Czy współczesna ekonomia sprzyja ludziom i przyrodzie?
…psychologa mniemania na głębokie pytania…
Podobno niewidzialna ręka rynku poradzi sobie z każdym problemem. Słabi odpadną, mocni się wzmocnią i ostatecznie dla wszystkich albo dla zdecydowanej większości będzie lepiej niż było. Na takich, z grubsza biorąc, podstawach ufundowany jest nasz świat. Założenie jest bardzo proste. Wystarczy, jeżeli ludzie będą chcieli się bogacić. Jeżeli będą to robić nie naruszając praw i wolności innych osób, to w końcu czeka nas wspaniały świat.
Brzmi to dość zachęcająco, ale już Kopernik (który był też ekonomistą) zauważył, że zły pieniądz wypiera dobry pieniądz. Inaczej mówiąc, tam, gdzie ludzie kierują się wyłącznie motywem zysku, tam stopniowo oferowane dobra mają coraz gorszą jakość. Kiedyś opłacało się władcom stopniowo zmniejszać ilość szlachetnego kruszcu w bitych przez siebie monetach, a dzisiaj mamy coraz mniej mięsa w mięsie, soku w soku czy ogólnie zdrowego jedzenia w jedzeniu. Chęć wyprodukowania czegoś jak najtaniej, prowadzi w końcu do obniżenia jakości produktu. Dla współczesnej ekonomii to dobrze, bo im żywot jakiejś rzeczy jest krótszy, tym silniejsza presja na kupno nowego. Producenci różnych dóbr zakładają, że najlepiej będzie, jeśli zepsują się one po dość krótkim czasie. Dzięki temu można dbać o nieustającą koniunkturę nakręcaną popytem. Odkąd zaczęły królować sklepy z wszystkim za 4 zł (i nie tylko), w przeszłość odeszły czasy, gdy różnego rodzaju przedmioty przechodziły z pokolenia na pokolenie i służyły przez wiele lat różnym ludziom. Żyjemy w czasach jednorazowej tandety, która niemal momentalnie zamienia się w śmieci, niszcząc przy okazji świat.
Obniżanie kosztów jest też zabójcze dla środowiska, ponieważ powoduje rabunkowe gospodarowanie zasobami i ostatecznie przekłada się na destrukcję świata naturalnego.
Podobnie sprawa ma się z żywnością modyfikowaną genetycznie. Za jej wprowadzeniem i wykorzystywaniem również stoi chęć zysku. Oto odwieczne marzenie człowieka: mieć dużo wszystkiego z minimalnym nakładem sił i środków. Ten sen ziszcza się za sprawą GMO, które rosną jak szalone, dając plony przewyższające tradycyjnie uprawiane rośliny. Na pozór wszystko wydaje się oczywiste: któż nie chciałby jeszcze większych i jeszcze bardziej słodkich i soczystych jabłek albo większych ziaren pszenicy, które dodatkowo są bardziej odporne na różnego rodzaju choroby. A jednak widzimy, że ten sen przeradza się w końcu w koszmar, w którym ilość zagrożeń związanych z organizmami modyfikowanymi genetycznie przypomina puszkę Pandory.
Gdyby zaufać chęci zysku i mechanizmom wolnego rynku, nasze lasy już dawno zostałyby dramatycznie przetrzebione i sprzedane „na pniu”. Las rośnie długo – za długo, by czekać, aż w końcu da zarobić. Zyski mogą być skonsumowane dopiero przez wnuki lub prawnuki, dlatego pokusa jest nieustająca: wyciąć to, co się da, zarobić i nie przejmować się tym, co będzie w przyszłości. Większość lasów w Polsce jest w rękach państwa i jakkolwiek tutaj popełniano i popełnia się wiele błędów w pogoni za zyskiem, to i tak Lasy Państwowe próbują powściągnąć (przynajmniej częściowo) swoje apetyty i nie wycinać wszystkiego.
Do czego prowadzi wolny rynek i chęć zysku, widać ostatnio przy okazji kryzysu, jaki dotknął rynki finansowe. Zarówno banki, jak i klienci gnani wizją zgarnięcia wielkich pieniędzy, doprowadzili do totalnego załamania całego systemu.
Czy pogoń za tymi pieniędzmi wynikała z potrzeb życiowych ludzi? Zdecydowanie nie. Pieniądze pożyczali przecież bogaci Amerykanie od banków, które też do biednych nie należały. Podstawową przyczyną obecnego kryzysu jest więc pazerność i nienasycenie świadomych obywateli wolnego społeczeństwa dobrobytu.
