DZIKIE ŻYCIE

Najdziksze miejsce na Ziemi

Jan Marcin Węsławski

Jeżeli mierzyć stopień naturalności – dzikości obszaru przez brak znaków ludzkiej obecności (jak np. zrobiło to w zeszłym roku grono naukowców przygotowując dla SCIENCE mapę obszarów pozbawionych ludzkiej infrastruktury), to nic na Ziemi nie może równać się z Antarktyką. 

Od ponad 40 lat podróżuję regularnie na dłuższe i krótsze ekspedycje naukowe do Arktyki, ale nigdy nie próbowałem zajrzeć na drugą stronę globusa. Ponieważ jednak interesuję się też historią polarnych badań, więc czytam, co mi wpadnie w ręce na ten temat, i znaczna część takiej literatury dotyczy Antarktyki. Oczywiście na kongresach naukowych badacze obu rejonów polarnych spotykają się na wspólnych sesjach, a wielu z nich aktywnie działa na obu biegunach.

Doświadczenie i wrażenia wyniesione z pracy w Arktyce mogą być dla Antarktyki bardzo mylące. Dla mnie najważniejsza jest różnica skali – pracując na archipelagach arktycznych, można się poruszać pomiędzy małymi wyspami, w fiordach, spotykając co kilkadziesiąt kilometrów ślady bytności człowieka – stare traperskie chaty, opuszczone obozowiska Inuitów, mniejsze i większe stacje naukowe. To typowe na Spitsbergenie, w kanadyjskiej Arktyce i na wybrzeżach syberyjskich. Latem można się poruszać małą łodzią lub pieszo, a na wypad można się tam wybrać nawet w parę godzin z lotniska w Europie. 


Bez względu na techniczne udoskonalenia, lepsze materiały i urządzenia, człowiek w Antarktyce staje w końcu do bezpośredniej konfrontacji z lodem, morzem i mrozem. Fot. Piotr Bałazy
Bez względu na techniczne udoskonalenia, lepsze materiały i urządzenia, człowiek w Antarktyce staje w końcu do bezpośredniej konfrontacji z lodem, morzem i mrozem. Fot. Piotr Bałazy

Ale Antarktyka to skala nie z tej strony Ziemi. Góry lodowe mają rozmiary nie katedry, ale powiatu, odległość od jednego odwiedzanego przez ludzi punktu (stacja polarna, nie ma tam osiedli) do drugiego, to raczej ponad 1000 km niż jednodniowa wycieczka. Wypłynięcie poza obszar zatoki czy fiordu, to wejście na najbardziej burzliwe wody na świecie, gdzie wokół gigantycznego południowego kontynentu rozsypane są pojedyncze wyspy oddalone od siebie o tysiące kilometrów. Jest tam słynna z wielkiej kolonii uchatek i pingwinów Wyspa Bouveta (Bouveoya), gdzie co parę lat Norwegowie, uznający ją za część swego terytorium zamorskiego, organizują kilkuosobową wyprawę naukową. Najbliżej stąd do Antarktydy – 1700 km, do Afryki południowej już 2500 km, a wszędzie indziej tylko dalej. Bez dużego statku oceanicznego i helikoptera nie ma tam czego szukać, bo przez bezustanny przybój wielkich oceanicznych fal, praktycznie nie da się tam wylądować. Większa część Antarktydy to gigantyczne i bardzo wysokie (ponad 2000 m nad poziomem morza) plateau lodowe, gdzie poza czterema stacjami polarnymi (USA, Rosja, Argentyna i Francja) nie ma nic. Na przestrzeni setek tysięcy kilometrów kwadratowych nie ma żadnej makroskopowej fauny ani flory – są oczywiście mikroorganizmy, ale też bardzo nieliczne.

