DZIKIE ŻYCIE

Równonoc jesienna – wdzięczność i współzależność

Monika Stasiak

Przygotowując w ubiegłym roku obchody równonocy jesiennej nad Pilicą, trafiłam na pochodzącą z Narodu Penobscot opowieść o Matce Kukurydzy. Historia ta jest właściwie mitem kreacyjnym, który mówi o pierwszych istotach zamieszkujących Ziemię, pierwszych ludziach i świętych dla nich roślinach. Przytaczam ją tutaj w pewnym skrócie, ponieważ będę odwoływać się do niej w dalszej części.

Było więc tak, że Twórca Wszystkiego, Kloskurbeh, przebywał na Ziemi samotnie. Któregoś razu na swojej drodze spotkał jednak mężczyznę zrodzonego z piany fal rozpędzanych przez wiatr i ogrzewanych przez słońce. Odtąd mężczyzna stał się pomocnikiem Kloskurbeha w dziele kreacji.

Historia o Matce Kukurydzy wyraża głęboką więź między człowiekiem a jedzeniem, które spożywa. Fot. Monika Stasiak
Historia o Matce Kukurydzy wyraża głęboką więź między człowiekiem a jedzeniem, które spożywa. Fot. Monika Stasiak

Pewnego dnia oczom ich obu ukazała się kobieta, która powstała z ciał roślin, mgły i ciepła słońca. „Jestem miłością – oświadczyła dziewczyna – Jestem tą, która daje siłę; tą, która odżywia; jestem tą, która sprowadza ludzi i zwierzęta. Wszystkie one darzą mnie miłością”.

I stało się tak, jak zapowiedziała. Ona i mężczyzna zostali mężem i żoną, a z ich związku zrodzili się pierwsi ludzie. W miarę jednak jak ci ostatni rozmnażali się i opanowywali kolejne połacie lądu, potrzebowali również coraz więcej jedzenia. Żywili się wówczas tym, co udawało im się upolować, a im więcej ich było, tym bardziej przetrzebiali zwierzęta w lasach i na równinach. W końcu zwierząt prawie zabrakło, zaś ludzie chodzili głodni.

Ich niedolą martwiła się również Pierwsza Matka i nic nie było w stanie wydobyć jej z nieszczęścia. Kiedy jej mąż w końcu zapytał, co może zrobić, by przestała cierpieć, odpowiedziała:

„Musisz mnie zgładzić, bo inaczej będę płakać i ubolewać już zawsze”.

Plon został osiągnięty ciężką pracą, ale zebranie go było możliwe dzięki wpływowi czynników wymykających się kontroli człowieka. Fot. Monika Stasiak
Plon został osiągnięty ciężką pracą, ale zebranie go było możliwe dzięki wpływowi czynników wymykających się kontroli człowieka. Fot. Monika Stasiak

Mężczyzna zasięgnął rady wielkiego Kloskurbeha, ale ten odpowiedział jedynie, że ma czynić to, co przykaże mu kobieta. Wtedy i on, wróciwszy do domu, zaczął płakać. Żona powstrzymała jednak jego łzy słowami:

„Jutro o północy musisz to zrobić. Po tym, jak mnie zgładzisz, każ naszym dwóm synom wziąć moje ciało i przeciągnąć je po tym pustym skrawku ziemi. Pozwól im ciągnąć mnie w tę i z powrotem, po każdej części pola dopóki moje tkanki nie oddzielą się od kości. Po wszystkim znajdź moje kości, zgromadź je i spal pośrodku polany. Potem opuść to miejsce. Odczekajcie siedem księżyców i wróćcie tam, a znajdziecie wszędzie moje ciało ofiarowane z miłości, które będzie odżywiać i posilać Was już zawsze”.

