DZIKIE ŻYCIE

Pielgrzymka na Babią Górę

Ryszard Kulik

Migawka

Pielgrzymowanie jest tak stare, jak ludzka duchowość. Pewne miejsca zdają się szczególnie uświęcone, a wędrowanie do nich jest wykraczaniem poza doczesność, jest pragnieniem zespolenia się z czymś większym od nas samych. Jest wystawieniem się na trud i przeciwności, by doświadczyć wglądu i zebrać duchowe owoce. To podróż do źródła.

Współczesne miejsca pielgrzymkowe naznaczone są charakterem dominujących religii. Zwykle znajdują się w tych miejscach szczególne artefakty zwane relikwiami. Są one niejako certyfikatami świętości. Ale i one, same w sobie, są przejawem ludzkiej potrzeby wiary w fikcyjne (najczęściej) opowieści.

Ja szukam innych opowieści, zdecydowanie bardziej przyziemnych, choć nie mniej świętych. Ileż to razy, wychodząc z domu na spacer podziwiałem majaczącą na horyzoncie przysadzistą sylwetkę Babiej Góry. Ileż to razy wzdychałem do niej jak do matki, która stabilnie i niezmiennie czuwa nad moją chybotliwą ludzką dolą. Królowa Beskidów. Najwyższa po Tatrach góra w Polsce, wybijająca się aż o 500 metrów ponad pobliskie szczyty i aż o ponad 1000 metrów ponad otaczające ją doliny. Góra święta i przeklęta zarazem, na co wskazuje jej druga nazwa – Diablak.

Na wietrze świerki łamią się jak zapałki, Babia Góra. Fot. Ryszard Kulik
Na wietrze świerki łamią się jak zapałki, Babia Góra. Fot. Ryszard Kulik

Przyszedł więc taki dzień, rozświetlony i ciepły, jesienną porą, kiedy spakowałem plecak i wyruszyłem w jej kierunku na własnych nogach. To zaledwie dwa dni marszu od mojego domu, ale inaczej niż do tej pory postanowiłem, że nie podwiozę się w drodze do niej ani o metr. Obszedłem od wschodu jezioro Mucharskie i doliną Skawy dotarłem do Suchej Beskidzkiej. Tam, dołączyła do mnie Basia i wspólnie już rozpoczęliśmy wędrówkę w górę, najpierw na przełęcz Przysłop, a następnie Kiczorę wyznaczającą początek pasma Jałowieckiego.

Krótki jesienny dzień dobiegał końca. Już po zmroku dotarliśmy do chaty Dzikiego Wuja, który przyjął nas z otwartymi ramionami i ugościł. W nocy obudziła mnie rozszalała wichura, jakby chciała zmieść dom z każdym kolejnym podmuchem. Bezpieczna przestrzeń sypialni kontrastowała z dzikością wiatru.

Rano dzień wstał pogodny i ciepły. Niemniej jednak wichura nie zelżała, a z czasem nasiliła się jeszcze bardziej. Pomyślałem, że nie wróży to dobrze naszym planom na kolejną noc. Mieliśmy spędzić ją na szczycie celebrując zachód i wschód słońca. Już na Jałowcu, który jest niższy od Babiej o 600 metrów trudno było wystać na otwartej przestrzeni. Powietrze to taki subtelny żywioł: nie widać go, wydaje się, że nic nie waży, można nawet odnieść wrażenie, że nie istnieje. Ale rozpędzone powietrze ma wielką moc. Bierze w posiadanie całą przestrzeń, którą przecież całkowicie wypełnia. I nagle rzeczywistość staje się gęsta od tej roztańczonej na wszystkie strony energii, której tak trudno się oprzeć. A opiera się kto może. Cokolwiek posiada upodobanie w stabilności staje się wyzwaniem dla wiatru. Falują więc stabilne drzewa i mniej stabilne trawy oraz cienkie łodygi roślin. Poddawanie się tej wszechogarniającej mocy wydaje się ratunkiem, bo ten, kto za bardzo się usztywni może być złamany. Ja wybieram jeszcze inną strategię: kulę się, jakem Kulik, zmniejszając w ten sposób swój opór albo też chronię się za pniem pokaźnego buka. Tak, schronić się, to silny imperatyw w taką pogodę. Z wiatrem nie wygram. Z wiatrem się nie igra.

Wieje od południa, więc aż prosi się, by schować się za potężnym cielskiem góry od strony północnej. I rzeczywiście, Babia bierze na siebie impet wiatru dając nam wytchnienie na północnych zboczach. Szybko też weryfikujemy swoje plany: nie wejdziemy jednak na szczyt, bo niechybnie skończyłoby się to naszym zdmuchnięciem i niebezpiecznym odlotem. Ostatecznie rozkładamy śpiwory pod Przełęczą Brona w bezpiecznej odległości od drzew, które mogłyby się na nas zwalić. Ale i tam okazuje się, że wiatr króluje niepodzielnie. W nocy wzmaga się jeszcze bardziej. Już nie szumi złowieszczo, a wręcz wyje w koronach drzew przeczesując je i szarpiąc na wszystkie strony. Wyobrażam sobie, z jakim impetem uderza w masyw góry od południa, by odbić się, zrobić fikołka ponad granią i następnie szerokim jęzorem spłynąć po południowym stoku tarmosząc przy tym niemiłosiernie świerkami. Skąd ten dmuch? Wydaje się, że wiatr napiera, ale po prawdzie on przelewa się z pełni w próżnię gnany różnicą ciśnień powietrza. Coś bardziej go ciągnie i wsysa niż popycha naprzód. Albo i to, i tamto jednocześnie.

Ta noc nie jest senna, oj nie. Drzewa targane są wiatrem, a ja na granicy snu i jawy targany jestem trwogą z każdym większym podmuchem. Jakaż to siła przeogromna, jaki jestem mały, bezbronny wobec niej. Nic nie jest w stanie jej powstrzymać, okiełznać czy ujarzmić. Wobec tej potęgi mogę tylko się ugiąć i schować swoją ludzką arogancję. A może jeszcze lepiej puścić ją z tym wiatrem.

Nic jednak nie trwa wiecznie. Wietrznie. Rano jest już po-wietrze.

Ta wichura była prawdziwym zwieńczeniem mojej pielgrzymki. Już nie musiałem wchodzić na żaden szczyt.

Ryszard Kulik