Tak zwany postęp
Okruchy ekozoficzne
Lubimy się chwalić, tym bardziej, że mamy ku temu mocne powody. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat jako ludzkość osiągnęliśmy bezprecedensowy sukces. Odsunęliśmy w dużym stopniu widmo głodu, żyjemy przeciętnie dłużej niż nasi przodkowie, wielu z nas żyje w dobrobycie, który przewyższa przepych niejednego arystokraty z przeszłości. Mało tego, nasze otoczenie przekonuje nas, że może być jeszcze lepiej; możemy mieć jeszcze lepsze telefony, komputery, samochody, jeszcze bardziej wypasione wakacje i wypieszczone łazienki w coraz większych mieszkaniach i domach. Przyszłość zawiera obietnicę dobrobytu, który jawi się jak balon posiadający zdolność nieskończonego zwiększania swojej objętości.
Wiemy jednak, czym kończy się próba dmuchania balonu bez końca. No i trzeba powiedzieć, że Ziemia zdecydowanie takim balonem nie jest. Twardo trwa w swoich planetarnych granicach. To dlatego wraz ze wskaźnikami rozwoju ludzkości nierozłącznie rosną koszty środowiskowe. Tak oto tkwimy w kieracie postępu, który ma dwa lustrzane aspekty: polepszenie poziomu materialnego człowieka i pogorszenie kondycji środowiska.
Jeśli jedno towarzyszy drugiemu, wzajemnie się dopełnia i zależy od siebie, to trudno z perspektywy całości wyrokować, że ludzkość rzeczywiście osiąga postęp w rozumieniu coraz lepszych warunków życia. Na krótką metę i zawężając perspektywę patrzenia, możemy ulegać złudzeniu, że istotnie mamy się lepiej. Oszukujemy się, korzystając z tej strategii jak alkoholik, któremu przez chwilę wydaje się, że w stanie upojenia może wszystko i że osiągnął pełnię szczęścia. Niechybnie przychodzi w końcu otrzeźwienie i trzeba wtedy zapłacić swoje rachunki.
Każdy zysk ma swój koszt. Nawet takie subtelne wartości jak poczucie szczęścia, miłość czy wolność mają swój koszt. Szczęście trzeba okupić otwartością na cierpienie, bo przecież ciągła przyjemność przestaje być przyjemnością. Kosztem miłości jest smutek, lęk i złość, które zawsze towarzyszą głębokiemu zaangażowaniu. A za wolność trzeba zapłacić brakiem poczucia bezpieczeństwa.
Postęp? Jaki postęp? Im bardziej się rozwijamy, tym bardziej się pogrążamy. Nazywamy to „syndromem Kubusia Puchatka”, nawiązując do legendarnej sceny, w której „im bardziej Kubuś zaglądał do dziury, tym bardziej Prosiaczka w niej nie było”.
Dzisiaj potrzebujemy prawdziwej intelektualnej odwagi, by w ten całościowy sposób patrzeć na rzeczywistość. Potrzebujemy też otwartości serca, by doświadczyć rzeczy takimi, jakimi są, bez rozdzielania i separowania dwóch aspektów rzeczywistości. Gdyby w ten sposób każde korzystne rozwiązanie łączyć z towarzyszącymi mu kosztami, to prawdopodobnie z większą powściągliwością podchodzilibyśmy do tzw. postępu.
Bo trzeba to wyraźnie powiedzieć, że od zamierzchłych czasów tak naprawdę niewiele się zmieniło. Tak samo jak nasi bardzo dalecy przodkowie z czasów zbieracko-łowieckich przeżywamy strach, smutek, złość i radość. Tak samo rodzimy się, dorastamy, starzejemy i umieramy. Tak samo jak oni cierpimy, chorujemy, przeżywamy chwile rozkoszy i uniesienia. Zmieniły się tylko ornamenty tych doświadczeń. Oni bali się nadchodzącej zimy, a my boimy się, czy firma nie zbankrutuje. Oni złościli się, że polowanie się nie powiodło, a my, że nie kupiliśmy telefonu w promocji. Oczywiście żyje się nam wygodniej, ale doprawdy nie wiadomo, czy oni chcieliby zamknąć się w takich złotych klatkach, do których przywykliśmy i które tak bardzo pokochaliśmy.
Tak zwany postęp jest największym cywilizacyjnym oszustwem, któremu wszyscy ulegliśmy. Jest też pułapką niezadowolenia, którą ciągle na siebie zastawiamy. Bo przecież konieczność tego postępu musi zakładać ciągłe niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy. Gdybyśmy byli zadowoleni z tego, co mamy, nie byłoby potrzeby ciągle się rozwijać. Postęp sankcjonuje niespełnienie. Dążenie do lepszego życia kurczowo trzyma się poczucia niezadowolenia, co po raz kolejny pokazuje, jak trwale i organicznie przeciwieństwa są ze sobą związane i stanowią jedność.
Wikłanie się w złudną perspektywę postępu prowokuje ostateczne urealnienie, czyli ujawnienie się kosztów, które trzeba będzie spłacić. Bardzo tego potrzebujemy i jednocześnie bardzo odsuwamy od siebie tę perspektywę. Ale w tym przypadku nie będzie żadnego „przebacz”; trzeba będzie skonfrontować się z rzeczywistością i doświadczyć w pełni bólu świata, czyli naszego własnego cierpienia, które tak ochoczo odsuwaliśmy od siebie. To przebudzenie, choć bolesne, jest dla nas prawdopodobnie jedyną szansą na przetrwanie. A im dłużej będziemy z nim zwlekać, tym ból będzie większy.
Ryszard Kulik