Śmieci ojczyste
30 lipca 2012 r.
Śmieci. Obrazki z podróży po Polsce. Na melodię Czesława Niemena Kwiaty ojczyste.
Niemen śpiewał: – „Kwiaty nad Wisłą w Mazowieckiem...”, a ja zapisuję:
Śmieci nad Wisłą w Mazowieckiem... niedaleko Płocka. Potykałem się o nie w czasie porannego biegu przez nadbrzeżny las. Szukałem ścieżki wolnej od śmieci, daremnie.
Śmieci nad Pilicą koło Inowłodza. Najpierw szeroki, bajeczny widok i głos wewnętrzny, który przestrzegał: nie zbliżaj się do brzegu, bo to, co zobaczysz z bliska zmąci piękno tej okolicy. Szedłem brzegiem, szukając piaszczystego zejścia do wody. Długo nic, tylko od czasu do czasu śmieci. Wreszcie znajduję zejście. Ale niestety, dostępu broni góra śmieci.
Śmieci nad strumieniem w Puszczy Świętokrzyskiej, blisko dawnej Kwatery Głównej AK.
Wokół dzika, ogromna przyroda, bez śladu człowieka, bez skazy. Jednak tam gdzie ślady człowieka są, tam są i śmieci, plastikowe pozostałości po pracownikach, którzy niedawno robili tu przeciwpożarowe ujęcie wody.
Śmieci na polu, pod pięknym chmurami w ziemi sandomiersko-opatowskiej, w której się urodziłem. Gdy skręciłem z zatłoczonej szosy, miałem wrażenie wpadnięcia w inny świat, w bioróżnorodność. I wydawało się, że jest czysto. Ale coś się unosiło w powietrzu, dziwny zapach. Co to, pestycydy, nawozy? Nie, to porzucone na miedzy ścierwo cielaka.
Śmieci nad Wartą. Drogi wyjeżdżone wzdłuż brzegu. Co kawałek gniazda wśród zarośli, wymoszczone, z daleka miłe miejsca dla wędkarzy. Piękne miejsce z bielą krwawników.
Przystanąłem, bo tu mało śmieci. Ale dojścia do wody nie ma, brzeg za wysoki, trzeba podejść dalej. Tam, na nieszczęście strasznie dużo śmieci! Dlaczego wędkarze pozostawiają tyle śmieci? Bo spędzają tu dużo czasu, to pierwsza odpowiedź. Po drugie piją alkohol, stąd ta ilość butelek! Po trzecie jedzą, czyli zostawiają puszki, plastikowe opakowania itp., itd.
Śmieci na Dolnym Śląsku. Jestem nad zalewem w Tomanicach, u stóp Góry Ślęży. Jest dużo ludzi, bo weekend. Zadowoleni, słońce dziś jak w Chorwacji. Piękno wybrzeża, energia młodości, piwosze, rodziny wielopokoleniowe, dzieci. Wszyscy wędkują, posługując się elektronicznymi urządzeniami, które mówią pi-pip gdy ryba bierze, nie trzeba więc cały czas obserwować. No i masa śmieci. Zaduch. Trzeba być uważnym, by nie wejść w gówno, widać wokół chusteczki higieniczne i papier. Zgiełk przez całą noc. Nad ranem poruszenie wśród rybaków. Świt, cudna chwila. Atmosfera jak w filmach Kim Ki-Duka. Piękno i groza.
Najgorsze jeszcze przed nami. Blisko Żarów postój w lesie. Niespodziewanie w środku lasu akwen. Jakiś kanał, albo ślepa odnoga rzeki. Znowu to samo, wyjeżdżona droga wzdłuż brzegu, stanowiska dla wędkarzy. Wybieram mniej zaśmiecone. Może by urządzić sobie tu posiłek? Ale znowu napięcie, że zaraz coś wyjdzie na jaw. Na skraju niewinnie z początku wyglądające papiery, układają się w kształt półkola. Shit! Zbliżam się do wody, pochylam, by umyć ręce. Nabieram wody, niestety dotykam pływających śmieci, tubka od pasty do zębów, jakaś nakrętka, butelka. Zaraz wzrok wyławia następne, pełno ich tu.
