DZIKIE ŻYCIE

Wątpliwość

Radosław Pietkiewicz

Leżeliśmy blisko siebie. Czułem spokój. Jednocześnie było mi duszno. Błękit nieba raził w oczy. Uniosłem głowę, żeby sprawdzić czy wszyscy oprócz mnie śpią. Na to wyglądało, choć cała rodzina miała do połowy zamknięte oczy. Tak jak ja, od jaskrawego koloru nieboskłonu, półotwarte, w połowie otworzone. Owady nie dawały za wygraną. Siadały na naszych ciałach, które próbowały bronić się skurczami mięśni. Tato, raz za razem, drapał się za uchem, aż wstał i otrząsnął się z siedzących na nim insektów jak z wody. Mama otworzyła szerzej oczy. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła.

Bezwietrzna aura w Puszczy Boreckiej. Czyste niebo. W oddali naprzemienne ryki jeleni jak grzmoty oddalającej się burzy. Chłód nocy parujący nad trawami. Stoję w prześwicie. Z prawej strony dobiega trzask łamanych gałęzi. Cisza, a po niej donośny ryk byka. Ptaki świergoczą, jakby rozprawiały, o tym, co przed chwilą usłyszały. Zza krzaków wychodzi jeleń. Powoli, z głową przy ziemi zmierza do ostoi. Robię zdjęcie. Dźwięk migawki zatrzymuje byka. Spogląda w moim kierunku. Wzdycha. Macha uszami jak człowiek dłonią na pożegnanie. Kryjąc się w młodniku ostatni raz wydaje z siebie ryk. Fot. Radosław Pietkiewicz
Bezwietrzna aura w Puszczy Boreckiej. Czyste niebo. W oddali naprzemienne ryki jeleni jak grzmoty oddalającej się burzy. Chłód nocy parujący nad trawami. Stoję w prześwicie. Z prawej strony dobiega trzask łamanych gałęzi. Cisza, a po niej donośny ryk byka. Ptaki świergoczą, jakby rozprawiały, o tym, co przed chwilą usłyszały. Zza krzaków wychodzi jeleń. Powoli, z głową przy ziemi zmierza do ostoi. Robię zdjęcie. Dźwięk migawki zatrzymuje byka. Spogląda w moim kierunku. Wzdycha. Macha uszami jak człowiek dłonią na pożegnanie. Kryjąc się w młodniku ostatni raz wydaje z siebie ryk. Fot. Radosław Pietkiewicz