Zrobili więc, jak mówiła. A po upływie siedmiu księżyców przybyli na miejsce, gdzie zostawili ciało matki i odkryli, że wyrosły tam wysokie rośliny o mocnych, zielonych łodygach i liściach oraz złotych kolbach, które były smaczne i sycące. Zjedli więc trochę a resztę wrzucili z powrotem do ziemi, co dało roślinie moc dalszego trwania.

W miejscu zaś, gdzie spalili kości matki, zobaczyli inną roślinę – pachnącą i o szerokich liściach. I wydało im się, że słyszą Pierwszą Matkę mówiącą, by rozżarzyli tę roślinę i palili ją, by w ten sposób oczyściła ich umysły i otworzyła serca.

„Zapamiętajcie – mówił ludziom Pierwszy Mężczyzna – by troszczyć się o ciało Pierwszej Matki, bo to jest jej dobroć, która stała się istotą. Troszczcie się także o tytoń, bo to jest jej oddech zmieniony w dym. Pamiętajcie ją i myślcie o niej zawsze, ilekroć jecie i kiedy palicie te święte rośliny, ponieważ ona oddała swoje życie, abyście mogli żyć. Albowiem ona nie jest martwa: żyje i w nieśmiertelnej miłości odnawia się raz za razem”.

Ilekroć czytam ten mit, wstrząsa mną ciężar znaczeniowy, jaki ze sobą niesie. Nie idzie o jakiś abstrakcyjny związek, o symbol, ale o żywe, mocne i głębokie przeświadczenie, że każdy kęs spożywanego posiłku jest darem matki, która poświęciła życie, by jej dzieci nie były głodne. Że jeśli cokolwiek zawdzięcza się samemu sobie, to umiejętność obchodzenia się z tym darem tak, by go nie sprzeniewierzyć i nie zmarnować. Że kiedy pozwolimy, by oparte na kulcie ego poczucie samostanowienia i samowystarczalności rozpuściło się i ustąpiło, mamy szansę doświadczyć współzależności tak silnej, że aż zapiera dech.

Okres dojrzewania i zbiorów roślin był w tradycyjnym kalendarzu precyzyjnie określony. Fot. Monika Stasiak
Okres dojrzewania i zbiorów roślin był w tradycyjnym kalendarzu precyzyjnie określony. Fot. Monika Stasiak

Przytaczam ten mit w kontekście równonocy jesiennej, bo czuję, że mało która opowieść tak silnie spaja się w mojej głowie ze skojarzeniami, wywołuje ten moment w roku. Początek jesieni to czas, kiedy zbieramy owoce tego, co posiałyśmy i posadziliśmy wcześniej. Za chwilę życie pulsujące w przyrodzie zacznie się wyciszać, spowalniać, zasypiać przed zimową przerwą. Teraz jednak widzimy je w bogactwie i obfitości – wykarmione słońcem i deszczem, wypielęgnowane naszą pracą. Na część tych plonów mamy wpływ. Możemy siać, pielić, podlewać, nawozić – okazywać troskę życiu, za które odpowiadamy. Kiedy zaś zabraknie nam czasu i zasobów, którymi moglibyśmy się podzielić, zbiory będą mniejsze albo znikome. Część czynników pozostaje jednak poza naszą kontrolą. Gdy deszczu będzie za mało lub za dużo, gdy słońce będzie palić niemiłosiernie przez całe lato – znaczna część upraw zginie. Jeśli warunki są niesprzyjające, praca będzie jałowa. I odwrotnie – nawet najlepsze warunki nie wykonają za nas całej niezbędnej pracy.

Nasze działanie na rzecz tego, co siejemy i zbieramy jest więc pochodną tego, na co mamy wpływ, czym możemy zarządzić oraz tego, co ma wpływ na nas – uwarunkowań przyrodniczych, ale też społecznych, kulturowych, rodzinnych. Niezależnie od tego, czy chodzi o własny ogród, czy o obiecujący projekt zawodowy lub ważną zmianę życiową – nie jesteśmy jedynymi dawcami i dawczyniami życia, które właśnie zaistniało i obrodziło. Stanowimy raczej część złożonej sieci istot i powiązań, w obrębie której nasze dawanie i korzystanie z owoców własnej pracy jest uzależnione od tego, co otrzymamy od innych.

