innych nigdy nie było). Do wystąpień publicznych dopuszczają „medialnych wyglądem i poglądem” dzieciaków i radykałów bez wykształcenia ekologicznego. Natomiast czy ktoś widział w polskich mediach ekologa-profesora lub doktora? Młotem prawie bolszewickiej propagandy wbija się społeczeństwu to, że ekolodzy są wrogami nienawidzącymi cywilizacji (zawsze bez uczciwego zrelacjonowanie ich stanowiska). I społeczeństwo, nieczytające pism przyrodniczych i „zielonych”, w to uwierzyło: zapisuje w strategiach gospodarczych – jak w poprzedniej dolnośląskiej – że ekolodzy są przeszkodą w rozwoju gospodarki. Nie wiedząc, że żadnych ekologów we władzach nie ma, nawet w parkach narodowych. Oto przykład manipulacji. W 19 rocznicę Czarnobyla Zieloni 2004 zorganizowali konferencję prasową, wskazując m.in. na zafałszowania dokumentów rządowych w sprawie energetyki oraz na podane przez anglosaskich lekarzy fakty (udokumentowane filmem „Łzy Czarnobyla”), że z powodu owej katastrofy ok. 10 milionów Europejczyków ucierpiało na zdrowiu i mieniu, a na południu Białorusi obecnie rodzi się tylko 15-20% dzieci normalnych, bez różnego rodzaju potworności i wad. Tymczasem Polakom nadal wciska się, iż z powodu Czarnobyla zmarły tylko 33 osoby, a reszta jest jakoby „kłamstwem międzynarodówki ekologicznej”! A to dlatego, że lobby atomowe chce zbudować elektrownię jądrową, abyśmy byli „nowocześni i zdrowsi”, nie martwiąc się o to, że rozwiązanie takie podtrzymuje bezrobocie i ma inne słabe strony ekonomiczne, pomijając już ryzyko. Media zamiast zreferować nasze stanowisko uczciwie, znowu nadały mu „oszołomowy” charakter, a większość miejsca w wypowiedzi udzieliły osobie z Ministerstwa, przedstawiającej argumenty pro-atomowe. Podobnie było z każdą „ekologiczną” konferencją prasową. Ekologia stała się sprawą biznesowo-polityczną, w której nie ma miejsca na prawdę.
Jak widzi Pan rolę pozarządowych organizacji ekologicznych w działaniach na rzecz ochrony przyrody?
Pomimo rozdrobnienia ich rola jest nie do przecenienia. Ponieważ środowisko naukowe osłabiło swe zainteresowanie ochroną przyrody, będąc zapędzone do zdobywania punktów filadelfijskich decydujących o przetrwaniu, NGO-sy stały się głównym reprezentantem społeczeństwa wobec władz. W ciągu kilkunastu lat czołowym organizacjom udało się skupić i „wykształcić” kilkadziesiąt osób o tak wysokich kwalifikacjach w zakresie ochrony przyrody, że z powodzeniem mogłyby one zastąpić nieudolnych i pozbawionych ideałów urzędników różnych szczebli, z ministerialnym włącznie. Nie ma u nas jednak żadnej siły, która sprzyjałaby zatrudnianiu przez Państwo najwybitniejszych nawet ludzi.
Uczestniczy Pan w pracach międzynarodowych gremiów zajmujących się ochroną przyrody. Czego możemy się nauczyć od innych krajów, aby lepiej i skuteczniej chronić przyrodę?
Nie jestem zachwycony tym doświadczeniem. Czasem jestem wręcz głęboko rozczarowany, gdyż dostrzegam skłonność nawet skądinąd szacownych organizacji, jak np. IUCN, do działań głównie urzędniczych i w zakresie tych aspektów, które umożliwiają zdobycie środków finansowych od partnerów gospodarczych. Nie udało mi się skłonić ani tej organizacji, ani przedstawicieli Parlamentu Europejskiego, do objęcia patronatem Puszczy Białowieskiej. Usiłowałem nakłonić kierownictwo IUCN-Europe do wydawania, choć jednego rocznie, apelu w jakiejś ważnej sprawie, skierowanego wprost do rządów. Nie udało się. Proponowałem założenie ogólnoeuropejskiego czasopisma dla spraw ochrony przyrody – nie udało się znaleźć sponsorów (w zjednoczonej Europie!). Kiedyś przygotowałem rezolucję w sprawie ochrony ostatnich dzikich odcinków rzek. Zyskała aprobatę wielu krajów, a zatwierdzona znalazła się w materiałach ze światowego kongresu IUCN. I co z tego? Ani jedna europejska rzeka z tego powodu nie znalazła się poza zagrożeniem planami hydrotechnicznej przebudowy. Szumne wielkie kongresy nie wpływają na skuteczność ochrony przyrody, w najlepszym razie rodzą pożyteczne poradniki i podsumowania. Bardziej pożyteczne są specjalistyczne komisje takich organizacji. Apele największych nawet organizacji niewiele pomagają, bo decyzje ochroniarskie stały się decyzjami politycznymi. Zapadają one na szczeblach rządów krajowych i czasem w Komisji Europejskiej, a wielkie organizacje z obawy o utratę współpracowników unikają narażenia się tym podmiotom.