Zachodzące słońce szukało nas promieniami. Gdzieniegdzie rozpuściło cień. Ciężkie, gorące powietrze zatrzymało się nad nami. Wypatrywałem chmur. Pomiędzy pniami świerków, strącając ich martwe, cienkie gałązki, frunął dźwięk bicia jeleniego serca. Słyszałem wyraźnie, że nie jest takie samo jak dwie zimy temu. Tato stanął frontem do niego. Jego źrenice się rozszerzyły. Po ciele przeszedł prąd. Zadarł głowę i usłyszałem jak pracują jego nozdrza. Mama wstała z wysuszonej, kruchej trawy. Podbiegła i otarła się o jego bok, na którym widniała szeroka blizna. Poznała te uderzenia. Słabsze, ale wciąż stanowiące wyzwanie. Przejechała językiem po zagojonej ranie taty. Usiadła i patrząc tam gdzie on, cicho zaskomliła. Dwóch braci i siostra zerkali na mnie. Czułem, że jeleń powrócił. Oni wtedy byli za mali, żeby teraz pamiętać. Słońce zawisło na wysokości naszych głów i przez chwilę odbijało się w oczach. Każdy z nas miał je przez moment na wyłączność. Powieki opadły zamykając gorącą gwiazdę. Kiedy się uniosły, wypuściły na niebo księżyc. Siedzieliśmy jeden obok drugiego. Mrok nas orzeźwił. Nagle tato zawył przeciągle, a skumulowane wewnątrz niego gorąco dnia, zabarwiło chłodne powietrze mgiełką. W oddali, szczekaniem odpowiedziały mu psy. Wiedzieliśmy, że nadszedł czas łowów. Mama ruszyła pierwsza, za nią ojciec, potem siostra i ja u boku z najmłodszymi. O naszej niedawnej obecności w miejscu odpoczynku, świadczył tylko duży, biały obłok, który powoli skraplał się w środku gęstego lasu. Nie nad drzewami, ale między gałęziami, jakby, zanim zdążył się unieść, nasze kły go nadgryzły. Tu i ówdzie przedziurawiły, a on zaczął krwawić drobniutkim deszczem. Biegłem przed siebie. Ciąłem ciemność, jak błyskawice burzowe chmury. Rodzeństwo zostało w tyle. Rodzice byli przede mną. Rytm jeleniego serca przyspieszył. Czuł, że podążamy w tamtą stronę. W koronach drzew rozległo się pohukiwanie. Podmuch sowich skrzydeł delikatnie zmierzwił mą sierść. Tato stanął. Mama zwolniła tempo, ale parła do przodu. Bracia byli kilka metrów za mną, a siostra nagle mnie wyprzedziła udając się w ślad za rodzicielką. Obserwowałem ojca. Oddychał głęboko. Zrośnięte żebra napinały się i rozluźniały. Księżycowa poświata posrebrzyła jego ciało. Odwrócił głowę w moją stronę. W oczach, jak zawsze, nie miał wątpliwości. Kiedy dobiegli do nas bracia, wznowiliśmy pogoń. Przed nami był płytki jar. Unosząca się nad nim gęsta mgła dobrze go maskowała. Napiłem się jej, wbiegając w nią z otwartym pyskiem. Miała lekki i tajemniczy smak. Na dole jaru, głaskała szeroki strumień wody, szumiący od tej pieszczoty. To stąd odleciało dudnienie jego serca. Jak kruk przyfrunęło do nas. On tu niedawno był. Brodził w wodzie i zjadał zioła. Z drugiej strony zbocza odezwał się krótki, matczyny zew. Daleko nie odbiegł. Bracia trzymali się w tyle. Tato udał się w kierunku wołania mamy. Czułem, że siostra jest z nimi. Przywarłem nosem do ziemi, gdzie odbił się jego ślad. Wciągnąłem zapach i zobaczyłem jak podbiega pod wzniesienie. Zwinnie, bez żadnych problemów. Mięśnie naprężyły skórę. Dwa susy i stał na szczycie. Jednak jego woń była inna niż ta przed rokiem. Mało wyrazista, jak zapach mgły. Ruszyłem za nim. Gwiazdy migotały. Las rozmawiał. Chore, łyse drzewa, wtulały się w silne, rozłożyste gałęzie zdrowych. Liście lekko falowały, masując obdarte z kory pnie. Raz na jakiś czas, gdzieś w oddali, słychać było śmierć i upadek jednego z nich. Pękające patyki oraz głośne kwiczenie, świadczyły o kolejnej dziczej sprzeczce. Krzyk przechodzącego blisko łosia, poruszył młodymi, niskimi świerkami i po chwili pojawiła się nad nimi głowa klępy. Byłem niedaleko rodziny przekonany, że mama z siostrą pierwsze do niego dotrą.

