DZIKIE ŻYCIE

Polska bez polowań?

Robert Jurszo

Polska bez polowań

„Nie łudzę się, że uda się wypracować spójne rozwiązanie dla każdego problemu. Ale może uda się chociaż narysować horyzont” – napisałem w 2018 r., w pierwszym odcinku publicystycznego cyklu „Polska bez polowań”. Przez cały ten czas zadawałem sobie pytanie o to, czym jest współczesne polskie łowiectwo i czy w ogóle jest jeszcze potrzebne do czegoś, co jest powszechnie ważne. Celowo piszę „powszechnie”, ponieważ to, że polowania są ważne dla myśliwych, jest rzeczą oczywistą. Ale oni stanowią zaledwie promil społeczeństwa.

Dziś kończę ten cykl tekstów. Nie mam, rzecz jasna, jakiegoś poczucia kompletności, bo z pewnością nie wysyciłem tematu całkowicie. Ale przez te trzy lata nauczyłem się o polowaniach wystarczająco wiele, by spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy możliwa jest Polska, w której łowiectwo przeszłoby do historii. Więc może odpowiem od razu: łowiectwo ma jeszcze od odegrania istotną rolę, a obszary są zasadniczo dwa.


Darów, ambona. Fot. Grzegorz Bożek
Darów, ambona. Fot. Grzegorz Bożek

Pierwszy jest dość oczywisty – to ochrona upraw rolnych. Niestety, prawda jest taka, że nie mamy obecnie wystarczająco skutecznych środków, które nie zakładałyby zabijania zwierząt. A przynajmniej nie zawsze można je skutecznie zastosować. Wielkie nadzieje, jakie przeciwnicy polowań pokładają w antykoncepcji dzikich zwierząt, są na razie płonne. Owszem, gdzieniegdzie na świecie z sukcesem ją zastosowano, ale to są bardzo nieliczne przypadki. Każdorazowo było to też drogie i trudne technicznie, jak choćby w przypadku słoni z Parku Narodowego Kruegera w RPA. Powodów jest kilka, a jednym z nich jest nieselektywność tego rodzaju preparatów. Rozrzucanie ich w terenie prowadzi do sytuacji, w której połykają je również zwierzęta, które nie są ich właściwym celem. W efekcie trzeba je aplikować w firmie zastrzyków, co z kolei jest trudne w realizacji. Trudno sobie wyobrazić, by zrobiono to w Polsce w odniesieniu choćby do wyjątkowo płodnych dzików.

Drugi obszar, na którym łowiectwo jeszcze ma zadania do wykonania to ochrona przyrody. Chodzi tu, przykładowo, o walkę z gatunkami inwazyjnymi, które zagrażają naszej rodzimej faunie, że wspomnę tylko szopa pracza i norkę amerykańską. Drugie z wymienionych zwierząt, co pokazywały już badania, robi spustoszenie w ptasich lęgach. Populacja norki w Polsce jest stale zasilana przez uciekinierów z ferm futrzarskich. To zresztą jeden z argumentów za tym, by te fermy zlikwidować, czego próbowano już kilkakrotnie. Za każdym razem, niestety, bezskutecznie – ostatni raz w ubiegłym roku, podczas burzliwych parlamentarnych walk o tak zwaną „Piątkę dla Zwierząt”. Nie mamy, póki co, dobrych metod, które by nam pozwoliły radzić sobie z dużymi ssakami inwazyjnymi bez ich uśmiercania. Można je, rzecz jasna, odławiać, ale to nie zawsze jest możliwe. A przecież z odłowionymi zwierzętami również trzeba coś zrobić: gdzieś je zamknąć, nakarmić, zapewnić warunki życia. To wymagałoby zaangażowania środków, których i tak w Polsce brakuje na ochronę przyrody.

Jest jeszcze kwestia wpływu dużych kopytnych na cenne przyrodniczo lasy, w tym rezerwaty, czy parki narodowe. Tam, gdzie nie ma dużych drapieżników, takich jak wilk, presja jeleni czy saren może być zbyt duża, by dało się skutecznie prowadzić działania ochronne. Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać o tym z prof. Jakubem Borkowskim z Katedry Leśnictwa i Ekologii Lasu Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Okazało się, że nawet obecność wilków może nie być wystarczającym czynnikiem ograniczającym wielkość populacji kopytnych do akceptowalnego z punktu widzenia ochrony przyrody stopnia. „Problem polega na tym, że wilki mogą być skutecznym reduktorem tylko wtedy, gdy zagęszczenia ich ofiar są stosunkowo niewielkie. Tam, gdzie to zagęszczenie jest duże, to wilki – jako gatunek terytorialny (jedna wataha zajmuje na wyłączność konkretny obszar) – po prostu nie polują na jelenie więcej, niż potrzebują do zjedzenia” – powiedział mi naukowiec.