Natomiast wiele się nauczyłem i zrozumiałem z naszej wspólnej przeszłości przebywając w środkowej Rosji. Ślady tej wiedzy przekazałem wyżej. Nie powinniśmy zapominać, jak wielkie jest bogactwo przyrody na Wschodzie, Północy i na Bałkanach. Tamtejszym wzorcom winniśmy się przyglądać równie uważnie jak zachodnim, albo bardziej.
W 2003 r. ukazała się „Awifauna Polski”, której jest Pan współautorem. Wcześniej napisał Pan książkę „Ptaki Polski”, która przez lata była swego rodzaju biblią naszych miłośników ptaków i ornitologów. W 1994 r. wespół z Anglikami z Cambridge stworzył Pan książkę o zagrożonych ptakach Europy. Czy wieloletnie obserwacje ptaków nauczyły Pana czegoś o przyrodzie? Czy są jakieś ptasie tajemnice, których Pan nie zna?
Nauczyły mnie podziwu dla złożoności przyrody, ale i dla jej podobieństwa do nas. Zwłaszcza ptaki, jako istoty ciepłokrwiste, dwunożne, inteligentne, wokalne, rodzinnie opiekuńcze, często monogamiczne, a jednak zdradzające partnerów w podobnych jak ludzie okolicznościach, oszukujące się wzajemnie, itd., są tak podobne do ludzi. Byłoby zbrodnią pozwolić na wymarcie co trzeciego ich gatunku, a takie są perspektywy, jeśli tego nie powstrzymamy. Świat przyrody, w tym ptaków, jest pełen tajemnic mimo stuleci badań. Im więcej poznajemy, tym więcej dostrzegamy nowych niejasnych aspektów i dziedzin. Coraz wnikliwsze nowoczesne badania, o jakich moje pokolenie nie marzyło, prowadzą młodsi polscy koledzy i koleżanki, i to nie tylko w kraju. Korzystają z otwarcia na świat, podczas gdy mnie pozwolono wyjechać za granicę dopiero 14 lat po studiach.
Czym jest dla Pana dzika przyroda, czy ma jakieś szczególne znaczenie?
Dzika przyroda jest szerszą „moją rodziną”, tak jak węższą jest społeczność ogólnoludzka. Wszyscy się wywodzimy z tej pierwszej. Byłem pełen szczęścia, że należę do elity ludzkości, której dane było jeszcze 20 razy spotkać się oko w oko z dzikimi wilkami, czasem z rysiami, niedźwiedziami lub z innymi dużymi zwierzętami, a których nie udało się jeszcze zachłannemu faustowskiemu Człowiekowi unicestwić. W niemal pierwotnych fragmentach Puszczy Białowieskiej, lasach środkowej Rosji, północnej Finlandii czy gór Sierra Nevada w Kalifornii, pośród nienaruszonej tundry Północy lub półpustyń Arizony, odczuwałem oryginalność piękna tamtejszej przyrody, wolnej od zanieczyszczenia wnoszonego przez człowieka. Naturalnie odczuwam zalety cywilizacji i cenię je na co dzień, ale uważam, że człowiek prawdziwie rozumny winien zachować oba te stany. Staram się żyć według wskazań ludzi tak zdawałoby się różnych, a jednak tak podobnych oddaniem dla sprawy: wielkiego agnostyka T. Kotarbińskiego i nieteatralnego chrześcijanina A. Schweitzera. Ten ostatni napisał: „Jestem życiem, które chce żyć, pośród życia, które też chce żyć”. Jakże to dalekie od szowinistycznego kultu życia tylko ludzkiego.
Prof. dr hab. Ludwik Tomiałojć (ur. 1939) – pracownik Muzeum Przyrodniczego Uniwersytetu Wrocławskiego, przewodniczący Komitetu Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk, były przewodniczący Polskiego Komitetu Światowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN). Specjalizuje się w ekologii, ornitologii, ochronie przyrody. Autor wielu książek, rozpraw i publikacji, m.in. „Awifauna Polski”, „Ochrona przyrody i środowiska w dolinach nizinnych rzek Polski”, „Ekologiczne aspekty melioracji wodnych”. Zainteresowany problemami ochrony przyrody i wdrażaniem zasady rozwoju zrównoważonego w Polsce i na świecie, współpracuje z pozarządowymi organizacjami ekologicznymi oraz partią „Zieloni 2004”.