Teraz mknął przez las, jakby biegł polem. Zwinnie pokonywał jego gęste fragmenty. Pewny swego. Przecież dwa lata temu dał nam cenną lekcję. Wtedy zatrzymało go leśne ogrodzenie. Oczy miał wielkie i groźne. Wiedział, że czeka go najważniejsza walka w życiu. Tak, jak nas. Wtedy nie jedliśmy już ponad dwa tygodnie. Pogoń nadwątliła nasze i tak słabe siły. Z pyska kapała mu biała jak śnieg piana. Z każdą, bezdźwięcznie spadającą kroplą, stawał się jakby mocniejszy. Serce biło spokojniej. Stał naprzeciwko nas, a na jego głowie widniało rozłożyste poroże. Ostre, pokryte tu i ówdzie liśćmi. Potrzebował mniej czasu na odpoczynek niż zakładaliśmy. Pierwsza zaatakowała mama. Usłyszałem, jak jej zęby wbijają się w powietrze. Jeleń zwinnie uskoczył. Wtedy z pomocą podbiegł tato. Obnażył kły i zatopił je w jego ciele. Byk machnął tylną nogą i strząsnął ojca, jak wiatr rosę z leśnych pajęczyn. Bez większego wysiłku. Jednak w pysku taty została jelenia sierść oraz fragment skóry. Z tylnej nogi byka pociekła krew. Gdyby nie tak długi okres bez jedzenia, pewnie byśmy zrezygnowali z dalszej walki, ale głód wymógł na nas kolejną próbę. Wiedziałem co mam robić. Ruszyliśmy jednocześnie z różnych stron. Liczyliśmy, że jeleń najpierw spróbuje odeprzeć mój atak. Nadbiegałem z przodu, a rodzice byli po jego bokach. Jednak nie zareagował według schematu, który założyliśmy. Machnął głową w prawo i lewo. Mama w porę wyhamowała, a tato nadział się żebrami na prawą tykę. Byk uniósł go na niej. Po kilku sekundach ojciec odpadł od poroża. Rozcięty bok uderzył o krawędź pniaka. Usłyszeliśmy trzask pękających kości, a potem przeraźliwy skowyt. Zatrzymałem się blisko szyi jelenia. Wiedziałem, że zostaliśmy pokonani. Mama podbiegła do taty. Obwąchała ranę wyglądającą, jak jar, który dzisiaj zostawiłem za sobą. Głęboka, a na jej dnie krwisty potok. Jeleń przez chwilę stał bez ruchu. Patrzył na mnie. Nagle zaczął biec, spychając mnie umięśnioną klatką piersiową. Kilkanaście metrów dalej oglądnął się. Widząc, że stoimy przy tacie, ryknął donośnie i znikł w świerkach. Ojciec oddychał miarowo, ale płytko. Nie wyglądało to dobrze. W jego oczach było coraz mniej światła. Delikatnie przeciągnęliśmy go w gęsty, młody las, który rósł niedaleko. Opiekowaliśmy się nim, jak on nami. Nigdy nie zostawialiśmy go samego. Mama przynosiła w brzuchu wodę. Na zmianę polowaliśmy na bobry i zające. Pierwsza próba, której się podjąłem była najważniejszą. Przecież od tak dawna nie mieliśmy nic w brzuchu. O dziwo poszło mi bardzo sprawnie. Szybkim i dokładnym atakiem od razu uwolniłem bobrzą duszę. Dużych rozmiarów ciało przeniosłem do rodziców. Tato zjadł kilka niewielkich kęsów, które mu podałem. Stale leżał w tej samej pozycji. Oczy miał w połowie otwarte, tak jak dzisiaj podczas odpoczynku. Mama raz za razem podchodziła do niego i językiem zbierała nadmiar krwi, gromadzący się, w tym powstałym na skórze wąwozie. Jego rozmiary malały, gdyż zarastał nową tkanką, jak wiosną świeżą trawą leśne polany. Dopiero po czterech dniach zaczął powoli podnosić głowę. Rana była pokryta strupem, ale ból zrastających się żeber nie pozwalał mu na więcej. Nigdy tego nie zapomnę.

Teraz widzę przed sobą braci. Zwalniam, truchtem kieruję się w ich stronę. Stoimy jeden obok drugiego, w kilkumetrowych odstępach. Byk biegł wzdłuż linii prostej, którą utworzyliśmy. Próbował zawrócić, ale wyczuł naszą obecność. Jednak nie zdemaskował rodziców wraz z siostrą. Wszystko szło zgodnie z planem. Księżyc, będący centralnie nade mną, wyglądał jakby usiadł na wierzchołku wiekowej sosny. Emanował światłem, które rzucało na podszyt cień grubych, rozłożystych gałęzi. Padał za pokryty mchem kamień. Wyglądało to tak, jakby z niego wyrastał. Patrzyłem na ten widok, który przeistoczył się na chwilę w głowę byka, ozdobioną majestatycznym porożem. Sierść zjeżyła mi się na grzbiecie. Nieświadomie odsłoniłem zęby. Napiąłem mięśnie i lekko ugiąłem tylne łapy. Na mchu kamienia kilka kropelek wilgoci zespoliło się ze sobą, tworząc dwa, niewielkie zbiorniki wody. Księżycowe światło na moment ożywiło je błyskiem. To były jego oczy. Skoczyłem w stronę namalowanego przez pełnię obrazu, gotowy na pojedynek. Przeniosłem się do momentu, kiedy stałem sparaliżowany naprzeciwko byka, a z boku, bez ruchu, leżał tato. Oczy jelenia jak dwa, miniaturowe słońca, spotkały się z moim wzrokiem. Odbijany przez nie wschód poranka lekko mnie oślepił. Wdarł się do mego wnętrza, wprowadzając w nie wątpliwość jelenia. Byk oddając mi ją, nabrał pewności siebie i ruszył na mnie ocalając życie.

