Po pierwsze: pokora
Na zarośniętych ścieżkach…
Przed kilkoma laty jeden z kandydatów w amerykańskich wyborach prezydenckich akcentował hasło „Gospodarka, głupcze!”. Oznaczało ono, że niezależnie od różnych sporów, podstawową kwestią jest poprawa kondycji ekonomicznej Stanów Zjednoczonych. Gdy ona się polepszy, to Amerykanom będzie się żyło lepiej – i białym, i czarnym, i ateistom, i protestantom, i lewicowcom, i prawicowcom, itd. Biorąc przykład z owego kandydata, także pewna polska partia ukuła hasło wyborcze – „Po pierwsze: gospodarka”.
Oczywiście można krytykować prymitywizm takiego myślenia, zarówno w sensie kulturowym, jak i ekologicznym. Ale nie chodzi mi o to, że sprowadza ono człowieka do roli maszynki zajmującej się wyłącznie pochłanianiem i wydalaniem. Ani też o to, że cóż po coraz lepiej rozwiniętej gospodarce, gdy dokoła widać już gołym okiem olbrzymie spustoszenia ekologiczne. Te argumenty są na pewno ważne, ale dość standardowe, poza tym trudno ich używać na gruncie dominującego języka i sposobu myślenia. W końcu ci sami ludzie, którzy ukuli ów slogan wyborczy, powiedzą nam, że przecież rozwój gospodarki stwarza szanse na kultywowanie wzniosłych zainteresowań niematerialnych, a gdy zarobimy więcej, to i o ekologię zadbamy, naprawimy to, co kiedyś pochopnie zostało zniszczone.
Dlatego spróbujmy spojrzeć na problem z innej strony. W grudniu ub. r. w wybrzeża krajów położonych w Azji Południowo-Wschodniej uderzyła fala tsunami. Na Oceanie Indyjskim miało miejsce podwodne trzęsienie ziemi, w efekcie którego powstały fale kilkunastometrowej wysokości, mknące w kierunku lądu z wielką prędkością. Tragedia przybrała ogromną skalę – w Indiach, Tajlandii, Indonezji, w Singapurze i na Cejlonie oraz wielu niedużych wyspach zginęło w ciągu kilku godzin kataklizmu i w jego następstwie łącznie ok. 300 tysięcy osób, do tego dochodzi mnóstwo rannych. Straty materialne, tak zajmujące miłośników hasła „po pierwsze: gospodarka”, trudno na razie oszacować, ale liczyć je trzeba w miliardach dolarów. Inna sprawa, że – jak już dawno wskazali krytycy dominującego modelu rozwoju – takie kataklizmy wychodzą obecnej gospodarce na dobre, bo ponownie wyprodukuje i sprzeda ona to, na czym już raz zarobiła, a co żywioł zniszczył w mgnieniu oka.
Tsunami pokazało przede wszystkim, jak niewiele warte są ludzkie sny o potędze, jak kruche podstawy ma człowiecza arogancja i przekonanie o „panowaniu nad przyrodą”. Owszem, rodzaj ludzki posunął się daleko w neutralizowaniu wpływu zjawisk przyrodniczych na swoje życie. Po tzw. rewolucji przemysłowej, na niespotykaną w dziejach skalę ludzie uniezależnili się od sił natury. Człowiek potrafi zagospodarować ekosystemy o bardzo trudnych warunkach, stworzył wiele pomysłowych urządzeń i mechanizmów ograniczających wpływ przyrody na jego egzystencję. W podbiegunowych bazach wiedzie się całkiem normalne życie mimo surowego otoczenia. W wielu krajach świata powstają budynki odporne na trzęsienia ziemi o standardowym natężeniu. Nawiasem mówiąc, coraz częściej przedostają się do opinii publicznej przecieki, że na potrzeby wojska udało się opracować możliwości swoistego sterowania naturą – np. podziemne wybuchy atomowe mogą wpływać podobno na powstawanie trzęsień ziemi w odległych miejscach globu.