Czy obecnie funkcjonujący w Polsce model łowiectwa spełnia opisywane wyżej cele? Z pewnością nie do końca, przynajmniej z dwóch powodów. Wbrew temu, co mówią sami myśliwi, gospodarka łowiecka w Polsce nie jest żadną ochroną przyrody, tylko, jak zresztą głosi jej nazwa, właśnie gospodarką. Ochrona przyrody w nowoczesnym ujęciu jest autoteliczna, czyli jest celem samym w sobie. Tymczasem gospodarka łowiecka bliższa jest hodowli, tyle że jest to hodowla zwierząt w stanie dzikim. Temu głównie służy dokarmianie zwierząt, bo „żeby polować trzeba hodować”. Mamy też coraz więcej badań mówiących o tym, że dokarmianie jest po prostu szkodliwe ekologicznie. A dokarmianie karmą niezgodną z tą, która występuje w siedlisku danego gatunku, może prowadzić do problemów zdrowotnych zwierząt.

Druga sprawa: są takie polowania, które wprost są szkodliwe przyrodniczo. W pierwszej kolejności mam tu na myśli łowy na ptaki. Nie służą one niczemu poza przyjemnością samych myśliwych. Nie mają znaczenia ekonomicznego, nie są też uzasadnione z punktu widzenia ochrony przyrody, wręcz przeciwnie. Na liście gatunków łownych wciąż pozostają gatunki, których populacje zniżkują – łyski, czernice, głowienki i cyraneczki. Próby argumentacji, że to nie łowiectwo jest główną przyczyną ich spadku liczebności tych ptaków jest kiepskim wybiegiem. Pozostaje tylko ubolewać nad tym, że resort środowiska nie przychylił się do apelu Polskiego Komitetu Krajowego IUCN, by pilnie skreślić te cztery gatunki z listy łownej i objąć ścisłą ochroną. Ale nie po raz pierwszy władze idą na rękę myśliwym.

Co musiałoby się stać w Polsce, by łowiectwo mogło stać się faktycznym, a nie deklaratywnym narzędziem ochrony przyrody? Pierwszą rzeczą powinna być rewizja listy gatunków, na które można polować. Mówiąc już bez ogródek – i nie jest to opinia moja, ale wziąłem ją od wspomnianego prof. Borkowskiego, ale też prof. Rafała Kowalczyka z Instytutu Biologii Ssaków PAN – większość gatunków powinna zostać z niej usunięta. O tym, że polowania na ptaki nie mają sensu, pisałem wyżej. Ale z listy gatunków łownych powinniśmy też pozbyć się tchórza czy borsuka. To jakie gatunki powinno się na niej zostawić? Jeleniowate, dziki, lisy, gatunki inwazyjne i to wszystko. Jeśli chodzi o jeleniowate, to też trzeba być ostrożnym, bo, przykładowo, ich zwiększony odstrzał w Puszczy Białowieskiej w latach 90. ubiegłego wieku miał fatalny wpływ na tamtejsze rysie. Ich populacja po prostu się załamała, bo skurczyła się liczba saren, ich głównej ofiary. Nie można bowiem zapominać, że odstrzał gatunków pospolitych może mieć wpływ, również negatywny, na inne, niełowne gatunki. Także te chronione.

Czy taki scenariusz jest dziś możliwy? Oczywiście, choć problem jest jeden: polityczne plecy Polskiego Związku Łowieckiego. Łowiectwo ma w Parlamencie przyjaciół zarówno po prawej, jak i po lewej stronie sceny politycznej. Jest jednak w tym tunelu światełko. Kilka tygodni temu rozmawiałem o tym z posłanką Katarzyną Piekarską z Lewicy, która przekonywała mnie, że młode pokolenie polityków to zwykle osoby, które nie są związane z łowiectwem i nie akceptują jego obecnego kształtu. Dlatego model będzie się musiał zmienić. Zaznaczyła, że wprowadzenie całkowitego zakazu polowań na ptaki to tylko kwestia czasu. Pytanie, jak długiego.

Może to nieostrożne, ale ja też jestem optymistą. Myślę, że łowiectwo będzie się zmieniało, przynajmniej częściowo, w opisywanym tu przeze mnie kierunku. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, że mam jakieś zdolności profetyczne, bo nie mam. Chodzi o trendy społeczne. Myślistwo jest passe, bo zabijanie przestaje być postrzegane jako akceptowalna forma rekreacji. Owszem, jest w tym nuta hipokryzji, bo przecież, jako społeczeństwo, odsądzając myśliwych od czci i wiary często pozostajemy ślepi i głusi na horror hodowli przemysłowej. Niemniej faktem socjologicznym jest, że w dostatnich społeczeństwach zachodnich – a do nich Polska również się zalicza – polowania są oceniane coraz bardziej krytycznie.

Czy jednak kiedyś łowiectwo zniknie całkowicie? Nie wiem. Będzie to zależało od tego, o czym pisałem wyżej przy okazji antykoncepcji – czy uda nam się opracować takie metody redukcji populacji niektórych gatunków, które nie będą wymagały ich uśmiercania. Może tak, może nie – to kwestia jak zwykle niejasnej przyszłości. Póki co, Polska bez polowań możliwa nie jest. Ale możliwa jest taka, w której jest ich mniej i są one ograniczone do absolutnego minimum. I o to powinniśmy walczyć.

Robert Jurszo