15 sierpnia 2016 r.
Robimy próbę nad Pilicą. Nic tylko muzyka i jej echo z drugiego brzegu rzeki. Dość długo, bo od wczoraj jesteśmy już w tej samotni. Nagle zza rogu wjeżdżają niespodziani słuchacze na kajaku. Akurat wyśpiewuję wiersz Krzysia Wrony: „...spopielony cały las, nie będzie nas... nie umiemy tutaj żyć, to i nie będziemy...”. Dysonans, zderzenie? Nie tego oczekiwali? A może nie zderzenie, może konsonans? Zależy ode mnie. Może niepotrzebnie żywię jakieś uprzedzenia, jakieś stereotypy o turystach na kajakach... Po sekundzie zaczynam akceptować tę sytuację, nie zderzenia, lecz spotkania.
Podobny proces odbywa się w muzyce. Konwencja muzyczna też jest stereotypem.
Tak jak można się otworzyć na drugiego człowieka, tak samo można otworzyć się na różne dźwięki, które są poza konwencją. Gdy uważnie słuchamy, otwieramy się, żaden dźwięk nie jest dysonansem.
7 sierpnia 2017 r.
Docieramy z Mutką nad Bug. Piękno roślin, wody, zapachów, barw. Wieczorem robi się zimno. W nocy miałem sen. Bug zamienił się w morze. Jesteśmy nad morzem. Woda zamarza. Chodzimy po zamarzniętych falach. Ciemno, grafitowo jak tam, nad Pacyfikiem.
Pojawiają się ludzie, cała Wioska Teatralna. Każdy ze swój historią. Mietek jakiś zgnębiony i smutny. Odciąga mnie na bok, by wyjawić mi przyczynę bólu. Skulony, okrągły, niski jak ten papież z pomnika, którego po drodze minęliśmy w Ostrowi Mazowieckiej. Papież wyglądał na otyłego, przejedzonego. Jakby zapadł się w ziemię po kolana. Jakby z ziemi wystawała figura matrioszki.
8 sierpnia 2018 r.
Jedziemy przez Podlasie. Słoneczny, falisty pejzaż, architektura wiejska dość przyjemna dla oka. Lecz pojawiają się zapachowe zakłócenia. A więc sezon wylewanej na pola gnojówki? Bo przejeżdżamy już szmat drogi, a to ciągle czuć, z małymi tylko przerwami.
Wyostrzone biochemicznie gazy wwiercają się w nozdrza i przywołują wspomnienie dawnej gnojówki. Była miłym, synestezyjnym dodatkiem do pejzażu. Dzisiejszej substancji nie da się polubić. Przerwy stają się coraz krótsze, fetor nasila się. Dojeżdżamy nad Bug. Wysoka skarpa niedaleko miejsca, gdzie dopływa Nurzec. Potęga rzeki, która płynie ze Wschodu i przynosi odległe echa historii. Szeroko rozlewa się ku zachodowi słońca. Różowy poblask na wodzie, powierzchnia iskrzy się, przekraczając granice żywiołów, sprawiając radość zmysłom. Jest jak na obrazie impresjonisty. Lecz, żeby nie było zbyt różowo, na wodzie pojawiają się jakieś obce ślady, dziwnie nie pasujące tu kreski. Czyżby już? Niestety rano potwierdzi się złe przeczucie. Niewielkie skazy na wodzie okażą się płynącymi sporymi, kubicznymi, gąbkami przemysłowego brudu. Skąd one płyną? „Rzeka to już cmentarz”, śpiewał w czasach komunizmu Tadeusz Nalepa. Potem przyszedł czas zmartwychwstania.
Rzeki jednak ożyły, gdy przyszedł czas nieprzekupnych kontroli i kar. A może tylko mniej przekupnych, bo proceder całkiem nie wygasł. Poza tym powstał inny przemysł. Chów zwierząt, dawniej ludzki, też przeobraził się w przemysł. I spuszcza się brzydko do rzeki, do Bugu.
