DZIKIE ŻYCIE

Sztuka wędrowania

Robert Jurszo

Myśli znad Walden

W wędrowaniu kryje się istota duchowości Henry’ego Davida Thoreau. Czym jest więc opiewana przez filozofa „sztuka chodzenia”?

Z pewnością nie jest zwykłym spacerowaniem. W takim spacerowaniu jest jakaś nuta mieszczańskiego uporządkowania, które amerykańskiemu myślicielowi było całkowicie obce. Spaceruje się po ścieżkach znajomych i dobrze wydeptanych przez innych, pozostając tym samym całkowicie we władzy społecznej konwencji. Spełnia się w ten sposób pewien wspólnotowy rytuał, który na moment odrywa od życiowej rutyny, by chwilę później ponownie nas w niej osadzić i mocno z nią związać. W swej istocie pozostaje więc ono banalne, bo jego sens wyczerpuje się jedynie w błahym relaksie.


Las wokół stawu Walden, styczeń 2012 r. Fot. Anna Patejuk
Las wokół stawu Walden, styczeń 2012 r. Fot. Anna Patejuk

Wędrowanie, które zaleca Thoreau, nie ma w sobie nic z uległości społecznej konwencji. „Wyznam – pisze Thoreau – że nie potrafię zachować zdrowia i pogody ducha jeżeli nie spędzę przynajmniej czterech godzin […] włócząc się po lesie, po wzgórzach i polach, całkowicie wolny od wszelkich spraw jakimi mógłby zająć mnie świat”. Wędrowanie jest więc – jak pisze Thoreau – włóczęgą. A czy jest ktoś bardziej godny potępienia niż włóczęga? W świetle ideologii materialnego sukcesu – żywotnej zarówno w czasach Thoreau, jak i w dzisiejszych – chyba nie. Włóczęga jest bowiem chodzącym skandalem, kimś, kto obraża istniejący ład i porządek polegający na osiąganiu społecznie akceptowanych celów. Włóczący się Thoreau nie podąża przecież na łono przyrody po to, by – przykładowo – zdobyć kolejny ośmiotysięcznik czy przejść dotąd nieprzebytą puszczę. Jedno i drugie zapewne przyniosłoby mu sławę, uznanie i pieniądze, ale nie: on idzie bez celu, albo może – należałoby powiedzieć – sama droga jest dla niego celem. Ale co to miałoby znaczyć?

„W moim popołudniowym spacerze – pisze Thoreau – dążę zawsze do wymazania z mojej pamięci wszystkich porannych zajęć oraz wszystkich moich obowiązków wobec społeczeństwa”. Wędrowanie, tak jak widzi je Thoreau, jest więc podwójnym odseparowaniem się. Po pierwsze, jest odcięciem się od wszelkich wspólnych spraw ludzkich, takich jak polityka czy ekonomia. Dlatego wędrujący Thoreau usuwa z pola świadomości – co nie znaczy, że zapomina – tak bolesne dla siebie sprawy, jak niewolnictwo w USA. Po drugie, filozof odcina się niejako od siebie samego. Zapomina w ten sposób o swoich prywatnych sprawach i frasunkach, które dotyczą tylko jego. W te dwa sposoby Thoreau dąży do „zawieszenia” funkcjonowania własnego umysłu. Ale po co?

„W moich przechadzkach – klaruje myśliciel – dążę do tego, by powrócić do zmysłów”. W tych słowach zawiera się sens wędrowania, tak jak widzi je Thoreau. Dlatego nie bez powodu jeden z komentatorów jego myśli napisał, że duchowość samotnika z Concord jest w swej najgłębszej istocie sensualistyczna, nastawiona na doświadczenie zmysłowe i jemu podporządkowana. „Wyłączenie” własnego umysłu jest próbą doświadczenia przyrody bez nakładania na nią klatki sądów i uprzedzeń, które – z konieczności, wszak są sformułowane w języku – mają społeczny rodowód. Jest usiłowaniem uchwycenia rzeczywistości, choć to może niedobre słowo, bo ujawniające jakąś chęć zagarnięcia – w całej jej nieartykułowalnej pierwotności. Jest po prostu doświadczeniem dzikości, bo – jak pisze Thoreau – „w tym co dzikie ukryta jest istota świata”. Dlatego wędrujący po lasach i polach otaczających Concord, Thoreau nie jest zwykłym piechurem. Jest mistykiem, który poprzez zdyscyplinowanie własnego umysłu – znów użyję jego własnej metafory – „stapia się z żywiołami”. W tym wielkim zespoleniu jednostkowa świadomość jednoczy się z substancją świata. W tym nowym jakościowo doświadczeniu – jakże różnym od naszej codzienności – znikają lęki o troski, bo nie ma już tego, kto by je przeżywał.

Dlatego wędrówki Henry’ego nie były jedynie banalnymi przechadzkami. Jeśli wnikliwie przestudiujemy dwa kluczowe teksty, w których rozpisuje się on o istocie wędrowania – „Walden” i „Sztukę chodzenia” – to okaże się, że można z nich wyłuskać instrukcje, jak ten stan osiągnąć. A nie jest on żadną łaską – to raczej kwestia treningu. Przepis jest prosty: zaszyj się wśród przyrody; idź tam, gdzie podpowiada ci intuicja; zapomnij o sobie, wycisz umysł, skoncentruj się na tym, co podsuwają ci twoje zmysły. A na samym końcu doświadcz tego, o czym nie da się już nic powiedzieć ani niczego napisać.

Spróbujcie, naprawdę warto.

Robert Jurszo