Jak w Polsce nie zbudujemy elektrowni atomowej
Energetyka jądrowa kusi obietnicą taniej, czystej i bezpiecznej energii. Ale w Polsce raczej nie mamy na nią szans. I całe szczęście, bo atomowe molochy nie pasują do wyzwań, jakie przed nami stoją.
Wiemy to już na pewno: ocieplający się klimat dyskwalifikuje dotychczasowe źródła energii oparte na paliwach kopalnych. Czeka nas radykalna transformacja energetyczna. Kolejne kraje deklarują odchodzenie od spalania węgla i ogłaszają neutralność klimatyczną w najbliższych latach. Norwegia zapowiada datę swojej zeroemisyjności już na 2030 r., Finlandia deklaruje jej osiągnięcie w 2035 r., Austria w 2040 r., a Szwecja w 2045 r. Cała Unia Europejska ma do 2030 r. zredukować emisje o 55 procent w stosunku do poziomu z 1990 r., a w 2050 r. ma być zeroemisyjna. Nawet największy światowy truciciel atmosfery – Chiny, również deklaruje cel osiągnięcia neutralności klimatycznej, choć dopiero w 2060 r.
Sny o atomowej potędze
Konieczność transformacji energetycznej tchnęła nowego ducha w rządowe plany budowy elektrowni atomowej w Polsce. Energetyka jądrowa bowiem nie emituje uciążliwych gazów cieplarnianych, a przy tym wydaje się stosunkowo bezpieczna i tania. Póki co jednak ambitne plany pozostają na papierze, tak jak zresztą już od niemal 50 lat. Kolejne ekipy rządowe planują i obmyślają, snują wizje, podpisują nawet stosowne porozumienia, co przekłada się na coraz bardziej oderwane od rzeczywistości harmonogramy. Ostatni z nich zakłada, że do 2043 r. w Polsce mają działać dwie elektrownie atomowe, każda z trzema blokami o łącznej mocy 6-9 GW. To jednak bardzo ogólne założenia, bo brakuje w nich podstawowych rzeczy, takich jak wybór technologii i sposobu finansowania przedsięwzięcia. Nie ma nawet wskazanego miejsca pod inwestycję.
Papierowa energetyka atomowa, w której jesteśmy prawdziwymi specjalistami, wcale jednak nie musi być spostrzegana jako ujma. Fantazjowanie o atomie przynosi bowiem znacznie mniejszą szkodę niż realne gorliwe zaangażowanie w budowę bloków jądrowych. Elektrownie atomowe znacznie lepiej wyglądają na papierze niż w rzeczywistości, o czym przekonują przykłady kolejnych krajów odchodzących od tego rodzaju energetyki.
Atom w odwrocie
W „Raporcie o stanie światowego przemysłu jądrowego w 2019 r.”1 badacze zauważają stały i systematyczny spadek udziału energii jądrowej w globalnej produkcji energii elektrycznej – z rekordowego poziomu 17,46 proc. w 1996 r. do 10,15 proc. w 2018 r. Od sześciu lat liczba jednostek w budowie na całym świecie spada: z 68 reaktorów na koniec 2013 r. do 46 w połowie 2019 r. Kolejne kraje deklarują odchodzenie od energetyki jądrowej: Dania, Luksemburg, Niemcy, Hiszpania, Portugalia czy Szwajcaria. Nawet taki atomowy potentat jak Francja zmniejszy udział energii jądrowej w swoim miksie energetycznym do 2035 r. o 20 proc.
Atom jest w odwrocie z kilku powodów. Dla części państw bezpośrednim impulsem do rezygnacji z energetyki jądrowej była awaria w Fukushimie, a wcześniej w Czarnobylu. Wprawdzie tak duże awarie są wyjątkowe w historii tej energetyki, jednak ich spektakularny wymiar podkopał społeczne zaufanie do atomu. Mimo że specjaliści przekonują, iż elektrownie jądrowe są bezpieczne, zwykli ludzie zaczęli się ich bać.