Co innego antarktyczne wybrzeża, ponad 40 stacji polarnych, i fantastyczne bogactwo życia morskiego – od tysięcy gatunków miniaturowych bezkręgowców, do ptaków i gigantycznych stad ssaków morskich – rekordowa populacja foki krabojada jest szacowana na ponad 10 milionów osobników. To obrzeże Antarktyki – archipelagi wokół kontynentu były odwiedzane przez wielorybników i łowców fok od połowy XIX w., ale pierwszy człowiek na kontynencie antarktycznym stanął dopiero w 1895 r. – był to norweski wielorybnik Carsten Borchgrevink. Łowcy najpierw zdziesiątkowali wielkie stada uchatek na wyspach wokół Antarktyki, potem zabrali się za wieloryby – w latach 1910-1960 polowano głównie na wielkie fiszbinowce – wale błękitne, finwale i sejwale, których nie było już na innych morzach. Wyjątkowo złożyło się, że naukowcy zdążyli przeprowadzić pierwsze badania przed rozpoczęciem eksploatacji na wielką skalę – w latach 1904-1916 działały tam brytyjskie imperialne ekspedycje naukowe, a przechowywane do dziś w British Museum kolekcje fauny morskiej są unikalnym dowodem na to, jak wyglądało życie Oceanu Południowego przez eksterminacją wielorybów. Na szczęście świat cywilizowany opamiętał się i objęto ochroną najpierw wieloryby antarktyczne, potem na całym świecie. Dziś, po blisko 40 latach ochrony, populacje wielorybów odbudowały się, podobnie jak stada wcześniej chronionych uchatek. Zmiana w funkcjonowaniu morskiego ekosystemu antarktycznego jednak zaszła. Kiedy znikły wieloryby, ogromna ilość kryla – ich głównego pokarmu – stała się dostępna dla innych konsumentów. I to dzięki temu wzrosła liczba fok krabojadów, małych uchatek i pingwinów. Czyli dzisiejsze bogactwo życia ssaków i ptaków w Antarktyce zawdzięczamy wielorybnikom – zrobili miejsce dla mniejszych zwierząt, które wcześniej przegrywały konkurencję z waleniami o pokarm. Dziś wody wokół Antarktyki i sam kontynent są pod międzynarodową ochroną, ale zmiany postępują dalej – tym razem powodowane pośrednio przez człowieka. Ocieplenie globalne dotarło do Antarktyki głównie do Półwyspu Antarktycznego i jej zachodniego sektora – jednym z jego przejawów jest obłamywanie się lodowców szelfowych – wielkich tarcz lodowych o grubości setek metrów, które tworzą wyspy lodowe o średnicy dziesiątek kilometrów. W skali globalnej ten proces niepokoi naukowców, bo lodowce szelfowe Antarktydy mają w sobie dość wody, żeby podnieść o kilkadziesiąt metrów poziom morza na całym świecie.

No i na koniec trzeba pamiętać, że Antarktyka jest bardzo stara – lód zaczął się tam tworzyć ponad 30 mln lat temu i kurcząc się nieco w okresach ociepleń i rozszerzając w okresach glacjalnych dotrwał do dziś. Nie to co Arktyka, która pokryła się lodem zaledwie 700 tys. lat temu i nie zdążyła przez ten czas wytworzyć prawdziwie odrębnej fauny. Nawet niedźwiedź polarny jest wciąż tak blisko spokrewniony ze swym przodkiem grizzlim, że tworzy z nim pokraczne mieszańce zwane grolar lub pizzly. Co ciekawe, globalne ocieplenie, które zagraża unikalnej arktycznej faunie, nie jest specjalnie groźne dla organizmów antarktycznych. To dlatego, że morski lód występuje tam tylko w zimie (a nie przez cały rok jak w Arktyce) i nie ma tam zwierząt, ani procesów zależnych od lodu (jak np. niedźwiedź polarny w Arktyce). Dodatkowo, Antarktyka jest okolona systemem prądów morskich, które izolują ją od reszty oceanu światowego i nawet bez lodu, jej unikalna, głównie głębokowodna, fauna będzie mogła przetrwać.

Poza osobliwościami przyrodniczymi, Antarktyka odegrała ważną rolę w kształtowaniu współczesnego rozumienia Dzikiej Przyrody. Szczególnie ważne były dwa okresy – pierwszych ekspedycji brytyjskich 1904-1916 i współczesnej kampanii zainicjowanej przez Greenpeace o ustanowienie Światowego Parku Narodowego i zaprzestanie eksploatacji zasobów Antarktyki (1975-1991).

