Letnie przesilenie – słońce, ogień i czerwone trzewiki
Rytuały dla Ziemi
„W domu, w którym gościłem latem 1782 roku, powiedziano mi, że powinienem o północy udać się, by zobaczyć najbardziej osobliwy widok w Irlandii, jakim było rozpalenie ogni ku czci słońca. Dokładnie o północy ognie zaczęły się pojawiać. Idąc wyżej, w stronę szczytów domu, skąd rozpościerał się szeroki widok, zobaczyłem wszędzie dookoła w promieniu trzydziestu mil, ogniska płonące na każdej wyniosłości terenu. Dowiedziałem się od niezaprzeczalnego autorytetu, że ludzie tańczyli wokół tych ogni, a nawet przechodzili przez nie, prowadząc za sobą swoich synów i córki oraz inwentarz. Całość była czyniona z religijną powagą”.
Taki opis letniego przesilenia ukazał się w brytyjskim piśmie „The Gentelman’s Magazine” w roku 1795. Równie dobrze jego obszerne fragmenty pasowałyby jednak do obchodów tego dnia w innych częściach Europy, w tym na Słowiańszczyźnie. Niezależnie bowiem od tego, czy określane było Nocą Kupały, innymi lokalnymi nazwami czy – po chrystianizacji – nocą świętojańską, jego sens i znaczenie pozostawały podobne. Celem było uczczenie słońca w jego największej mocy, w najwyższym punkcie na nieboskłonie, w czasie najdłuższego dnia i najkrótszej nocy w roku.
Nic dziwnego, że centralnym punktem wielu obrzędów czasu przesilenia był ogień – odzwierciedlający ten słoneczny, będący jego rytualnym odtworzeniem w naszej, ludzkiej skali. To przy nim zbierano się, śpiewano, tańczono. Przez niego skakano, by zapewnić wzrost roślinom. Do niego wrzucano magiczne zioła, by uchronić się przed złymi duchami, demonami, czarownicami. Podpalone smolne koła toczono w dół wzgórz. Ogień rozświetlał również rzucane do rzek i jezior dziewczęce wianki, będące nie tylko wróżbą matrymonialną, ale też symbolicznymi zaślubinami dwóch żywiołów. Celem rytuałów związanych z użyciem ognia było bowiem w pierwszej mierze zapewnienie płodności – zarówno w wymiarze związanym z wegetacją roślin, hodowlą zwierząt, jak z zakładaniem rodziny i poczęciem dzieci.
Kupalne ogniska nie były tylko estetyczną oprawą dla harców i czułych westchnień – one dosłownie niosły i podtrzymywały życie. To ostatnie nie było bowiem w kulturze tradycyjnej uznawane za pewnik, za coś danego raz na zawsze. Dobrze zapowiadające się zboże mogła zniszczyć susza albo grad, a krowa-żywicielka rodziny paść wskutek choroby. Życie wymagało więc nieustających zabiegów – nie tylko fizycznych – związanych z pracą, ale też magicznych. Nawet pełnia sezonu wegetacyjnego nie była całkiem wolna od lęku przed tym, co może życiu szkodzić. A że destrukcyjne siły utożsamiano zwykle z działaniem istot nadprzyrodzonych, to szczególnie w graniczną noc letniego przesilenia starano się przed nimi uchować, okadzając siebie i obejście ziołami, zatykając ochronne rośliny nad drzwiami czy obwiązując się nimi w pasie. Śmierć była bowiem w społecznościach tradycyjnych tak samo jak życie – na wyciągnięcie ręki.
Czas stania słońca w najwyższym punkcie na niebie był jednak również początkiem jego powolnego upadku, nieuchronnego staczania się w stronę zimowych ciemności. Należało zatem wykorzystać go najlepiej, jak się potrafiło – zarówno pracą, jak zaklinaniem przyjaznych człowiekowi mocy. Od tego zależało przetrwanie w czasie, gdy pola przykryte są śniegiem, a zapasów w piwnicach i komorach nie da się uzupełnić.