Bug z rana zabrudzony w dzień oczyszcza się, wygląda na to, że proceder kwitnie pod osłoną nocy. Marna pociecha, bo po każdym dniu nadchodzi noc. Śpimy nad Bugiem, na skarpie. Ptaków tu więcej niż gdzie indziej i więcej gatunków roślin. Szerokie błonia, królestwo dzikiej przyrody. W niej o brzasku rozlegnie się głos piły motorowej, jednego z tych wynalazków, które zmieniły oblicze Ziemi, jak napisał kiedyś Kapuściński. Przy pile zatrudniony ktoś, pracujący gorliwie od świtu, w związku z tym, że w dzień będzie znowu upał. Homo anthropocensis. Człowiek niszczyciel.
15-24 sierpnia 2018 r.
Nad Tanwią. Wczoraj dotarliśmy do jej wysokiego, piaszczystego brzegu w środku lasu.
W koronie sosny załopotał na przywitanie ogromny kruk. Drugiego dnia też go słychać. Głosy wydobywa tak przeróżne, są rzeźbione tak delikatnie, podszyte jakąś emocją, jakby były ludzkie. Obok mieszkanie wydry, miejsce opatrzone tablicą. Czytamy. Wydra przemierza na lądzie nawet kilkadziesiąt kilometrów za jednym razem. Szuka nowych siedlisk, osiedlając się niekiedy w norach borsuczych. O bobrach: Ścinają drzewa ponad potrzebę. Zjadają trochę gałązek z korony, resztę zostawiają. Ścinają też drzewa, których nie jedzą w ogóle. Np. dęby.
Bóbr niszczyciel? Nie, raczej karmiciel. Dostarcza przecież pokarmu saprobiontom, ogromnej liczbie gatunków. Dziś chodzimy po lesie łęgowym nad Tanwią, który jest jak dżungla. Tak bardzo, że trzeba było w pewnym momencie zawracać. Dostępu broniły długie, wiotkie i kolczaste łodygi jeżyn. Z tyłu widać suche łożysko rzeczne.
Nad Pilicą, pod Inowłodzem. Byliśmy tu już rok temu. Rano robimy próbę muzyczną, akustyka jest idealna. Przypływają dzikie kaczki, zatrzymują się przy jakiejś kępie nieopodal.
Czymś zajęte, ale mam wrażenie, że się przysłuchują. Już kiedy napływały, to jakby w takt muzyki, jakby tańcząc na wodzie. Gramy jeden z utworów, ma mocne crescendo. Kaczki zbliżają się, płyną teraz pod prąd, blisko brzegu, blisko nas. Wyglądają na ukontentowane, uśmiechnięte.
W tym roku nad Pilicą coś nowego, nie tylko śmieci, te zawsze były. Niedojedzone kiełbaski z rożna, chyba ze cztery. Oraz arbuz trochę nadjedzony, ale świeży. Myślę o tym, że ostatnio widywałem dużo ludzi przejedzonych, brzuchatych. Wczoraj w Radomiu starsza pani opowiadała o weselu, na którym była. – Ale jaki to grzech! Ile jedzenia się zmarnowało!
Obsługa nie dawała dojeść do końca kolejnych dań, odbierała półmiski, by serwować nowe potrawy.
Nad Wisłoką. Przyjechaliśmy na Czarne wieczorem, w deszczu, który w nocy nasilił się.
Rano przestał, ale podczas śniadania znowu siąpi. Po śniadaniu zasiadamy do lektur we wnętrzu busa, przy podniesionej klapie, dzięki czemu możemy obserwować otoczenie.
Znowu duży deszcz. Od czasu do czasu pojawia się jednak jakiś pojazd, przeważnie terenówka, albo „SUV”. Przechodzi starszy mężczyzna w ubraniu przeciwdeszczowym, ma wysokie kalosze i gumowe spodnie. Dziwimy się, że nie można już uciec od cywilizacji. Tu – zdawałoby się na końcu świata – w górach, gdzie nie ma asfaltówki, gdzie blisko już granica, taki ruch. Przechodzi jakaś rodzina, nagle robi zwrot ku nam. Podchodzą i pytają, która droga prowadzi do Jasionki. Będąc blisko, zainteresowali się sposobem urządzenia naszego samochodu i tego, co wokół. Patrzą na ślady ogniska, niesprzątnięty po śniadaniu stolik.