Trzeba też powiedzieć, że technologie jądrowe wymagają stabilnych warunków politycznych i społecznych. Wydaje się nam, że jeśli po II wojnie światowej nie było globalnego konfliktu zbrojnego, to będzie tak już zawsze. Ale obecny okres pokoju jest raczej ewenementem w historii ludzkości. Co się stanie z tak wrażliwymi obiektami jak elektrownie atomowe, gdy zostaną one wzięte za cel ataku? Aż się prosi, by sprowokować nuklearną awarię w samym sercu terytorium wroga. Czy zwolennicy energetyki jądrowej zagwarantują, że taki scenariusz jest nieprawdopodobny?
Problemem są również odpady, których wprawdzie jest niewiele, ale są silnie toksyczne i będą takie przez setki tysięcy, a nawet miliony lat. Nie ma póki co dobrego sposobu na ich zabezpieczenie, a obecnie stosowane metody nie dają gwarancji na stabilne przechowywanie przez niewyobrażalnie długi czas. Finlandia, która jako jeden z nielicznych krajów ma pomysł, jak składować odpady deklaruje, że dopiero w 2100 r. zakończy budowę podziemnego systemu tuneli wydrążonych w litej skale 400 m pod ziemią. Ale to dopiero początek problemów. Podczas debaty na ten temat w fińskim parlamencie zastanawiano się, czy pozostawić wiedzę o miejscach przechowywania odpadów kolejnym pokoleniom, tak by nie narażać ich na kontakt z toksycznymi substancjami. Jacy ludzie będą żyli za 10000 lat? A za 100 000 lat? Na jakim będą poziomie rozwoju? Czy będą wiedzieć, co to jest promieniotwórczość? Jak przekazać im wiedzę na temat składowiska? W jakim języku? Czy adekwatnie odczytają piktogramy, które im zostawimy? Jeśli przekażemy im, że mają nie ruszać odpadów, to co z tą wiedzą zrobią? Może właśnie dlatego będą chcieli sprawdzić, co tam jest? A może lepiej zatrzeć pamięć o odpadach? Wtedy jednak będziemy musieli wpierw wydać instrukcje, by zapomnieć o miejscach składowania. Innymi słowy, będziemy musieli pamiętać, żeby zapomnieć o tym, gdzie składujemy promieniotwórcze odpady. Ta karuzela absurdów pokazuje, w jakiej pułapce jesteśmy.
Kto za to zapłaci?
To, co ostatecznie grzebie plany rozwoju energetyki jądrowej w Polsce, to pieniądze. Co z tego, że eksploatacja samej elektrowni jest stosunkowo tania, a produkowany przez nią prąd kosztuje mniej niż ten wytwarzany w elektrowni węglowej. Jeśli analizujemy przedsięwzięcie w pełnym cyklu życia elektrowni, gdzie liczymy koszty budowy bloku jądrowego, jego eksploatację i serwisowanie, a następnie utylizację obiektu i przechowywanie zużytego paliwa, to okaże się, że koszt prądu jest wysoki. Bardzo wysoki. A pamiętajmy, że póki co trudno oszacować ostateczne koszty, bo nie wiemy, ile przyjdzie nam zapłacić za składowanie odpadów. Te ciągle są przecież tylko czasowo przechowywane, bo nie ma jeszcze docelowych składowisk. Zatem wszystkie kalkulacje nie biorą pod uwagę pełnych kosztów depozytu odpadów.
Rząd szacuje, że wybudowanie bloku o mocy 1 tys. MW będzie kosztować 20–25 mld zł2. Eksperci mówią nawet o 30 mld zł. Takich bloków ma powstać nawet 9, co oznacza astronomiczną kwotę dochodzącą do 270 mld zł. A przykłady innych krajów wskazują, że realne koszty budowy znacznie przekraczają te zakładane. Kto pożyczy taką sumę na 60 lat, bo tyle może pracować elektrownia, kiedy trzeba je zwrócić w ciągu 15–20 lat? Koszt kredytu jest bardzo wysoki i mocno rzutuje na opłacalność inwestycji. Dr Andrzej Kassenberg z Instytutu na rzecz Ekorozwoju przywołuje przykład elektrowni Hinkley Point C w Wielkiej Brytanii, którą budują Francuzi za chińskie pieniądze. Te znalazły się tylko dlatego, że władze brytyjskie poręczyły kredyt i zadeklarowały zakup prądu za odpowiednią stawkę. „Rząd gwarantuje elektrowni jądrowej, że będzie dopłacał do ceny energii elektrycznej ponad cenę rynkową. Dziś się szacuje, że będzie to ok. 100 funtów, czyli ponad 500 zł. Tymczasem hurtowa cena energii w Polsce jest dziś na poziomie 200–250 zł. Tę różnicę płaci podatnik, co jest kompletnie bez sensu. Lepiej byłoby te pieniądze wydać na efektywność energetyczną i energetykę odnawialną (OZE)” – konkluduje Kassenberg.
