Kapitalizm niszczy Ziemię, ale źródło problemu jest gdzie indziej
Okruchy ekozoficzne
Już wiemy, że bierzemy sporo więcej niż Ziemia jest nam w stanie dostarczyć każdego roku. Zgodnie z raportami naukowymi przekraczamy moce produkcyjne biosfery jako ludzkość o 70 procent. Najbogatsze gospodarki przekraczają środowiskowe limity o 500 i więcej procent per capita. To jednoznacznie sugeruje, że za tym niepohamowanym wzrostem i jednocześnie zniszczeniem środowiska stoi system ekonomiczny nastawiony na ciągłe pomnażanie bogactwa. Nazywamy go kapitalizmem, gdyż akumuluje on zyski (kapitał), zasilając nimi kolejne działania mające przynieść dalsze profity.
Żeby mieć więcej i więcej, trzeba z pewnością rzucić przyrodę na kolana i bezwzględnie ją eksploatować. Były też inne sposoby, by mnożyć bogactwo, choć niekoniecznie kojarzą się nam one z kapitalizmem. Można było zabrać komuś innemu, kto coś miał, by samemu mieć więcej. Ten banalnie prosty sposób praktykowano od zarania naszych dziejów we wszystkich kręgach kulturowych.
Nasi pierwsi piastowscy władcy, z których Polacy są tak dumni, mogli utrzymać swój dwór i rycerskie drużyny wyłącznie dzięki łupieżczym wyprawom na sąsiadów. Ci oczywiście nie pozostawali dłużni i odwzajemniali się tym samym. Historia ludzkości to przede wszystkim historia wojen, które prowadzono o skarby, zasoby, terytoria i niewolników. Herosi dziejów, tacy jak Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar czy Dżyngis Chan to żądne władzy, wpływów i bogactwa figury odpowiedzialne za cierpienie i śmierć wielu ludzi.
Jak daleko musielibyśmy cofnąć się w przeszłość, by odkryć początki tej krucjaty nienasycenia i bezwzględnego pragnienia bogactwa? Część historyków uważa, że zaczęła się ona razem z wynalezieniem pisma 7 tys. lat temu i pieniądza 3 tys. lat temu. Inni uważają, że trzeba cofnąć się o około 10 tys. lat, kiedy razem z rewolucją neolityczną osiedliśmy i zaczęliśmy uprawiać rolę oraz hodować zwierzęta. Ale jeszcze wcześniej wcale nie było lepiej. Tam, gdzie warunki były sprzyjające, zbieracze i łowcy eksploatowali bez umiaru zasoby środowiskowe. W ten sposób około 10 tysięcy lat temu w Ameryce Północnej zniknęło nawet 80 procent gatunków dużych roślinożerców, a także 60 procent wielkich drapieżników. Podobny proces miał miejsce 40-50 tysięcy lat temu w Australii.
Trudno zbieraczy i łowców porównywać z dzisiejszymi kapitalistami, a jednak łączy ich wspólna cecha: chęć maksymalizowania zysku (jakkolwiek pojmowanego). Ta cecha, jeśli przyjrzeć się jej wnikliwie, nie jest niczym niezwykłym w świecie przyrody. Wszystkie organizmy nastawione są centrycznie i oportunistycznie. Oznacza to, że wykorzystują każdą okazję, by maksymalizować szansę swojego przetrwania i przekazania swoich genów potomstwu. Tam, gdzie się to opłaca – współpracują, a w innym przypadku rywalizują, gdy mogą z tego odnieść korzyść.
Psychologia ewolucyjna wskazuje, że te mechanizmy są ciągle w nas żywe i można je zauważyć np. w preferencjach kobiet w doborze partnera. Dawni mężczyźni dostarczali znaczącą ilość pożywienia, znajdowali schronienie, bronili terytorium i zapewniali ochronę swoim partnerkom oraz dzieciom. Na jakiej podstawie kobieta rozpoznawała, czy mężczyzna jest zdolny spełnić te zadania? Najbardziej oczywistą wskazówką było posiadanie przez niego dużych zasobów materialnych. Od dziesiątek, a nawet setek tysięcy lat niewiele się pod tym względem zmieniło.
Można powiedzieć, że degradujemy ten świat, ponieważ nie mamy innego wyboru – tak zostaliśmy zaprogramowani. Z ewolucyjnej perspektywy kapitalizm jawi się więc jako konieczny i naturalny sposób adaptacji. Czyżby?
W przyrodzie program maksymalizowania zysków jest adaptacyjny tylko przy założeniu, że warunki nie są optymalne, czyli występują twarde limity. Inaczej kończy się to katastrofą. Wirusy np. tak się namnożą, że organizm umrze, a kornik będzie w stanie „zjeść” cały świerkowy las, co finalnie doprowadzi do załamania populacji owada.
Paradoks polega na tym, że stworzyliśmy cywilizację, w tym system kapitalistyczny, by pławić się w dobrobycie i raz na zawsze skończyć z niedoborem. Dzisiaj jednak sami musimy przekonywać siebie, jak ważne jest utrzymanie tego niedoboru i podporządkowanie się limitom środowiskowym, poprzez świadome wybory i decyzje.
Mądrość, która wyraża się w umiarkowaniu i powściągliwości zakorzenionej w świadomości ekologicznej, jest takim samym wynalazkiem natury jak skrzydła ptaków czy zdolność fotosyntezy u roślin. Jest wynalazkiem, który służy naszemu lepszemu przystosowaniu, a ostatecznie przetrwaniu. To przystosowanie rozumiane jest jednak w sposób szczególny jako wycofywanie się z dominującej pozycji w ekosystemie, jako działanie, w którym rezygnujemy z nadmiernej kontroli i eksploatacji środowiska. Samoograniczenie się jest nową adaptacją, której potrzebujemy, by przetrwać na tej planecie.
Ryszard Kulik