Jeden z braci otarł się o mój bok i przeniósł mego ducha do teraźniejszości. Las zaczynał się lekko kołysać. Na niebie hipnotyzująco migały gwiazdy. Truchtem ruszyliśmy w kierunku, gdzie pobiegł. Czuliśmy, że słabnie i że nasze polowanie, nie może się nie udać. Słyszeliśmy jego coraz szybszy oddech. Porożem otwierał najgęstsze fragmenty lasu. Zatrzymywał się w nich i odpoczywał. Początkowo nagrzana jego ciepłem ziemia, parzyła w łapy. Im bliżej niego byliśmy, tym temperatura miejsc, gdzie na chwilę przystanął, stawała się coraz niższa. Dotarliśmy do jednego z trzech, najwyższych wzniesień w lesie. Cisza. Może chłód sprawił, że wszystko ubrało się w bezruch. Stałem i słuchałem. Drzewa nieudolnie próbowały stykać się koronami. Ze świerków spadały igły i delikatnie odkształcały tę płaską, niemą taflę dźwięków. Usiadłem na kostropatej ziemi, będącej jej przeciwieństwem. Zbliżyłem do niej pysk. Zamknąłem oczy. Zaciągnąłem w nozdrza ten charakterystyczny zapach. Niedawno tam leżał. Pod powiekami widziałem, jak lekko odrętwiały zbiega i niknie wśród olsów. Wiedziałem, że czas, aby dać znać rodzinie. Otworzyłem pysk i zawyłem. Mój zew mknął przez puszczę. Po chwili odpowiedział tato. Następnie mama i siostra.