Ale nawet jeśli nasz gatunek posunie się znacznie dalej w takich dążeniach, to i tak będziemy zaledwie drobnym pyłkiem na powierzchni tej planety, zdanym na jej łaskę i niełaskę. To prawda, że jesteśmy pomysłowym gatunkiem, ale jednocześnie popełniamy podstawowy błąd tych, którym po latach niepowodzeń coś nagle się udało – odbija nam woda sodowa. Tracimy rozsądek, umiejętność oceny sytuacji, zaczynają się rojenia i mrzonki – i tak brniemy coraz bardziej, jeden człowiek stymuluje w tym drugiego, jeden kraj inny, jakiś krąg kulturowy odmienne kręgi. A później budzimy się z przysłowiową ręką w nocniku. W tym konkretnym przypadku – na ziemi spustoszonej przez tsunami. Jak na ironię, tragedia rozegrała się m.in. na tajlandzkich wysepkach, znanych jako miejsca wyjątkowo urocze, łagodne, spokojne, często zwane „rajem na ziemi”. Raj, to brzmiało dumnie.
Dodatkowa nauka płynie z tego, że ponoć skala tragedii wywołanej przez tsunami mogła być znacznie mniejsza, gdyby nie zawiodły służby ostrzegania. I w tym tkwi dodatkowy sęk – otóż nawet najwspanialsze zdobycze techniki nie pomogą, gdy zawiedzie czujność samego człowieka, który przecież jest ułomny. Powiem więcej – wszystko wskazuje na to, że im bardziej rozwinięta jest technika będąca w naszym posiadaniu, tym mniej mamy umiejętności współgrających z tym, co ona sama oferuje. Kiedyś przeciętny człowiek potrafił bardzo trafnie ocenić warunki swojego otoczenia i dostosować się do ich wymogów – dziś technika chroni nas przed wieloma wpływami otoczenia, ale jednocześnie sami nie potrafimy powiedzieć o nim niemal nic. I często nawet nie zauważamy, do jakich absurdów to prowadzi. Kiedyś w kilkunastoosobowej grupie byłem świadkiem, gdy ktoś zastanawiał się, jaka jest pogoda i jak się ubrać przed wyjściem, na co inna osoba odpowiedziała, że trzeba włączyć telewizor lub radio, to może coś o tym będzie tam mówione. Na pomysł, by po prostu otworzyć okno czy wyjść na chwilę przed budynek – nie wpadł nikt, nikt też nie zauważył, że poleganie na radiu czy telewizji jest w tym przypadku nonsensem.
Kontrastuje z tym zachowanie zwierząt. Gdy przetoczyła się fala tsunami, na Cejlonie odkryto, że mimo śmierci ponad 20 tys. ludzi, zginęło tam bardzo niewiele dzikich zwierząt. Na terenie największego na tej wielkiej wyspie Parku Narodowego Yala nie znaleziono podobno ani jednego martwego zwierzęcia, mimo że przez ów obszar przeszła fala pięciometrowej wysokości! Zwierzęta wyczuły nadciągający kataklizm i ukryły się, jak potrafiły – wspinając się na drzewa, wchodząc na pagórki, uciekając jak najdalej od wybrzeża itp. A system ostrzegawczy, stworzony przez ludzi uzbrojonych w super-technologię – zawiódł, podobnie jak obsługujące go osoby, które zlekceważyły symptomy nadchodzącej katastrofy.
Dopiero w takim kontekście można ujrzeć „potęgę człowieka” we właściwym świetle. Mimo pozorów wszechmocy, pryska ona niczym bańka mydlana, gdy tylko zetknie się z „silnym” przejawem któregoś z żywiołów przyrody. I z tego powodu warto mieć więcej pokory, nie nosić głowy tak wysoko – 300 tysięcy ofiar tsunami to nie tylko ogromna tragedia. To także wymowne memento – nie jesteśmy panami świata, nigdy nimi nie będziemy.
Remigiusz Okraska