Tam, gdzie rządzi chęć zysku za wszelką cenę i wizja rozwoju, który wyraża się w nieustającym progresie, tam też tworzy się toksyczny system, będący kolosem na glinianych nogach. Ten system jest z gruntu kłamliwy i nieżyciowy, stąd też jego podatność na załamanie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Co się jednak dzieje? Rządy tych dojrzałych i rozwiniętych demokracji, wcześniej klęczące na kolanach przed bożkiem wolnego rynku, teraz decydują się wydawać ogromne pieniądze, by reanimować umarlaka. Jeżeli więc obecny kryzys jest zdrową reakcją systemu na kłamstwo, w jakim żyjemy, to pojawiające się plany ratunkowe są niczym innym, jak zachętą do pogrążania się w tym kłamstwie. Rządy zdają się nam mówić: nie przejmujcie się, nic wam nie grozi, używajcie sobie dalej, pogrążajcie się, a gdy już będzie bardzo źle, to jak troskliwy rodzic wybawimy was z opresji. Nie zmieniajmy nic, dalej grajmy w tę grę, cudowną grę, z przyklejonymi uśmiechami, zabawiając się na śmierć. Na końcu zawsze jest happy end.
Przypomina to sytuację alkoholika, który w końcu budzi się w rynsztoku (zawalając pracę, relacje z najbliższymi, niszcząc swoje zdrowie), ale wtedy zawsze znajdzie się ktoś, kto wybawi go z opresji, usprawiedliwi wszystkie błędy i da się napić, aby biedak nie musiał cierpieć. Tak oto zabiera się mu kolejną szansę na konfrontację z prawdą i wyjście z uzależnienia.
Obecny kryzys też jest taką szansą dla ludzkości i dlatego te wszystkie szlachetne plany ratunkowe są niczym innym, jak tylko próbą dalszego mydlenia nam oczu, że nic się nie stało i możemy dalej pić i pogrążać się w autodestrukcji.
Cały ten system nie tylko nie sprzyja w długiej perspektywie czasowej ludziom, degenerując ich tożsamość, niszcząc więzi społeczne czy negatywnie oddziałując na zdrowie, ale jest też zabójczy dla przyrody. Tam, gdzie króluje chęć zysku, tam rzeki zamieniają się w cuchnące ścieki, lasy pełne są śmieci, powietrze przeniknięte toksynami, a gatunki roślin i zwierząt znikają w zastraszającym tempie. Współczesny system ekonomiczny w ogóle albo prawie w ogóle nie interesuje się szerokim kontekstem ludzkich przedsięwzięć. Gdyby tak robił, musiałby niechybnie ograniczyć własne zapędy i równoważyć je interesem pozaludzkich form życia organicznego i nieorganicznego. To ograniczenie jest jednak sztyletem wbijanym w samo serce myślenia wolnorynkowego, które tak bardzo nie lubi się ograniczać. Wszak wolność jest przecież brakiem ograniczeń.
Dzisiaj rządy wszystkich państw powtarzają jak mantrę, że naszym obowiązkiem jest maksymalizowanie za wszelką cenę PKB. Brzmi to rozsądnie i mało kto będzie negował tę tendencję. A jednak trzeba to powiedzieć z całą mocą: to pragnienie pcha nas na krawędź przepaści. To oczekiwanie jest skrajnie nieodpowiedzialne i niebezpieczne.
Czy dotyczy to tylko rządów państw? Oczywiście, że nie. To samo dzieje się w małej skali życia każdego nas. Wielu z nas (a może wszyscy) pragnie mieć więcej i więcej. Te pragnienia nie mają końca.
Naukowcy swego czasu przeprowadzili eksperyment, w którym podłączono szczurowi elektrodę do ośrodka w mózgu odpowiadającego za odczuwanie przyjemności. Szczur naciskając dźwignię mógł przesyłać niewielkie impulsy elektryczne, które były bardzo nagradzające. Okazało się jednak, że szczur tak długo naciskał dźwignię, że ostatecznie tracił zainteresowanie innymi formami aktywności i ginął z wyczerpania lub głodu.
Może jest tak, że wszystkie organizmy dostały w prezencie od natury ten mechanizm. My jednak na swoje nieszczęście potrafimy niwelować przeciwności losu i skutecznie maksymalizować swój dobrostan. Inne organizmy nie są tak skuteczne i stąd ich funkcjonowanie jest zrównoważone. To, co nam pozostaje, to świadomie wycofać się z tej skuteczności i nawet, jeśli możemy mieć więcej, poprzestać na mniej. To prawdziwie rewolucyjna idea i póki co nie widać, by zyskiwała ona zrozumienie i popularność w skali życia konkretnych ludzi, nie wspominając już decydentów.
A jednak wydaje się, że pojawiają się szaleńcy, którzy powtarzają, że mniej znaczy więcej, którzy ostrzegają przed niebezpieczeństwami naszego ewolucyjnego sukcesu.
To doprawdy wielka i heroiczna decyzja wyciągnąć elektrody z własnego mózgowia. To doprawdy niezwykła odwaga podjąć decyzję o wytrzeźwieniu i nie piciu więcej. To wielka rzecz: uświadomić sobie, że pragnienie jest źródłem cierpienia własnego i całego świata.
I warto to zrobić, nawet jeżeli świat ma się jutro skończyć.
Ryszard Kulik