Dolina Moczarnego
Migawka
Jest listopad. Powietrze ciężkie od wilgoci, która szczególnie upodobała sobie wierzchołki okolicznych gór. Te gęste kapelusze mgły przelewają się od czasu do czasu przez przełęcze i wtedy cały las zamienia się w duszną i zimną czeluść, która złowieszczo mami swoją tajemnicą. Właśnie wchodzę w tę gęstą przestrzeń, ale paradoksalnie czuję ulgę i radość. Jest tak cicho, wokół nie ma żadnych ludzi, a wszelkie odgłosy cywilizacji pozostały bardzo daleko za mną. Znajduję się w Bieszczadach, jednym z najbardziej odludnych zakątków naszego kraju i czuję to całym sobą. Czuję swoją ludzką samotność, ale też i niezwykłą radość ze spotkania z dziką przyrodą.
Gdy mozolnie wdrapuję się pod górę, nad moją głową niespodziewanie i bezszelestnie przelatuje puszczyk uralski. Staję jak wryty, bo pierwszy raz w życiu zdarza mi się takie spotkanie. Rozglądam się bacznie wokół siebie – tak, to idealne miejsce dla puszczyka uralskiego; stare buki stoją tak pewnie, że wydają się wiecznymi istotami, a jednocześnie wszędzie jest mnóstwo martwego drewna. Niektóre drzewa stoją suche i jakby jeszcze bardziej nagie, a inne przewrócone tworzą prawdziwy labirynt nie do przebycia.
Wypatruję puszczyka – jest, siedzi nieopodal na bukowej gałęzi i przypatruje mi się. We mgle jego sylwetka wydaje się jeszcze bardziej masywna i krępa. To ogromne ptaszysko budzi respekt – podobno jest w stanie nawet zaatakować człowieka. Ale we mnie więcej jest podziwu i ekscytacji niż strachu. Poza tym, gdy w końcu próbuję podejść nieco bliżej, ptak zrywa się do lotu, ale tylko po to, by znaleźć sobie inny dogodny punkt obserwacyjny i przyglądać mi się ponownie. Taka sekwencja powtarza się kilkakrotnie, tak czy owak sowa nie odstępuje mnie, choć trzyma się na bezpieczną odległość. Hmm, kto jest kim bardziej zainteresowany? Nie, jednak to ja chyba mocniej przeżywam to spotkanie – a może się mylę?
Idąc granią, wydeptaną ścieżką, w końcu decyduję się zejść w dół, do Doliny Moczarnego, gdzie rozpościera się pradawna puszcza karpacka, podobno nie ruszona ludzką ręką, gdzie w dzikich ostępach swoje legowiska mają niedźwiedzie, wilki i rysie. Rzeczywiście las jest imponujący: co jakiś czas stromy stok zamienia się w płaskie rozległe półki, gdzie królują ogromne buki, jodły oraz mnóstwo martwego drewna, które daje wrażenie dziewiczego matecznika. Ale już kilkadziesiąt metrów niżej po wielkich jodłach pozostały jedynie potężne pniaki. Tutaj rany zadane przez człowieka jeszcze nie w pełni się zabliźniły. Wracam więc wyżej i tam, nieopodal źródliska, znajduję dogodne miejsce do spania. Między drzewami rozpinam płachtę, która ma chronić mnie przed deszczem. To miejsce będzie przez kolejnych kilka dni moim domem.
Tutaj, w tym lesie, daleko od cywilizacji, mam okazję po raz kolejny odkrywać to, od czego tak naprawdę zależy moje życie, co jest autentycznie ważne i potrzebne. Muszę zadbać o to, by mieć wodę do picia, by zapewnić sobie równe i w miarę miękkie legowisko, by ochronić się przed wiatrem i deszczem. Tak oto moje życie zostaje sprowadzone do tego, co najprostsze. Chodzę, jem, piję, wstaję o świcie, a spać kładę się o zmroku. Moja świadomość, zamiast błądzić gdzieś w zaświatach, jest tak przyziemna, że na nic innego nie pozostaje już miejsca. Dzięki temu wszystkiemu czuję to miejsce całym sobą, wszystko jest takie namacalne, oczywiste i klarowne, choć wokół mnie niezmiennie trwa mglisty spektakl lasu. Do tego mży i pada naprzemiennie, aż w końcu po kilku godzinach włóczenia się po okolicy jestem cały przemoczony. Najgorsze są buty, z których dosłownie mogę wylewać wodę.
W nocy niebo się rozpogadza i widzę gwiazdy, ale też robi się zimno. Więc gdy nad ranem próbuję założyć buty, okazuje się to niemożliwe, ponieważ są zupełnie zamarznięte. No i co tu teraz zrobić? Gdy tak bezradnie przyglądam się butom, nagle w blasku porannego słońca dosłownie obok mnie przebiega łania jelenia z młodym. W ciszy porannego lasu to zdarzenie nabiera jakiegoś niezwykłego wymiaru, bo towarzyszy mu hałas rozgarnianych liści pod kopytami biegnącego zwierzęcia. Jelenie zatrzymują się kilkanaście metrów ode mnie i bacznie mi się przyglądają. Ja zresztą im również. Ta chwila, w której łapiemy kontakt wzrokowy i trwamy w nim przez jakiś czas, wydaje się być wiecznością.
Połyskujące słońce na jeleniej sierści i moje buty zamienione w sopel lodu uświadamiają mi, jaki jestem nieporadny i słaby w tym lesie. Te jelenie nie potrzebują niczego ponad to, co mają. Ich sierść, kopyta czy preferencje żywieniowe pozwalają im tutaj, w tym lesie, czuć się rzeczywiście jak w domu i przetrwać niemal każde warunki. A ja jednak jestem tu obcy. Mam przemoczone buty, muszę nosić ze sobą ciężki plecak z kilkudniowymi zapasami jedzenia, rozwieszać jakąś płachtę, która chroni przed deszczem, a mimo to i tak cierpię niewygodę z powodu mokrych butów i prymitywnych warunków. Wprawdzie nikt nie musiał wybudować tu dla mnie schroniska czy hotelu, żebym mógł być w tym lesie, to jednak i tak doświadczam całym sobą, jak bardzo jestem oddzielony od tego, co wokół mnie. Dlatego z zazdrością patrzę na te jelenie i podziwiam je.
Jak proste jest ich życie i jakże pełne w swym jelenim charakterze.
Jak trudne, kruche, wymagające i samotne jest moje – ludzkie życie.
Ryszard Kulik