Dla kogoś, kto myślenie o swoich sukcesach ubiera w komunikaty bycia „kowalem własnego losu” albo „zawdzięczania wszystkiego samemu sobie” taka współzależność od otoczenia ludzkiego i przyrodniczego jest ograniczeniem jednostkowej wolności. Ekologia głęboka odrzuca jednak ten pozorny dualizm między determinizmem (na nic nie mam wpływu) a nieskrępowaną wolnością (wszystko zależy wyłącznie ode mnie), w imię przekonania o integralności świata i jego relacyjności. Tak, jestem zależna od tysięcy czynników: od miejsca, w którym żyję, warunków klimatycznych i atmosferycznych, owadów zapylających, rodzaju gleby, ale za to ja także mogę na nie oddziaływać. Kiedy zaś uświadomię sobie złożoność tych oddziaływań, jestem w stanie robić to tak, by pracować dla dobra całości, jej przetrwania, a nie dla jej niszczenia.

Święta splecione z kalendarzem agrarnym dobrze oddają tę relacyjność. Z jednej strony zmiany w przyrodzie wiążą się w nich z konkretnym momentem prac na polu i przy hodowli zwierząt. Nadszedł czas, więc praca musiała być wykonana. Należało wysiać ziarno, wypędzić owce i krowy na pastwiska, zebrać zioła, skosić trawę i ją wysuszyć, zżąć zboże, zebrać i wyrosić len… Kalendarz działań nie był przypadkowy, a święta roczne pomagały w jego przestrzeganiu. Mówiły, kiedy ziemię wolno orać, a kiedy jest to surowo zabronione; od kiedy można zbierać jagody, a od kiedy orzechy czy wreszcie do jakiego momentu należy bezwzględnie przestrzegać zakazu kąpieli w rzekach i jeziorach.

Czas żniw, zbiorów i powiązanych z nimi świąt to moment największej obfitości w przyrodzie. Fot. Monika Stasiak
Czas żniw, zbiorów i powiązanych z nimi świąt to moment największej obfitości w przyrodzie. Fot. Monika Stasiak

Z drugiej zaś strony ci, którzy wykonywali pracę, mieli świadomość, jak wiele jest czynników wymykających się ich kontroli i możliwości zarządzenia procesem. Nie mieli wpływu na opady, pomór zwierząt, przedłużający się przednówek. To, co nieokreślone, co wymagające przebłagania i złagodzenia dostawało więc twarze i imiona istot zaświatowych – bogów, demonów, duchów przodków.

Taka sytuacja oznaczała zaś, że nie tylko prośby i nadzieje są zawierzane siłom wyższym, ale że do nich należy również kierować podziękowania. Plon został zdobyty ciężką codzienną pracą, ale zebranie go było możliwe po pierwsze dzięki wspólnemu, solidarnemu działaniu wielu rąk, po drugie – dzięki życzliwości tych wszystkich sił odpowiedzialnych za to, na co ludzie nie mieli wpływu.

W kontekście święta plonów (dożynek, obżynek albo wieńcowin) wypadających na zakończenie żniw, jednym z takich działań uwzględniających wdzięczność dla sił nadprzyrodzonych, było pozostawianie na polu po skoszeniu jednej nieskoszonej kępy zboża, zwanej przepiórką, kozą, pępkiem lub babą. W niektórych rejonach taką wiązkę zboża uroczyście ścinano i wplatano w dożynkowy bukiet lub wieniec (który gospodarz musiał czasem od żniwiarzy wykupić). Czasem ostatni snop zbierano i pozostawiano w rogu izby aż do zimowych świąt, a ziarno (jako obdarzone specjalną mocą) mieszano z ziarnem przyszłorocznych zasiewów, by to ostatnie lepiej rodziło. Na Podlasiu zaś pozostałe kłosy wiązano u góry słomą, ziemię pod nimi oczyszczano tak, że tworzyły rodzaj altany. Pośrodku tej konstrukcji kładziono kamień, na nim kawałek chleba, odrobinę soli, a zdarzało się też, że drobną monetę. Mówiono, że to podarunek dla przepiórek, ale można przypuszczać, że to późniejsze uzasadnienie znacznie bardziej archaicznych sensów związanych ze składaniem ofiary w podziękowaniu za udane plony.