Pierwszy okres to uformowanie brytyjskiej idei „sublime” – heroicznych starań i poświęceń, podejmowanych w imię wyższego, niematerialnego celu, odkrycia, zdobycia nowej wiedzy, wykazania niezłomności ludzkiego ducha. Opisywana w dziesiątkach książek i analiz ostatnia wyprawa kapitana Scotta jest tego najdoskonalszym przykładem. Wprawdzie w potocznym obiegu zapamiętana została jako przegrany z Norwegami wyścig o zdobycie Bieguna Południowego, ale ekspedycja Scotta była czymś o wiele ważniejszym. Dziś, w dobie państwowego mecenatu nad nauką, trudno to pojąć, ale wielkie ekspedycje odkrywców aż do początku XX w. podejmowane były jako prywatne inicjatywy, sponsorowane przez zamożnych przedsiębiorców lub arystokrację. Kiedy Scott ogłosił w prasie nabór na wyprawę do bieguna południowego, zgłosiło się kilka tysięcy osób. Marynarze, technicy i cieśle mogli liczyć na skromny zarobek, ale ekipa naukowa składająca się w założeniu z gentlemanów musiała sama zapłacić za trzyletni udział w wyprawie, bez gwarancji powrotu. Program naukowy był bardzo rozbudowany i ambitny, fundowany całkowicie przez osoby prywatne. Wyprawy biegunowe na przełomie wieków cieszyły się zainteresowaniem publicznym porównywalnym do pierwszych lotów w kosmos, tym bardziej, że zwykle kończyły się efektownymi tragediami. O znaczeniu tych przedsięwzięć dla opinii publicznej, najlepiej świadczy fakt, że w 1916 r., w czasie najgorszych walk na frontach I wojny światowej, wszystkie gazety, od Londynu po Berlin, Wiedeń i Paryż na pierwszych stronach doniosły o odnalezieniu się, ocalałej z katastrofy żaglowca „Endurance”, brytyjskiej biegunowej ekspedycji Shackeltona. Wcześniej, jednym z gentlemanów, który kupił sobie za ciężkie pieniądze trzy lata wyrzeczeń i cierpień na wyprawie Scotta, był Apsley Cherry Garrard, wówczas 23 letni student, którego rodzina uznała, że dobrze mu zrobi ambitna wycieczka. Przeżył cudem i napisał potem książkę „The worst journey in the world”, która stanowi najdoskonalszy opis tego czym był w tym czasie kult poznawania świata. Cherry Garrard nie poszedł na Biegun, ale wziął udział w przedziwnej trzyosobowej wyprawie po jajo pingwina cesarskiego. Brytyjscy naukowcy zafascynowani umacniającą się ideą ewolucji Darwina, uważali, że pingwin cesarski, który jako jedyny znany ptak inkubuje jaja w czasie nocy polarnej, musi stanowić rozwiązanie zagadki ewolucji ptaków. Zbadanie embriona pingwiniego przybliży zatem zrozumienie bliskiego pokrewieństwa ptaków z gadami. Dlatego też, krótkowidz i uprawiający dotąd wyłącznie krykieta, Cherry Garrard, wraz z dwoma towarzyszami wyruszyli z bazy Scotta do kolonii pingwinów cesarskich odległej o około 150 km. Tyle tylko, że wyruszyli w środku antarktycznej nocy polarnej, w trwających całą dobę ciemnościach, ciągłym huraganowym wietrze i temperaturach spadających poniżej -50°C. To był 1911 rok, nie było radia, map wybrzeża ani pomocy nawigacyjnych poza ręcznym kompasem. Szli przez 35 dni, po drodze zdążyli stracić namiot, skończyła im się żywność, w końcu poodmrażani, półżywi, doszli z powrotem do bazy niosąc zawinięte w puchowy okład jedno jajo pingwina cesarskiego (drugie stłukli po drodze). Cherry napisał potem znamienne słowa: „…idąc na swoją zimową podróż, będziesz musiał znosić wielkie trudności, ryzykować życie, ale będziesz miał swoją nagrodę, jeżeli wszystkim czego pragniesz jest jajo pingwina”.

Brytyjczycy, którzy od 100 lat czczą Scotta jak świętego, przypominają, że kiedy jego wyczerpana grupa wracała z Bieguna Południowego, poodmrażani, półżywi z głodu, ciągnęli z sobą do końca sanie z kilkudziesięcioma kilogramami skamieniałości znalezionych przed wejściem na płaskowyż biegunowy. Sam Scott, w ostatnim liście do żony, wiedząc, że nie dojdą do bazy, napisał „pamiętaj, żeby nasz syn interesował się Przyrodą i naucz go przebywania na świeżym powietrzu, to lepsze niż gry sportowe”. Wprawdzie nadmiar świeżego powietrza zabił Scotta i całą jego grupę, ale jego syn, Sir Peter Scott, był współtwórcą World Wildlife Fund i poświęcił swoje życie ratowaniu dzikiej przyrody. W literaturze, sztukach pięknych wyprawy antarktyczne odegrały wielką rolę pokazując dzielność człowieka, który nie niszczy, nie eksploatuje ani nie zmienia Przyrody, ale nieustępliwie dąży do jej poznania i zrozumienia. Wobec traumy I wojny światowej, która nastąpiła wkrótce potem, wyprawy antarktyczne były przywoływane jako najwyższy przykład fizycznej i cywilnej odwagi, nie powodowanej ambicjami narodowymi czy politycznymi, ale czysto ludzkim poczuciem ciekawości świata. 

Prof. Jan Marcin Węsławski