DZIKIE ŻYCIE

Rowy – Łeba

Ryszard Kulik

Migawka

W końcu wyznam to otwarcie: tak, prowadzę podwójne życie. Jestem niepoprawnym miłośnikiem dzikości, a cywilizację co rusz zdradzam z dziką przyrodą.

W połowie stycznia, w związku z obowiązkami zawodowymi, znalazłem się w Gdańsku. Pracodawca przy okazji takich wyjazdów zapewnia mi nocleg w przyzwoitym hotelu oraz możliwość stołowania się w ekskluzywnych restauracjach. Korzystam z tego, ale niezmiennie tęsknię za prostotą życia i przy nadarzającej się okazji pozostawiam te wszystkie cywilizacyjne świecidełka i wypuszczam się w dzicz.


Ruchome wydmy koło Łeby. Fot. Ryszard Kulik
Ruchome wydmy koło Łeby. Fot. Ryszard Kulik

Tak też było i tym razem. Po dwóch dniach zdecydowałem się pojechać do Słowińskiego Parku Narodowego, by przejść plażą odcinek między Rowami a Łebą. Właśnie w tę stronę, a nie odwrotnie. Kiedyś mój znajomy nie potrafił rozwikłać szczególnej zagadki. Często jeździł do Niemiec i nie mógł zrozumieć, dlaczego jadąc na zachód jego samochód spalał więcej benzyny niż w drodze powrotnej do Polski, choć pokonywał przecież ten sam dystans. Przez długi czas myślał, że to z powodu gorszej jakości naszego paliwa. Ale nie. Winny jest tutaj klimat, a konkretnie fronty i wiatry, które w Europie najczęściej wieją z zachodu na wschód. Tam jechał pod wiatr, z powrotem z wiatrem – ot i cała tajemnica.

Dlatego zdecydowałem się iść z Rowów – z wiatrem w plecy. Tylko jak dojechać nad morze poza sezonem, gdy nie ma się samochodu? Gdyby nie pozytywna reakcja kierowców na wyciągnięty kciuk, tkwiłbym gdzieś pośród szos może do tej chwili. Transport publiczny zimą nad morzem jest tak martwy, jak morskie kurorty. Rowy przypominały opuszczone dopiero co miasteczko. Żywego ducha, pozamykane sklepy, knajpy, stoiska, wypożyczalnie sprzętu. Wiatr hula pustymi ulicami, marszcząc liczne kałuże. Czy tak będzie wyglądał świat bez człowieka? Pustka, którą za chwilę opanuje dziki żywioł: szum morza, piasek i pobliskie lasy sosnowe czekają tylko na swój moment. Enklawy dzikości są jak zarodniki, które ruszą z impetem, gdy tylko człowiek wycofa się ze swoją wszędobylską obecnością.

Kiedy to nastąpi? Dla mnie już za chwilę, bo jedynie z tym, co mam w plecaku, wypuszczam się tam, gdzie nie ma sklepów, hoteli, dróg i świateł. Przede mną prawie 40 km do przejścia, wśród sosnowych lasów, a później plażą na wschód.

Nie spieszę się. Po prostu idę. Dojdę tam, gdzie dojdę. Jeśli poczuję, że zmęczenie zaprasza mnie do snu, to rozłożę płachtę na wydmach i w śpiworze spędzę noc. To mój jedyny plan.

Po kilkunastu kilometrach wędrówki nadmorskimi borami, w zapadającym zmroku docieram do samej plaży i teraz już monotonnie wędruję wzdłuż morza. Czuję wyraźnie wiejący w plecy wiatr, który delikatnie, acz stanowczo popycha mnie w jedynym słusznym kierunku. Słyszę też, jak pojedyncze kropelki deszczu rozbijają się o mój kaptur. Jest około 2 stopni powyżej zera, ale nie jest mi zimno. Gdy jestem cały czas w ruchu, daję sobie tyle ciepła, ile potrzebuję.

Idę. Krok za krokiem. Stąpam na styku dwóch światów: z lewej strony żywa woda w nieustającym pulsowaniu fal, z prawej niewzruszone wydmy, z których, jak z loży, przyglądają się morzu rachityczne sosny. Krok za krokiem. Wilgotny piasek pod butami tam, gdzie fale kładą się z rezygnacją, jest najtwardszy i najłatwiej się po nim idzie. Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Nie wiem, jak daleko jestem. Nie wiem, ile drogi mi pozostało. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Uczę się, że do zrobienia mam zawsze tylko jeden krok. W każdym momencie mogę przerwać wędrówkę i położyć się spać. Tylko ten jeden krok. Nie ma nic więcej. W mroku nocy i szumie morza zatracam się zupełnie. Już nie wiem, czy śni mi się to wszystko. Zamykam oczy i idę tak przez dłuższą chwilę. Się idzie.

Żadnych dźwięków świata ludzi. Żadnych świateł. Żadnych śladów człowieka. Te, które ja pozostawiam, za chwilę zabiera woda. Tyle właśnie znaczę. Jeden obrót fali. Kropelka pośród oceanu.

Gdy zauważam w końcu łunę nad wydmami, domyślam się, że to światła Łeby. Czas odpocząć. Idę głębiej pośród wydm, by uciec przed wiatrem. Rozwieszam płachtę, by osłonić się przed zacinającym deszczem, ale budzę się co chwilę, bo wiatr robi z moim zadaszeniem co tylko chce.

Za to rano wychodząc na wierzchołek wydmy widzę, jak niebieska powieka chmur dopuszcza świetlisty promień wprost na mnie. Pod nogami piasek gnany wiatrem, jak żywa istota gotuje się do drogi. Wystarczy tylko pozwolić, by ta przeogromna siła wzięła w posiadanie nasz świat.

Ryszard Kulik