Dożynki to oczywiście także czas świętowania i radowania się z dobrze wykonanej pracy oraz pełnych dynamiki relacji międzyludzkich (w szczególności dotyczących młodych kobiet i mężczyzn). W czasach, w których głód był realną groźbą, żniwna obfitość miała w sobie nieodparty urok i miała w sobie coś z karnawałowej swobody, pozwalającej sobie na śmielsze żądania pod adresem panów i bogatych gospodarzy. Nawet jednak w tej radości i docenieniu pracy własnych rąk, nie zapominano o podziękowaniu siłom wyższym. Ani determinizm, ani samostanowienie. Zamiast tego nieustająca relacyjność.

Kiedy przyglądam się współczesnym obchodom dożynkowym, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że tę rolę siły wyższej próbują przejąć współcześni panowie – wójtowie, wojewodowie, ministrowie, którzy z rozmachem należnym współczesnym dziedzicom grzeją się w owocach pracy rolników i rolniczek. Rozstawiają po pańsku stoły z wódką i kiełbasą, żeby lud wiedział komu zawdzięcza swój dobrobyt. Chwalą się osiągnięciami, obiecują, koniecznie obiecują, bo święto plonów, to inwestycja, która ma się zwrócić przy najbliższych wyborach.

Umyka gdzieś jednak w tym wszystkim wdzięczność wobec tej, od której zależą i wójtowie, i ministrowie, i rolnicy, i tak naprawdę każde z nas nawet, jeśli nasz kontekst z płodami ziemi ogranicza się do stoiska warzywnego w Biedronce. Umyka świadomość, że nawet najgładsze słowa i najwspanialsze zachwyty nad „solą tej ziemi” nie zniwelują coraz bardziej dotkliwych skutków zmian klimatu. Że susza rolnicza nie ustąpi dopóki będziemy dalej emitować beztrosko CO2 i meliorować pola, a Odra nie stanie się na powrót bezpieczną pełną życia rzeką, jeśli będziemy ciągle spuszczać w nią pokopalniane ścieki.

Marzą mi się dożynki, które będą świętem wdzięczności i relacyjności, świętem współzależności, a nie zalotnym puszczaniem oka do wyborców, ubranym w złotko z napisem „polska tradycja”. Takie, w czasie których znajdzie się miejsce zarówno na podziękowanie za obfitość i pomyślność, jak również na refleksję nad tym, co robić, by nasza sytość nie oznaczała głodu innych oraz niszczenia gatunków i ekosystemów. Dożynki, w czasie których rozmawiamy bez poczucia zawstydzenia o tym, że pożywienie jest święte, jest darem, jakiego nie mamy prawa beztrosko marnować, niszczyć, wyrzucać. Wreszcie zaś takie dożynki, które uświadamiają nam, że ten dar należy odwzajemniać i że kiedy to zrozumiemy, przestaniemy być tylko konsumentami, a staniemy się częścią pięknej, głębokiej wymiany między nami a światem istot ożywionych i nieożywionych. Mogą być prywatne, rodzinne, w gronie przyjaciół albo zaprzyjaźnionych aktywistów. Ale pozwólmy im zaistnieć. Życzę Wam takiego właśnie święta plonów i równonocy. Niech będzie nas jak najwięcej.

Monika Stasiak