DZIKIE ŻYCIE

Kolor przyrody i dolarów

Remigiusz Okraska

Stwierdzenie, że dziś wszystko jest na sprzedaż, nie należy do szczególnie odkrywczych. Przyroda też jest na sprzedaż, to tylko kwestia ceny. A cena rośnie, bo na „produkty” Natury stale wzrasta popyt.

Żyjemy w coraz bardziej „sztucznym” świecie, pozbawionym – mówię o najbliższym otoczeniu tzw. cywilizowanych ludzi – znaczących przejawów dzikiej przyrody. Jednak człowiecza tęsknota za nimi wciąż trwa, tkwi gdzieś w zwojach naszych mózgów, w zakamarkach genotypów, w sercach i duszach. Tkwi na przekór temu, co Guido Ceronetti nazwał Świętą Inkwizycją Ducha Czasu, mając na myśli wzorce kulturowe, które nakazują nam wyrzucić z pamięci wszystkie wspomnienia i skojarzenia z epoką sprzed nastania klonowania, cybertechnologii i promów kosmicznych.

Niedawno chińskie Ministerstwo ds. Bezpieczeństwa Publicznego, tamtejsze służby leśne oraz międzynarodowa policja – Interpol, zorganizowały w Pekinie spotkanie poświęcone przestrzeganiu Konwencji ONZ o międzynarodowym handlu zagrożonymi gatunkami dzikiej flory i fauny (CITES). Było ono niedostępne dla mediów i szerszej publiczności. Na spotkaniu stwierdzono, że nielegalny obrót zagrożonymi gatunkami fauny i flory przekroczył w skali świata wartość 10 miliardów dolarów rocznie, ustępując tylko handlowi narkotykami i bronią. To nie pomyłka – wśród sprzecznych z prawem źródeł zarobkowania sprzedaż dóbr przyrody zajmuje trzecie miejsce!


Fot. Piotr Morawski
Fot. Piotr Morawski

Nie ma handlu czymkolwiek, jeśli nie istnieje zapotrzebowanie na daną kategorię produktów. Jak więc widać, na dziką przyrodę – jej najcenniejsze „składniki” – istnieje ogromny popyt. Są całe rzesze kupców gotowych wydać na takie zakupy wielkie sumy pieniędzy. Oczywiście część tych wydatków dotyczy sfery czysto utylitarnej. Tak dzieje się w przypadku popularnych m.in. w krajach azjatyckich tradycyjnych lekarstw czy afrodyzjaków produkowanych z wykorzystaniem tych gatunków (w całości lub ich elementów), które wskutek masowej eksploatacji oraz ogólnego wyniszczenia środowiska znalazły się na skraju zagłady. Ale nie tylko o takie zastosowanie zagrożonych gatunków tu chodzi. Sporą część nielegalnego procederu stanowi sprzedaż tych elementów, które nie mają żadnego „produktywnego” zastosowania. One mają ludzi po prostu cieszyć – zaspakajać potrzebę snobizmu, pozwalać obcować z egzotyką, ale także w przewrotny sposób dać upust człowieczym fascynacjom i tęsknotom za prawdziwą przyrodą.

Bo takiej przyrody jest coraz mniej w zasięgu ręki. Często słyszy się opinie, że społeczeństwo zmierza w kierunku mentalnego rozbratu z naturalnym otoczeniem, że żyjemy w warunkach coraz bardziej sztucznych i w takich właśnie żyć chcemy. Owszem, istnieje ogromna presja rynku, reklamy i wzorców kulturowych, aby coraz bardziej otaczać się technicznymi gadżetami. Ale wystarczy spojrzeć, co dzieje się z mieszkańcami wielkich miast w każdy pogodny weekend zwykły czy tzw. długi – tysiące osób ciągną w to, co nazywa się plenerem. Wystarczy popatrzeć, jakie oblężenie przeżywają parki narodowe, nawet te najbardziej nieatrakcyjne z punktu widzenia współczesnych standardów przemysłu turystycznego. Wystarczy sprawdzić, jak modne są wyprawy w miejsca egzotyczne, a jednocześnie wcale nie „przyjazne” i „komfortowe”.

Oczywiście to wszystko rzadko ma postać głębokiego i naznaczonego szacunkiem zafascynowania przyrodą. Tego już ludzie wychowani w metropoliach, pośród cywilizacyjnych gratów, nie potrafią. Ale coś gna ich do tych miejsc, które są faktycznie lub tylko w opinii laików, „prawdziwą przyrodą”. Boleśnie przekonali się o tym obrońcy Puszczy Białowieskiej, którzy przez lata serwowali recepty mówiące, iż alternatywą dla przemysłu leśnego jest w tym regionie turystyka. Dziś biją na alarm, bo hordy turystów – z samochodami, drogami dojazdowymi, hałasem, rozbudową infrastruktury itp. – stają się dla Puszczy ogromnym zagrożeniem.

Wspomniany Ceronetti napisał w jednym z esejów: „Dzisiejszy Rynek ukrył w swoich pancernych podziemiach wszystko, co ludzkie, żeby za jakiś czas móc to odsprzedać po lichwiarskich cenach tym wszystkim, którzy będą tego bardzo spragnieni”. Cywilizacja przetrzebiła przyrodę, a teraz jej resztki stają się chodliwym i bardzo zyskownym produktem. To, co dla naszych pradziadków było jeśli nie najbliższym otoczeniem, to przynajmniej czymś stosunkowo powszednim, dla obecnego i przyszłych pokoleń jest i będzie luksusem.

Wśród ekologów dość powszechnie panuje przekonanie, że taka „komercjalizacja” przyrody jest szansą na jej ochronę. Większość obecnych wytworów człowieka można bez trudu powielić w dowolnej ilości, a zatem są one dostępne wszystkim, których na to stać. Natomiast przyroda jest jedna i niepowtarzalna. Nie wyprodukujemy drugich Tatr czy Bagien Biebrzańskich. Jeśli zatem chcemy się nimi cieszyć jako konsumenci – tak właśnie trzeba to nazwać! – piękna Natury, musimy je chronić. W pewnym sensie to faktycznie działa. Zbierane są ogromne kwoty na wykup i ochronę cennych terenów, rządy państw coraz częściej inwestują w długofalowe zyski z turystyki zamiast od ręki przerobić stare lasy na deski, a tereny podmokłe zasypać i przeznaczyć na parcele budowlane.

Ale wątpię, by na dłuższą metę dało się pogodzić trwanie enklaw przyrody z presją jej – niszczycielskich w swej masie – miłośników. Albo przyroda będzie powszechna, co pozwoli na obcowanie z nią tym wszystkim, których dusza gna do lasu czy w góry, albo żadne zakazy, nakazy czy „święte prawo własności” nie uchronią jej ostatnich mateczników przed dewastacją. Dewastacją przez tych, którzy przyrodę kochają – i jednocześnie będą mieli na tyle grube portfele, by za tę miłość zapłacić, tym więcej, im mniej przyrody się ostanie.

Remigiusz Okraska