DZIKIE ŻYCIE

Witek Ptasznik

Tomasz Lippoman

Dzień wstał pochmurny i wietrzny. Z granatowego nieba na przemian sypał drobny śnieg i padał lodowy deszcz. Grudzień dawno już wyprosił jesień z salonu, jednocześnie zatrzymując prawdziwą zimę w przedpokoju.

Koło południa pogoda stała się nieco łaskawsza. Ptasznik ruszył z chaty, aby sprawdzić, jak żyje się ptakom na pobliskiej podmokłej łące.

Droga na smug wiodła przez wąski okrajek olchowego lasku. Na granicy oddzielającej ols od łąki spotkał pierwsze stado sikor.

Bogatki pospołu z nieco mniejszymi modraszkami uwijały się w koronach drzew, poszukując jaj i poczwarek owadów. Kilkadziesiąt ptaszków wypełniało okolice delikatnymi terkoczącymi nawoływaniami.

Na skraju lasu kolejne spotkanie. W bezlistnych koronach ciemnobrązowych olch żerowała duża grupa czyżyków. Niewielkie, zielonkawo-brązowe ptaszki systematycznie przeszukiwały szyszki olch, wyłuskując z nich nasiona. Zajęte żerowaniem, ignorowały człowieka, dając mu możliwość nacieszenia oczu podniebną ekwilibrystyką. To prawdziwi baletmistrze ptasiego rodu. Penetrują nawet najcieńsze gałązki drzew, często zwisając głowami do dołu w poszukiwaniu nasion i jaj owadów.

Podmokła łąka przedstawiała się nader powabnie nawet o tej porze roku. Zmierzwione trawy i turzyce pokrywała szeroka paleta jesiennych barw. Wszelkie odcienie żółci, jasnych brązów i zgniłych zieleni przenikały się płynnie, tworząc harmonijny i wielce urozmaicony obraz.

Wzdłuż strumienia i na brzegu niewielkich oczek wodnych przysiadły kępy wierzb. Bezlistne, ciemnobrązowe, pokryte milionami kropel wody mieniących się w rozproszonym świetle.

Skręcił w wąską ścieżkę, wijącą się pośród wierzbowych zarośli. Zaniepokojone sroki szybko wykryły intruza. Nad głową mignęło spłoszone stadko czerwonobrzuchych gili. Kilka metrów dalej wystrzeliły w niebo bażanty. Kogut, a po chwili dwie kury oznajmiły wszem i wobec, że obcy naruszył prywatność łąkowej społeczności.

Nieco dalej natrafił na świeże odchody zająca, by po chwili radować się spotkaniem z czterema sarnami, które jeszcze za dnia postanowiły posmakować traw z wilgotnej łąki. Kozioł, dwie kozy i tegoroczny koźlaczek szybko go jednak zwęszyły i z gracją, w podskokach, oddaliły się do pobliskiego boru.

Przeskakując rowy i strumyki powoli zbliżał się do miejsca, gdzie zeszłej zimy żyła rodzina bobrów. Niewielkie żeremie, oparte o kępę olch, doskonale wtapiało się w otaczający krajobraz. Poprzednio udało mu się spotkać bobra tylko dzięki głośnemu chrupaniu. Trzydziestokilowy gryzoń był tak zajęty obgryzaniem wierzbowej gałązki, że pozwolił zbliżyć się na odległość kilkunastu metrów. Przez cały ten czas zwierz nie przerywał posiłku. Obawy Ptasznika niestety się potwierdziły. Bobry opuściły żeremie. Zeszłej wiosny łąka stanęła w płomieniach. Bobrza rodzina stała się najprawdopodobniej jedną z wielu ofiar podpalacza.

Ptasznik przemierzał swe królestwo, planując, gdzie wczesną wiosną rozstawi sieci.

Od dziecka chwytał ptaki, trzymał w zbudowanych przez siebie wiklinowych klatkach i wypuszczał. Zbierał pisklęta, które wypadły z gniazd lub straciły rodziców, odchowywał i oddawał lasom, polom, łąkom.

Witek od dziecka kochał ptaki za ich śpiewy, kolorowe pióra, nieposkromioną ruchliwość, a może i z tego powodu, że sam nieco przypominał ptaka. Drobnej budowy, z szopą kasztanowatych włosów, wąskimi ustami, wydatnym krogulczym nosem i przenikliwym spojrzeniem oczu czarnych jak skrzydło kruka.

Stronił od ludzi, prawie z nikim nie rozmawiał. Mieszkał w byle jak skleconej chacie, bardziej podobnej do ptasiego gniazda niż do ludzkiej siedziby. Urodził się w Hajnówce, jednak już w wieku siedmiu lat, w początkach lat trzydziestych XX stulecia, wraz z ojcem przenieśli się do Puszczy Białowieskiej i osiedli kilka kilometrów na południe od Narewki, w okolicach Kosego Mostu. Puszcza była im domem. Leśne drzewa i zwierzęta szkołą.

Ojciec osierocił Witka kilka dni po jego czternastych urodzinach.

Pozostał w Puszczy, która go żywiła, i dawała skromny dochód ze sprzedaży grzybów, jagód, mięsa skłusowanych zwierząt. Ptaków jednak nigdy nie zabijał, ani nie sprzedawał w niewolę.

Po II wojnie światowej zawitały w białowieskie dziedziny nowe porządki. Władza kolektywizowała, upaństwawiała, porządkowała, nadawała nowy kierunek.

Z początku nikt się Witkiem nie interesował. Ot, dziwak, leśny człowiek, którego egzystencja niewiele różniła się od bytu puszczańskich zwierząt. Pod koniec lat czterdziestych na zebraniu egzekutywy postawiono jednak problem Ptasznika, który nijak nie pasował do ogólnej i szczegółowej linii partii. Postanowiono przesiedlić go do Hajnówki, wdrożyć w budowę najlepszego i jedynie słusznego systemu.

Delegacja z powiatu raz i drugi odwiedziła witkową chatę. Bezskutecznie. Sprawę przekazano milicji, a nawet nadano jej tak zwany priorytet. Komendant raz i drugi wysłał funkcjonariuszy do witkowej siedziby. Bezskutecznie. Za którymś tam razem rozwalono mu dom, bo bezprawnie postawiony, a co ważniejsze – jego nieuchwytny lokator grał władzy na nosie. Bezskutecznie. Z czasem zaczęto urządzać na Ptasznika regularne obławy. Tropiono go jak najgorszego przestępcę. Bezskutecznie.

Witka Ptasznika nigdy nie złapano. W oficjalnych dokumentach milicji sprawa nigdy nie została zamknięta. Według jednej z teorii, przeniósł się do białoruskiej części Puszczy. Stugębna plotka głosi jednak, że Witek przemienił się w polnego lub leśnego ptaka i do dziś dnia żyje wolno w Puszczy albo i w jakimś innym miejscu, które mu najbardziej dogadza.

Tomasz Lippoman

bialowieza.com.pl

Tekst pochodzi ze zbioru „Legendy Podlasia”.