DZIKIE ŻYCIE

W górach

Mychajło Hruszewski

Kępa buków ocalała na jednym ze szczytów Bukowca wśród nieskończonych carynek, które zasłały ten zakątek Karpat. Czas i ludzka ręka uszanowały ów ostatek tych bukowych lasów, o których pamięć zachowała się w nazwie góry – i buki sumiennie pilnowały, aby donieść tę pamięć do czasów jak najodleglejszych w przyszłość. Nie były ani wielkie, ani piękne, ale wyglądały bardzo dostojnie, i ten poważny wygląd zamieniał w swoiste piękno nawet tę ich nieładną powierzchowność.

Dawno już utraciły swe rozkoszne korony: różne katastrofy i klęski poobcierały ich gałęzie, zostawiając pokaleczone kikuty. Cały ich wygląd, pokurczony, połamany, świadczył o zawziętej i długiej walce z wieloma przeciwnościami. Ale to właśnie ślady tej stałej, ciężkiej walki nadają też swoistej powagi tym mocnym, krępym, poocieranym pniom, pokrytym zabliźnionymi, zarastającymi ranami i szramami z rzadkimi i drobnymi, ale silnymi i błyszczącymi listkami.


Szeroko siniały wokół lasy, gęste i nieprzebyte, i z rzadka tylko między nimi jaśniała połonina. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Szeroko siniały wokół lasy, gęste i nieprzebyte, i z rzadka tylko między nimi jaśniała połonina. Fot. Krzysztof Wojciechowski

Wielką wewnętrzną siłą, ale i głęboką rezygnacją bije od tych ostatnich potomków dawnych wielkich lasów, niczym od ostatnich przedstawicieli zasłużonych i niezdegenerowanych, starych szanowanych rodów. Stoją tu od dawna i postoją jeszcze pewnie bardzo długo w świadomości, że nie mają komu przekazać życia swojego rodu. Jak te stare dynastie, pozbawione potomków, które trwają niekiedy tak nieskończenie długo, nie chcąc przekazywać swoich bereł i krajów w obce ręce.

Pamiętają swoją okolicę, gdy była jeszcze inną, ten ojczysty zakątek, który mogły ogarnąć ze swego wysokiego szczytu. Szeroko siniały wokół lasy, gęste i nieprzebyte, i z rzadka tylko między nimi jaśniała połonina, porzucona przez las albo uczyniona ręką człowieka, który przychodził tu ze stadami, by podcinać drzewa i puszczać na nie ogień, aby rozszerzyć połacie pastwisk dla swoich zwierząt.

Był on tutaj okrutnym niszczycielem drzewnego rodu, choć prawie nie potrzebował go dla siebie, może jedynie do tego, by rozpalić ognisko dla odpędzenia dzikich zwierząt. Albo do tego, by wyszukać czerwony cis, który rósł jeszcze tutaj w zaciszu niedostępnego lasu, pobrużdżonego tylko ścieżkami dzikiej zwierzyny. Wyrąbane tu i powiązane cisy, wyciągnięte z lasu, płynęły wodą w odległe, obce kraje, aby zrobione z nich giętkie i mocne łuki cieszyły strzelców dalekiej Anglii, Fryzji i skandynawskich krain. Lasy stały jeszcze prawie dziewicze, nietknięte. Szeroko rozpościerały w nich swe kosmate gałęzie olbrzymie limby. Wysoko strzelały wierzchołkami jesiony i jawory. Ciche sny śniły nieprzebyte i ciemne bukowe lasy, zaścielając coraz to nowymi warstwami liści tutejsze wzgórza, na pożywkę wszelkiemu zielu, grzybowi czy owadowi. Dziś zostały po nich tylko martwe nazwy lub gdzieniegdzie ocalała kępa buków czy jaworów po tych Jawornikach, Bukowcach, Jasieniach.


