Dzik, czyli kozioł (ofiarny)
Polska bez polowań
Z politycznego punktu widzenia dzik ma jedną podstawową zaletę: nie umie mówić. Więc nie może się bronić przed zarzutami. Bo gdyby mógł, to pewnie obruszyłby się na to, że obarczono go winą za epidemię afrykańskiego pomoru świń (ASF) w Polsce.
Nie będę tu powtarzał wszystkich argumentów, które jednoznacznie mówią, że głównymi odpowiedzialnymi za ekspansję ASF w Polsce są ludzie. Przypomnę tylko – bo dla dalszych rozważań to kluczowe – że największą winę ponoszą rolnicy. To właśnie oni niedbale, albo w ogóle, chronili chlewnie przed wirusem pomoru świń. Miażdżący raport Najwyższej Izby Kontroli ze stycznia 2018 r. roku pokazał jasno, że tzw. bioasekuracja jest fikcją: 74% hodowli świń nie posiadało niezbędnych zabezpieczeń.
Mord całkowicie polityczny
Tymczasem gremia eksperckie – w tym Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności – stawiają sprawę jasno: najważniejsza jest bioasekuracja. Właśnie ta, która w Polsce zawiodła. Bo – trawestując słowa niesławnego (eks)ministra środowiska Jana Szyszki – dzik świń w chlewie nie odwiedza. Jeśli wirus tam się pojawił, to za sprawą samych hodowców. Mogli go wnieść do hodowli na butach i ubraniu, w paszy, czy wprowadzając do niej zarażone osobniki. Znamy, niestety, takie sytuacje.
A co zrobił rząd? Postawił sprawę walki z ASF w Polsce kompletnie na głowie. Nikt nie miał odwagi powiedzieć rolnikom: „skrewiliście – to wasza wina, że ASF po czterech latach jest już w centralnej Polsce”. Nie miał, bo to są wyborcy. A wyborcom nie należy mówić rzeczy niemiłych dla ich ucha, bo mogą już na nas nie zagłosować. No i należy wyborców słuchać. A to właśnie rolnicy najgłośniej krzyczeli i krzyczą: „zabić dzika!”.
No to trzeba było zacząć je zabijać. Uradzono, że w Polsce ma się ostać 1 dzik na 10 km2. Czyli ok. 32 tys. na obszarze całego kraju. Żaden mędrzec jednak nie potrafi powiedzieć, kiedy to się stanie. Ani nawet tego, kiedy będziemy wiedzieć, że to się już stało. Dlaczego? Bo nie ma – nad czym obecna władza w ogóle się nie pochyliła – efektywnej metody liczenia dzików. Tak zwane „obserwacje całoroczne” to kompletna sufitologia, nie poparta żadną naukową metodyką. A pędzenia próbne – polegające na przegonieniu dzików na wybranych obszarach i fizycznym ich policzeniu – nie dają dobrych wyników. Bo dzikie świnie żyją w skupiskach i ekstrapolacje liczeń z powierzchni próbnych na większe obszary obarczone są ogromnym ryzykiem błędu. Ale w Polsce merytoryka i polityka osobnymi ścieżkami chadzają, więc w rządzie nikt się tym nie przejął.
Moralne bankructwo
Jeszcze w 2017 r. zdjęto okresy ochronne na ten gatunek. Nieważne: odyniec, przelatek, warchlak, a nawet locha w ciąży – zabić można każdego osobnika i to przez cały rok. Co prawda, myśliwi unoszą się łowieckim honorem i przekonują, że żaden szanujący się etyczny nemrod samicy prośnej lub prowadzącej małe dziczki nie zastrzeli. Ale kto podczas polowania zbiorowego odróżni uciekającą na złamanie karku przed śmierci lochę w ciąży od takiej, która w stanie błogosławionym nie jest?
Przez chwilę łudziłem się, że głosem rozsądku stanie się Polski Związek Łowiecki (PZŁ). Wszak organizacja ta lubi się pysznić ustami swoich rzeczników, że dobro polskiej przyrody leży jej na sercu. Czekałem więc na gromkie „nie!” Zarządu Głównego – wyraźny sygnał, że myśliwi nie będą brali udziału w tym krwawym cyrku. Niestety, nie doczekałem się. A kiedy zapadła decyzja o styczniowych polowaniach wielkoobszarowych – która wywołała ogromną burzę medialną – to zarząd tej organizacji wydukał jedynie, że potępia strzelanie do „ciężarnych i prowadzących młode loch”. Odważniejsi byli pojedynczy myśliwi, którzy sprzeciwiali się depopulacji w internecie czy przed kamerami. Ale większość i tak pojechała w teren strzelać.
Historia walki ołowiem z ASF w Polsce dobitnie pokazuje, że PZŁ to organizacja samorządowa jedynie z nazwy. Jej włodarze z warszawskiego Nowego Światu zrobią wszystko, byle tylko zadowolić rządzących i nie podpaść rolnikom. I na nic im to było, bo Piotr Jenoch, szef Związku, pod koniec stycznia został zmuszony przez ministra środowiska Henryka Kowalczyka do złożenia dymisji. Widać nie był dość dobrym eksterminatorem dzików.
A jednak po tym koszmarnym styczniu jestem jakoś zbudowany. Rzecz jasna nie rządzącymi, nie rolnikami i myśliwymi. Ale „zwykłymi” – a raczej chyba niezwykłymi – Polkami i Polakami, którzy tłumnie wylegli na ulice miast, by zaprotestować przeciwko absurdalności wybijania dzików. Przeciwko znieczulicy moralnej, która skazuje te zwierzęta na rolę kozła ofiarnego. Tylko dlatego, że władzy brakuje politycznej odwagi, by powiedzieć, że nie tędy droga do końca wojny z ASF. I pokazać palcem prawdziwych winnych.
Robert Jurszo