Unia Europejska stawia na OZE
Gwoździem do trumny dla planów rozwoju energetyki jądrowej w Polsce (i nie tylko) jest dynamicznie rozwijająca się branża odnawialnych źródeł energii, w tym energetyki wiatrowej i słonecznej. I nie chodzi wyłącznie o to, że cena prądu z OZE jest niższa niż z atomu. Przede wszystkim energetyka jądrowa nie pasuje do nowej koncepcji systemu energetycznego, który stopniowo wyłania się jako dominujący nurt transformacji energetycznej. Elektrownia atomowa to ogromny obiekt budowany za ogromne pieniądze, wpisujący się w centralnie zarządzany system energetyczny. Panele fotowoltaiczne czy wiatraki to stosunkowo niewielka modułowa infrastruktura, która jest masowo produkowana i może być, jak w przypadku paneli, zakupiona przez każdego z nas. Wyłaniający się model energetyczny ma charakter prosumencki, gdzie obywatel jest jednocześnie producentem i konsumentem prądu. Stopniowo odchodzimy więc od modelu centralistycznego z dużymi obiektami energetycznymi na rzecz modelu rozproszonego z modułową infrastrukturą.
Oczywiście wiatr i słońce bywają dość kapryśnymi źródłami energii, zatem nawet zdecentralizowany system będzie potrzebował odpowiedniego zabezpieczenia w postaci infrastruktury magazynującej energię lub wytwarzającej ją z bardziej stabilnych źródeł. Tutaj energia jądrowa miałaby może swoje 5 minut, ale wszystko wskazuje na to, że zostanie wyparta przez rozwijaną technologię wodorową, która posiada ogromny potencjał. Zatem podczas nadwyżek energii z OZE wytwarzany byłby w oparciu o elektrolizę wodoru, który następnie mógłby posłużyć do produkcji prądu podczas np. bezwietrznej pogody.
Unia Europejska w ramach strategii Zielonego Ładu zdecydowanie preferuje energię ze źródeł odnawialnych i tym samym skazuje energetykę jądrową na marginalizację. Chodzi bowiem o to, by ograniczyć emisje CO2 w możliwie największym stopniu, przy jak najniższych kosztach i w możliwie najkrótszym czasie. Liczą się zatem nie tylko emisje, ale też koszty oraz czas całego procesu. Długi czas budowy elektrowni atomowej, który może wynosić nawet 20 lat, wydłuża znacząco moment zamknięcia elektrowni węglowej. Nie mamy czasu na taką zwłokę. Korzystniej jest przesunąć ogromne pieniądze z inwestycji jądrowej na zakup OZE oraz podniesienie efektywności energetycznej.
Potrzebujemy głębokiej transformacji nie tylko energetycznej
Spór o energetykę jądrową jest ważny, ale przesłania dużo ważniejszy problem. Chodzi bowiem o to, że bezrefleksyjnie zakładamy, że nasz świat powinien trwać w niezmienionej postaci, a to wymaga pozyskiwania coraz większych zasobów energii. Prawda jednak jest taka, że kryzys klimatyczny i środowiskowy obnaża naszą chorobliwą zachłanność i nienasycenie. Problemem nie tyle jest to, skąd czerpiemy energię, ile to, że potrzebujemy jej tak dużo. I ciągle więcej. Gorączkowe poszukiwanie idealnego, czystego i taniego źródła energii zwodzi nas na manowce i utrwala toksyczny schemat relacji, jaką mamy z naszą planetą.