Wielką wewnętrzną siłą, ale i głęboką rezygnacją bije od tych ostatnich potomków dawnych wielkich lasów. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Wielką wewnętrzną siłą, ale i głęboką rezygnacją bije od tych ostatnich potomków dawnych wielkich lasów. Fot. Krzysztof Wojciechowski

Wyginął do szczętu pod chciwą ręką człowieka czerwony cis, piękny i… dochodowy. Tysiącleci potrzeba, aby naprawić te szkody, jakie uczynili cisowemu rodowi leśnicy-przemysłowcy w ciągu zaledwie kilku tygodni – nie dali mu nawet kilku lat. Póty wyrębywali wszelki młodnik, któremu potrzeba setek lat, by osiągnąć piękno i siłę, póki nie wyniszczyli do reszty, i dziś może gdzieś przypadkiem jakieś korzenie cisu zachowały się w ziemi, twarde, prawie nieśmiertelne, albo w pieśniach usłyszysz wspomnienia o pięknym cisie.

Nie ma i limby. Gdzieniegdzie pod Czarnohorą jeszcze spotkasz młody podrost, któremu również nie dadzą się spokojnie zestarzeć – zetną na ozdoby weselne albo na co innego. Świerczyny, bardziej wytrwałe i niewybredne, porastają miejsca dawniej zajęte przez buczyny – ale tam tylko, gdzie nie zabroniła im tego ręka człowieka. Ale i one giną i wymierają, wyrąbywane, palone, nie mogąc odrodzić się pod siekierą człowieka, pod nogami jego chudoby, której wprowadza on tu coraz więcej i więcej dla potrzeb swego nienasyconego kałduna. W wilgotnych zagłębieniach rozsiewa się olcha, na wzniesieniach brzoza, jeszcze bardziej skromna, niewybredna i pragnąca życia, niż świerczyny. Zastępuje świerki na zrębach, polanach, na kamienistych „grzechotach”1 ogolonych z dawnych lasów.

Niszczeje, zanika i jałowieje gleba. Wysycha ziemia. Woda wymywa pozbawiony opieki drzew urodzajny humus. Od tych niekorzystnych zmian nędznieje, wyradza się i zamiera życie, ginie pod rabunkową i chciwą ręką człowieka, tego nienasyconego, niosącego zgubę plemienia, którego brzuchy są mogiłą dla wszystkiego, co żyje, dla roślin i zwierząt, ryb i ptaków, plemienia, które niszczy wszystko, a jeśli nawet i miłuje, to tylko dlatego, aby stworzenie, które się rozmnoży, wyniszczyć w tym większej skali. Ścina trawy, nie dając im możliwości wydania nasion, zmusza je do wysiłków, aby wciąż na nowo rosły i rosły. Zjada nasiona roślin wyhodowane przez nie z takim trudem i samopoświęceniem, jaja ptaków, młode zwierząt, ikrę ryb. Jakby celowo chciało przeciwstawić się tej płodności, jaką przyroda obdarza wszystko, co żyje.

Buki są za młode, ale te górskie szczyty pamiętają to okrutne ludzkie plemię, gdy dopiero zaczęło ono wypełzać ze swych kryjówek, by opanować ziemię – nienasycone i obłudne, pełne niepohamowanego pragnienia władania, używania i zniszczenia.

Niczym gigantyczne mrówki z wielkimi szczękami, które niosły wszystkiemu zniszczenie i ruinę, z takimi właśnie twardymi i mocnymi rękami rozłaziło się ono we wszystkie strony, załażąc w najbardziej oddalone i bezpieczne zakątki świata, zaś brak przyrodniczych przystosowań zastąpiło nieograniczoną obłudą i fałszem, niewyczerpanym źródłem wszelkich podstępów, którymi chroniąc siebie niosło zniszczenie i niewolę wszystkiemu innemu.

Rośliny i zwierzęta, ptaki, ryby i owady mają pewne granice swego nasycenia, używania – tylko ten nienasycony ród nie miał ich nigdy. Wilk nie zjada wilka, nie poluje na sobie podobnych, nie będzie jadł trawy, nie będzie czatował na ryby. A to nienażarte plemię zjada własnych krewnych, nie tylko starych i niezdolnych do życia, ale szło na łowy również na silnych i zdrowych, z którymi prowadziło wiele wojen o samice, o tereny łowieckie, albo po prostu o władzę czy choćby dominację.

