Zmiana użytkownika
Widziane z morza
Tradycyjnie użytkownicy Dzikiej Przyrody należeli do silnych grup o sporym polityczno-społecznym znaczeniu – rybacy, leśnicy oraz myśliwi. Obrońcy przyrody ze względu na ich roszczenia byli sprowadzani do roli utopijnych fantastów, którzy utrudniają rozwój gospodarczy. Wartość eksploatacji przyrody – czyli według dzisiejszej nomenklatury wartość dóbr i usług ekosystemu była sprowadzana do biomasy – ryb lub drewna, a wokół tych dóbr budowany był przemysł. Podobnie jak paliwa kopalne są stopniowo zastępowane przez energię uzyskiwaną z wiatru i słońca, tak biomasa z dzikiej przyrody traci znaczenie wobec nowych form użytkowania.
Od czasu gdy w dokumencie „Millenium Assessment” (2004 r.) ukazała się akceptowana dziś powszechnie kategoryzacja pożytków płynących z natury, coraz więcej programów naukowych i prawnych odwołuje się do pojęcia „stakeholders”, czyli użytkownicy lub interesariusze. Ci użytkownicy to my – czyli każdy, kto uważa, że potrzebna jest mu jakaś część przyrody. Zrównoważone korzystanie z Przyrody ma opierać się na tym, żeby poszczególne grupy użytkowników nie niszczyły nadmiernie zasobów, które powinny starczyć dla wszystkich i „na zawsze”. Zarówno nauka, jak i regulacje prawne mają zapewnić użytkownikom Przyrody, że nie będzie problemu z wyczerpaniem zasobów.
Problem w tym, że zmieniają się użytkownicy. Kilkadziesiąt lat temu rybacy potrafili organizować w Europie protesty, prowadzące do zmiany rządów lub nawet lokalnych wojen (wojny dorszowe między Islandią i Wielką Brytanią w latach 70. XX wieku), ale dziś rybacka potęga Wielkiej Brytanii stała się mało znaczącym elementem gospodarki wobec np. uprawy warzyw szklarniowych na Wyspach. Dla wielu użytkowników morza, ważniejsze staje się jego wykorzystanie energetyczne (miejsce dla farm w obszarach przybrzeżnych), hodowli glonów i małży, wreszcie rekreacja przyrodnicza. Zyski z wożenia turystów na „whale watching” już dawno przekroczyły zyski (jeżeli jakieś były) z odstrzeliwania fok czy odławiania delfinów. Usługi ekosystemowe w postaci płytkowodnych raf odwiedzanych przez płetwonurków czy wędkarzy rekreacyjnych to też znaczące pozycje w budżetach lokalnych. Na to nakładają się wartości tak zwanych usług regulacyjnych – czyli morze jako ekosystem łagodzący – buforujący skutki ocieplenia, dostarczający wilgoci i aerozoli dla chmur deszczowych czy spichlerz magazynujący nadmiar dwutlenku węgla z atmosfery poprzez tzw. pompę biologiczną. Prognozy dotyczące skutków zmiany klimatu na północnej półkuli są najkorzystniejsze dla krajów morskich jak Wielka Brytania czy Norwegia, bo właśnie morze pozwoli uniknąć suszy, i dostarczy nowych zasobów dla nadbrzeżnych populacji. Paradoksalnie ekosystem morski przynosi usługi regulacji klimatu nawet tam, gdzie się tego nie spodziewamy. W martwych beztlenowych głębiach rozwijają się bakterie rozkładające metan (wielokrotnie silniejszy od CO2 gaz szklarniowy, który jest w naturalny sposób uwalniany z dna morskiego). Tam właśnie intensywnie zachodzi proces denitryfikacji usuwający z ekosystemu nadmiar azotu. To właśnie jest bardzo istotne w rejonach dotkniętych eutrofizacją a uwalniane z tych rejonów substancje chemiczne przeciwdziałają zakwaszaniu morza. Tego rodzaju użyteczne „strefy śmierci” zajmują miedzy innymi cały obszar dna głębokiego Morza Czarnego i wszystkie głębie Bałtyku.
Zaczynamy lepiej rozumieć wartość morza, ale nawet najbardziej nowoczesne i postępowe wykorzystanie ekosystemu, będzie łączyło się z problemem zawłaszczania przestrzeni – potrzebnej do farm wiatrowych, nowoczesnych hodowli, instalacji energii pozyskiwanej z fal. I tu wracamy do postulatu oddania Przyrodzie połowy Ziemi – nie próbujmy jej całej zagospodarować nawet w najlepszy sposób. Po prostu się odsuńmy i zróbmy jej miejsce – nie zastanawiając się jaką korzyść z tego uzyskamy.
Prof. Jan Marcin Węsławski