Również towarzyszące kupalnocce baśnie o kwiecie paproci zawierają w sobie z jednej strony wołanie o polepszenie własnego losu, z drugiej zaś – obawę przed zbyt łatwo zdobytym bogactwem, przed „diabelskim złotem”, które szybko przychodzi i szybko też można je stracić. To, co otrzymujemy za darmo, bez wysiłku, nie jest prawdziwe – zdają się mówić. Magia w myśl tej logiki, wspiera i ukierunkowuje działania człowieka, ale bez ciężkiej pracy nawet magia zawodzi.
Noc Kupały, między innymi za sprawą przejęcia jej zewnętrznej formuły przez katolicyzm (pod postacią nocy świętojańskiej), stosunkowo długo zachowała się w polskiej obrzędowości. Stopniowo traciła jednak kontekst związany z uczczeniem ognia i symbolizowanego przezeń słońca. Prośby i modły zanoszone wcześniej do słonecznego bóstwa, trafiły pod opiekę Jezusa i świętych. Kupalne ogniska zyskały zaś bardziej wymiar ludyczny niż obrzędowy i magiczny.
W przypadku współczesnych nawiązań do obchodów Nocy Kupały, które realizowane są w postaci imprez plenerowych często mamy do czynienia z dość losowym wyborem z całej struktury obrzędu jedynie niektórych elementów o charakterze estetycznym, jak rzucanie wianków na wodę. Wyzute ze swej pierwotnej funkcji ogniska (jeśli w ogóle są zapalane) stają się tu celem samym w sobie – przestrzenią towarzyską, imprezową, widowiskowym tłem dla koncertów.
Oddaliliśmy się od doświadczenia, jakie było udziałem naszych przodków na tyle, że paradoksalnie – wiedząc o Słońcu, jego ruchach, energii i tym, jak jest przetwarzana przez organizmy żywe – nie przekładamy tej wiedzy na działania obrzędowe w trakcie czerwcowych wydarzeń związanych z przesileniem.
Być może wynika to z głębokiego oddzielenia od ziemi, z oderwania sfery konsumpcji od pracy własnych rąk. Żeby zjeść chleb, nie musimy najpierw wysiać ziarna, czekać aż wzejdzie i dojrzeje. Aby założyć ubranie, nie musimy najpierw zrywać lnu, rosić go, suszyć i przerabiać na włókna. Słońce zauważamy głównie w kontekście urlopów albo grillowania, bo jego brak oznacza konieczność modyfikacji powziętych planów. Nie musimy jednak zawierzać mu swojej codziennej egzystencji. Nie widzimy, jak rośliny, które karmi swoją energią, wzrastają z dnia na dzień: jak dojrzewają w jego blasku kłosy na polu albo jak po zimnych deszczowych dniach jego światło i ciepło wyciągają pszczoły z ula. Nie do końca też dostrzegamy skutki tego, gdy świeci zbyt mocno i zbyt długo. Doświadczamy wprawdzie susz i upałów, ale nie rozpaczy rolnika, który traci w ich następstwie swoje plony. Brak słońca i burza gradowa to przerwany koncert lub piknik, a nie kwiaty opadłe przedwcześnie z drzew owocowych w naszym sadzie.
W wakacje kilka lat temu jeździliśmy z moim partnerem rowerami po Podlasiu i Suwalszczyźnie, obozując z namiotami na brzegach jezior. To było ciepłe, suche lato, a ja czułam, że wszystko jest w nim zrobione z ognia – za dnia słonecznego, wieczorami zaś jarzącego się płomieniami i skupiającego nas w małym kręgu ogniska. Ten drugi był zresztą niczym innym jak zamkniętym w pniach i gałęziach słońcem – uwalnianym w czasie gwałtownego spalania. Chyba nigdy wcześniej ani nigdy później nie czułam tak wyraźnie, że transformacyjna moc ognia to znacznie więcej niż piękna metafora. To dostrzegalna siła karmiąca ciała roślin, a dzięki nim – także nasze. Dar, dzięki któremu istnieją nasze ubrania, namioty, rowery. Jesteśmy ze słońca nie tylko w przenośni. Ono po prostu jest nami – wcielone w kości, mięśnie i napędzającą je energię.