Nie zadowalało go to, że jest syte i bezpieczne, ale wymyślało coraz to nowe powody swoich pragnień i pretensji. Chciało panować nad swoimi bliskimi krewnymi, nad wrogami, nad zwierzętami i ptakami. Wyćwiczone w surowej walce o życie, z niczego nie czerpało zadowolenia, jak tylko z poczucia siły, przewagi, panowania i władania. Poczucie bezpieczeństwa i cichego zadowolenia było dla niego nieznośnym. Samo tworzyło zagrożenia tam, gdzie w istocie kończyły się rzeczywiste niebezpieczeństwa, powstałe niezależnie od jego woli. Samo tworzyło sobie przeszkody i cele do zdobycia tam, gdzie nie było już czego zdobywać. Chciało władać ziemią i wodą, nie tylko panować nad zwierzętami i ptakami.

Szczególne zadowolenie czerpało z tego, by swoim poddanym i niewolnikiem uczynić dzikiego zwierza i wolnego ptaka, złamać jego dumną wolę, wszczepić cechy niewolnicze i poddańcze, a następnie uczynić go symbolem poniżenia i zniewagi. Nie znosiło równych sobie, nie chciało mieć przyjaciół ani towarzyszy, a jeśli nawet kogoś czyniło towarzyszem, to tylko po to, aby zamienić go na niewolnika, albo uczynić śmiertelnym wrogiem i zniszczyć, zniszczyć do reszty. I tego, nad czym panowało, nigdy nie umiało uszanować. Wszystko musiało podeptać, wszelkie prawa, wszelkie naturalne zachowania – iść na przekór przyrodzie we wszystkim było jego namiętnością, niezaspokojoną i niepohamowaną.

Czasami wydawało się, że całe to niszczące nienasycenie, niepowstrzymany gwałt zaczyna ustawać, słabnąć, że staje się szkodliwy i ohydny dla samego tego okrutnego plemienia. Wówczas zaczynało samo siebie ograniczać, ustanawiać jakieś prawa, uwalniać spod srogiej władzy najbardziej słabych i bezbronnych, przyjmować inne motywy i cele do osiągnięcia.

Wówczas zdawało się, że czasy gwałtów minęły, że plemię to przyniesie jeszcze pokój i spokój umęczonej tą niespokojną, rujnującą energią ziemi i wszystkiemu, co jeszcze na niej ocalało. Wydawało się, że czasy gwałtów i zniszczenia będą tylko wstępem, prologiem do czegoś innego, do jakichś długich i spokojnych czasów równowagi i harmonii, i to one będą tą właściwą normą życia.

Niedługo jednak trwały te nadzieje. Nagle jakby oprzytomniało, że może stracić swą wewnętrzną siłę, tę nieustanną żądzę walki i ruchu, która wyniosła go z ciemnych nizin życia na szczyty, bojąc się, że może znów cofnąć się w rozwoju, okrutne to plemię ze zdwojoną siłą rzuca się znów na drogę ruiny i zniszczenia. I teraz, na odwrót, ze szczególnym zamiłowaniem i zawzięciem wzięło się do niszczenia wszystkiego, w czym widziało choć krztynę piękna i wartości życia, wszystkiego, czym wcześniej odgraniczało się od niepohamowanego, niszczącego pędu – po to, by wrócić sobie znów tę bezwzględną, niepohamowaną swobodę walki i niszczenia. I to w niej znów widziało prawdziwe piękno i osłodę życia.

Jak suche liście spadała z niego wówczas cała nagromadzona wcześniej łagodność i znów ziemia stawała się jedną straszliwą doliną męki i zniszczenia, przy której bladły wszelkie wyobrażenia i drętwiały myśli. Z trwogą i strachem pytały wówczas siebie te górskie szczyty (korzystając z okazji, gdy chmury opadały nisko i zakrywały je od czujnego oka nieznośnego podglądacza):

– Co teraz będzie? Czym to wszystko się skończy?

– Czy wyrodzi się w końcu i przeżyje bezpowrotnie ta niszcząca siła?

– Czy wreszcie zagryzie się na śmierć samo to zajadłe robactwo i uwolni ziemię od swojej nienasyconej złości i zniszczenia?

Stare, kostropate buki na szczytach Bukowca usiłują przedłużyć swe życie, aby ujrzeć ten koniec.

Mychajło Hruszewski

Tłumaczenie: Krzysztof Wojciechowski

1. „Grzechoty” to używana w ukraińskich Karpatach, zwłaszcza w Gorganach, lokalna nazwa zboczy gór i ich wierzchołków, pokrytych luźnymi kamieniami, rodzaj gołoborzy.