Nawet jeśli by się udało wymyślić idealną energetyczną tabletkę, coś co byłoby tanie, czyste, bezpieczne i dostępne, to ostatecznie ten wynalazek obróciłby się przeciwko nam i całemu światu. Wyobraźmy to sobie: tania i czysta energia zostaje zaprzęgnięta w cugle naszych ambicji, aspiracji, pragnień i marzeń. Nowe samochody, pojazdy latające, maszyny, urządzenia, nowe wizje ekspansji naszego świata, który prze do przodu zasilany cudownym paliwem. Moglibyśmy produkować i konsumować jeszcze więcej. Bralibyśmy jeszcze więcej surowców, produkowalibyśmy jeszcze więcej odpadów, zmienilibyśmy jeszcze bardziej ten świat zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Takie są nasze marzenia i wizje: rzucić świat na kolana, zdobyć absolutną władzę i kontrolę nad rzeczywistością. Przypomina to marzenia osoby uzależnionej, która śni o idealnej substancji dającej przyjemność i nie powodującej negatywnych konsekwencji.
Energetyczne sny o potędze ujawniają naszą skłonność do coraz większego oddzielania się od rzeczywistości. Dzięki coraz większej podaży energii możemy coraz sprawniej separować się od tego, co organiczne i przyziemne. Nie musimy się wysilać, chodzić, męczyć i mozolić. Nasze ciała mogą spocząć w miękkich fotelach, a my „migrując” do głowy możemy rozwiązywać problemy świata klikając w urządzenia, które połączone z maszynami wykonają za nas pracę.
Jakiej zatem energii potrzebujemy? Czy mamy cofnąć się do czasów, gdy mieszkaliśmy w jaskiniach i wykorzystywaliśmy siłę naszych mięśni? Nawet jeśli ta wizja jest przerażająca, to prędzej czy później może stać się bardziej realna niż nam się wydaje, jeśli nie zakwestionujemy kierunku, w jakim mamy podążać. A jeśli zakwestionujemy ten kierunek, to naszym podstawowym zadaniem powinno być nie tyle koncentrowanie się na nowych źródłach energii, ile radykalne przejście na energetyczną dietę odchudzającą, która spowoduje, że przestaniemy potrzebować aż tak wiele paliwa do życia, jakie prowadzimy. Prof. Jan Popczyk z Politechniki Śląskiej, jeden z czołowych prekursorów transformacji energetycznej mówi o tym, że obok przejścia na odnawialne źródła energii potrzebujemy zredukowania naszych potrzeb energetycznych nawet o 80 proc. Bez tego warunku transformacja się nie uda.
Potrzebujemy nowego sposobu myślenia o tym, czym jest dobre życie, kim sami jesteśmy i jakiego świata chcemy wokół nas. Te głębokie pytania mają moc budzenia z letargu, w który wpadliśmy. Musimy się obudzić i zobaczyć, jaką pułapkę sami na siebie zastawiliśmy. Nasze rozpasanie oraz marnotrawstwo osiągnęło bowiem przerażające rozmiary. Wystarczy wspomnieć, że Amerykański Urząd Ochrony Środowiska i Amerykańskie Ministerstwo Gospodarki Energetycznej szacują, że w przeciętnym gospodarstwie domowym 75% całej energii elektrycznej wykorzystywanej do zasilania domowego sprzętu zużywa się w czasie, gdy urządzenia te są wyłączone.
Zatem nie tyle chodzi o to, by zastąpić stare urządzenia nowymi – bardziej oszczędzającymi energię, ile o to, by stopniowo uczyć się żyć w taki sposób, który nie wymaga włączania tych urządzeń czy kupowania ciągle nowych rzeczy. Życie może być dużo prostsze niż nam się wydaje, a najwięcej energii możemy uzyskać z tej, którą zaoszczędzimy.
To jest oczywiście wielkie wyzwanie wymagające wielkiej determinacji i odwagi w kwestionowaniu kierunku w jakim zmierzamy. Na szczęście, by to zrobić, nie potrzebujemy energii z węgla, atomu czy wiatru. Potrzebujemy za to trzeźwego spojrzenia i siły naszego wrażliwego serca. Takiej oto energii potrzebujemy dzisiaj najbardziej.
Ryszard Kulik
Przypisy:
1. Raport o stanie światowego przemysłu jądrowego 2019 r., pl.boell.org/sites/default/files/2020-03/WNI_pl_wersja%20koncowa%20do%20druku.pdf.
2. Program polskiej energetyki jądrowej 2020 r., gov.pl/attachment/af5dae43-de29-4a5d-9ecd-0c96e4d69219.