Komplementują nasz V.W.T4. Odpowiadam, że lepszy był T2, którym kiedyś jeździliśmy.
Spotkanie ożywia się, bo i oni jeździli T-dwójką. T-dwójka, szczytowe osiągnięcie automobilizmu – powtarzamy starą mantrę. Częstujemy ich jabłkami. Rozmawiamy o minimalizmie. – To jedyne wyjście – oświadcza nasz gość. Obok stoi jego partnerka, o kościstej twarzy Indianki i dwoje dzieci, są kilkunastoletnie. Odchodzą raźnym krokiem, zanurzając się w ulewę. Nic wielkiego się nie zdarzyło, ale przychodzi mi do głowy, że warto było tu dotrzeć.
23 sierpnia 2019 r.
Jaka piękna Wisła. Siedzimy nad brzegiem, zmierzch, ptaki, wędkarze. Zachodzące słońce, światło mieni się na powierzchni nieskończoną liczbą odcieni. Niestety ranek przynosi otrzeźwienie. Żyjemy w kraju, „którego największa rzeka jest ściekiem”, pisał Herbert, w końcu już dość dawno. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Po wodzie płyną najpierw nieznaczne, ale dość podejrzane plamy, potem gąbczaste formy wielkości ptasiego mleczka, w końcu coraz większe i większe. Już wcześniej nad Bugiem i nad Pilicą miałem wrażenie, że wpuszczanie ścieków do rzeki zaczyna się regularnie z początkiem dnia, dnia pracy. Że ktoś przychodzi do pracy i odkręca kurek.
23 sierpnia 2019 r.
Nocleg nad rzeką.
Jaka jest rola śmiechu, radości, to tajemnica najgłębiej strzeżona.
Przechowywana przez mnichów w średniowiecznym opactwie, w ich bibliotece, labiryncie. Dostęp mogą mieć tylko nieliczni, wybrani. „Poetyka” Arystotelesa, w której te rzeczy są opisane nie jest książką, którą każdy może wziąć do ręki.
Wokół niej odbywa się ciągły korowód intryg, zagadek, pułapek. Przywódcy duchowi tego zakonu raczej nie są radzi temu dziełu. Jest ono bliższe franciszkanom, których wysłannik przybywa do klasztoru... Tak jest w „Imieniu róży”... a ja wyobrażam sobie, że to wszystko dzieje się tu i teraz w Czerwińsku, gdzie rozbiliśmy się nad samym wiślanym brzegiem, u stóp starego, czynnego nadal klasztoru. Śmiechu tu jest dużo, a to za sprawą mewy śmieszki. Ptaki siedzą spokojnie na rzecznej łasze, nagle jeden podrywa się i zaraz ponad Wisłą i hen po całej okolicy rozlega się ten przedziwny, długi śmiech, trochę w nim ironii, szyderstwa, końcówka jednak optymistyczna i wesoła. Tamtym na przekór?
Wacław Sobaszek
„Śmieci ojczyste” to zapisy z podróży po Polsce, które stanowią część moich notatek opublikowanych w książce „Spiski życiowe” (wyd. Stowarzyszenie Węgajty, 2020). Książka zdobyła Literacką Nagrodę Warmii i Mazur „Wawrzyn” w 2021 r.
Geneza „Śmieci ojczystych” wiąże się z tym, że wspólnie z moją partnerką życiową Erdmute, mamy zwyczaj podróżować po Polsce, nocując w Vanie, w różnych dzikich miejscach, nad rzekami i strumieniami górskimi.
Wacław Sobaszek – współzałożyciel olsztyńskiej „Pracowni”. Od 1982 r. w Węgajtach, muzykuje, reżyseruje, organizuje festiwal „Wioska Teatralna”, pisze songi, publikuje wiersze (tomik „Pomiędzy”) i dzienniki.