Ich wycie docierało z różnych stron i cisza, niczym skuwający jezioro, popękany lód, została przykryta rozlaną po puszczy, wodą naszej pieśni. Zbudzony wiatr chuchnął, żeby rozgrzać swoje dłonie. Zakołysały się gałęzie. Ugięły źdźbła suchych traw. Me nozdrza wypełnił jego zapach. On znowu był blisko. W oddali, na mysim niebie, widać było czarną kropkę. Z sekundy na sekundę powiększała się, aż przybrała kształt myślnika. To zaprzyjaźniony kruk. Przeleciał nad mą głową. Następnie zawrócił i wylądował na gałęzi. Popatrzyłem w smoliste oczy i już wiedział, kogo szukamy. Po chwili odfrunął, a będąc nad olsami zaczął intensywnie krakać. Już czas. Czułem jego obecność. Czułem obecność mojej rodziny. Zbiegłem z pagórka i zanurzyłem w czerń, pomiędzy gęstymi świerkami. Zaczynało świtać. Na kilku pniach, po rozciętej korze, niczym krew spływała wonna żywica. Nagle go zobaczyłem. Bracia znowu zostali w tyle. Stał za skupiskiem olsów, na polanie położonej u stóp kolejnej góry. Uśmiechał się i kłaniał drzewom. Na porożu siedziały zaspane ptaki, które z wolna, jeden po drugim, rozpoczynały poranny śpiew. Jednocześnie rozpostarły skrzydła i głowa jelenia przeistoczyła się w barwną, pierzastą koronę. Zsynchronizowany trzepot skrzydeł, zrodził silny podmuch powietrza. Z gałęzi spadł deszcz liści, a w miejscu, gdzie przed chwilą był byk, delikatnie opadały różnokolorowe pióra. Kruk próbował strącić go z nieba. Podfruwał do kulistego, świergoczącego balonu i granitowym dziobem łapał za falujące, ptasie skrzydła, starając się go przedziurawić. Jednak ich ruchy były zbyt intensywne, przez co szybko uwalniały się z kruczego uścisku. Jeleń oddalał się jak niesione wiatrem nasionko dmuchawca. Coraz wyżej i wyżej, aż znalazł się nad szczytem i znikł między porastającymi go drzewami. Bracia dobiegli do mnie zziajani. Patrzyli na moją zadartą do góry głowę. Skierowali spojrzenia na nieboskłon, który teraz należał w całości do kruka. Szybował nad nami przez chwilę, następnie machnął skrzydłami. W powietrzu rozległ się świst i już leciał w kierunku wzgórza. Ruszyliśmy w ślad za nim. Na polanie byk nie zostawił żadnego śladu swojej obecności. Jego moc odeszła. Wbiegaliśmy na szczyt bez forsowania tempa. Z drugiej strony góry szli rodzice wraz z siostrą. Nagle głośny, jeleni ryk zatrząsł ziemią. Dotarł do najdalszych części lasu. Ze wzniesienia sfrunęły ptaki. Leciały w dół, jak lawina małych, kolorowych kamyków. Byk powtórnie krzyknął. W odpowiedzi z oddali dotarły różne dźwięki. Najdonioślejsze były ryki innych byków oraz śpiew łań. Początkowo oddzielnie przemierzały przestrzeń dzielącą je od jelenia. Im bliżej szczytu, tym bardziej nachodziły na siebie, aż połączyły w melodię serca. Ciepłą, wdzięczną, akceptującą. Pierwszy raz usłyszałem ją w ciemności nory, będąc wtulony w matczyne ciało, drugi kiedy bezskutecznie wołaliśmy moją najmłodszą siostrę. Później rodzice nucili ją wielokrotnie, ale dopiero teraz powtórnie poczułem to całym sobą. Kiedy weszliśmy na szczyt, jeleń stał przy wiekowej sośnie. Oddychał spokojnie. Jego ciało otoczone melodią serca pulsowało jak ono. Poroże lśniło w promieniach słońca. Oczy czarne jak pióra kruka, bezkresne jak życie, podziwiały puszczę. Stanęliśmy naprzeciw niego. Za nim pojawił się ojciec wraz z mamą. Po chwili z prawej strony wbiegła siostra. Nozdrza byka się rozszerzyły. Pierwszy zaatakował tato. Nabiegł na leżący pień i skoczył, odbijając się od niego. Przebijające przez listowie słońce, dotknęło promieniami jego sierści. Obnażone kły mieniły się w nich jak krople porannej rosy. Otworzył pysk z zamiarem zatopienia zębów w jeleniej szyi. Byk instynktownie odchylił ją w przeciwnym kierunku. Tato chybił i wylądował obok mnie. Na moment nasze spojrzenia się spotkały. Duże, żółte oczy, błyszczały pewnością siebie. Otaczająca jelenia jasność powoli blakła. Muzyka nawoływań docierająca do niego z najodleglejszych, leśnych zakamarków stopniowo cichła. Opadała na ciało jak mgła na leśne łąki. Poiła go. Wsiąkała niczym deszcz w ziemię. Każdy z nas był na swojej pozycji. Czekaliśmy na znak. Ponowiony przez ojca atak, spowodował spore rozcięcie na szyi byka. Krew spływała szerokim strumieniem. Nastała cisza. Czułem równy rytm bicia naszych serc. Tato wbił zęby w miejsce pokryte czerwienią. Byk się pochylił. Językiem zebrał trochę posoki. Smakował swoje życie. Oczy mu się uśmiechały, a wypełniająca je czerń pojaśniała. Ukląkł, ale tato nie zwolnił uścisku. Jego spojrzenie wypełnione światłem przykuło mój wzrok. Nasze oczy po dwóch latach powtórnie się zespoliły. Tym razem nie było w nich wątpliwości, tylko zgoda. Serce byka z wolna milkło. Jego ostatnie uderzenie przewróciło ciało. Majestatyczne poroże grubością i liczbą rozgałęzień przypominało obnażone przez wiatr długie, gęste korzenie najstarszych drzew. Upadając musnął nim sosnę przy której stał, a ona sypnęła szyszkami. Na niebie rozległo się krakanie.

Kiedy tato zjadał serce, kruk zabrał oczy jelenia i odfrunął ku bladym, znikającym gwiazdom. Nasza rodzina wracała do ciała byka kilkukrotnie. W bezchmurne noce, na granatowym, piegowatym niebie błyszczało jego spojrzenie, a on przemierzał bezkresny las, pompując wilczą krew.

Radosław Pietkiewicz

Radosław Pietkiewicz – autor dwóch bajek o wilkach, wydanych w drugim tomie „Księgi Bajek Najnowszych”. Miłośnik wszystkich istot żywych, głównie wilków. Ma zainteresowania artystyczne, inspiruje się obserwacją przyrody, ludzi i samego siebie. Spaceruje leśnymi ścieżkami, fotografuje faunę i florę. Pisze opowiadania, rymowane historie oraz bajeczki, które ilustruje. Twórczością dzieli się z odbiorcą na fanpage „Malowanie Słowem” facebook.com/radoslawPiet. Z wykształcenia ekonomista oraz opiekun medyczny. Prezes Fundacji Inicjatyw Społecznych „Impuls”, na co dzień pracuje jako opiekun środowiskowy w MOPS w Giżycku.