Teoretycznie jako ludzkość wiemy to wszystko. Rozumiemy, czym jest fotosynteza. Zdajemy sobie sprawę, jak słońce zamienia się w cukry budujące trawy, kwiaty i drzewa, a te ostatnie z kolei przez miliony lat są sprasowywane w głębi ziemi, by stać się węglem, gazem czy ropą naftową. Z drugiej zaś strony – za sprawą przepaści między produkcją a konsumpcją żywności, nie wiemy o słońcu prawie nic. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jaka pogoda będzie kolejnego dnia, obserwując zachód słońca. W większości nie mamy wiedzy o tym, kiedy siać i sadzić jakie rośliny, żeby długość dnia i nocy była odpowiednia dla ich wzrostu. Nie wyznaczamy godziny na podstawie tego, jak wysoko słońce stoi na niebie.
Jeśli czemuś warto poświęcić uwagę, świętując letnie przesilenie, to właśnie większej uważności wobec ruchu i aktywności słońca. To czas do medytacji i zachwytu nad tym, w jak wielu obszarach wywiera ono wpływ na nasze życie, karmiąc nas, grzejąc i ubierając.
Możemy czekać całą noc przy ogniu w oczekiwaniu na świt albo wstać o wschodzie słońca, by je powitać najdłuższego dnia w roku, albo po prostu wyjść w południe na łąkę i pomyśleć z wdzięcznością o tych wszystkich przejawach aktywności słońca w naszym życiu. Forma nie ma znaczenia – liczy się uważność oraz gest przywitania i zaproszenia.
Przesilenie to także dobry czas na refleksję o tych przejawach naszej indywidualnej, ale i gatunkowej aktywności, gdy kierujący nami ogień wymyka się spod kontroli i nabiera niszczycielskiej mocy. Bohaterka Andersenowskiej „Baśni o czerwonych trzewikach”, wiedziona niedającym się odeprzeć pragnieniem posiadania, zakłada buty, które każą jej cały czas tańczyć aż do utraty tchu. Takimi trzewikami, które nałożyliśmy jako cywilizacja, jest bezkrytyczna wiara w iluzję nieskończonego wzrostu oraz przekonanie, że wystarczą tylko lepsze technologie, urządzenia, inżynieryjne rozwiązania, a znów będziemy mogli produkować więcej i więcej.
Tymczasem rytmy zachodzące w przyrodzie uczą nas czegoś zupełnie innego. Rośliny potrzebują do wzrostu i rozwoju zarówno okresów ciepła i światła, jak chłodu i ciemności. Wydanie kwiatów i owoców to tak wielki wysiłek, że niektóre drzewa decydują się na niego raz na kilka lat. Niedźwiedzie latem objadają się, by przygotować swoje ciało do zimowego postu.
A gdyby tak, zamiast na siłę przedłużać lato wycieczkami do ciepłych krajów, korzystać z niego wtedy, gdy nadchodzi i szykować się na czas, kiedy się skończy? Zamiast kupować pomidory z Almerii i awokado z Meksyku, dostosować swój stół do zmienności pór roku i nauczyć się robić zapasy oraz przetwory z produktów dostępnych sezonowo. Zamiast łudzić się, że energia jądrowa zaspokoi nasz cywilizacyjny energetyczny głód, tak zmienić system i wskaźniki ekonomiczne, by wzrost nie był złotym cielcem, któremu składamy ofiary z gatunków i ekosystemów.
Kupalny ogień pozostawiony sam sobie na suchej łące może z łatwością wymknąć się spod kontroli i stać przyczyną pożaru. Cywilizacja napędzana paradygmatem wzrostu, pozostawiona samej sobie może stać się przyczyną zagłady całej planety.
Monika Stasiak