Nie wszystko do jednego worka
Widziane z morza
Wiele lat temu miałem najlepszą fuchę w swoim życiu – pływaliśmy małymi łódkami ponad 2000 km wokół wybrzeży Svalbardu i naszym zadaniem było wskazanie obszarów wrażliwych na katastrofę tankowca – rozlew ropy naftowej. Zrobiliśmy z tego porządny raport dla dużej firmy ubezpieczeniowej i kilka naukowych publikacji.
W trakcie opracowania wyników okazało się jednak, że nie można po prostu wskazać „które miejsca są wrażliwe”, ponieważ trzeba odpowiedzieć na dodatkowo zadane pytanie „o jaką wrażliwość chodzi?”. Jeżeli idzie o trudność usuwania i neutralizowania rozlewu przez siły natury – najbardziej wrażliwe były osłonięte zatoki z żwirowym lub kamienistym dnem, bo tam ropa może się gromadzić, wsiąkać w osad i pozostawać nie zmieniona przez wiele lat powoli zatruwając środowisko. Z kolei rozlew na eksponowanych na fale skalistych wybrzeżach jest dość szybko neutralizowany, następuje zbijanie się ropy w asfaltowe kulki, wietrzenie i rozpraszanie. Odwrotnie ma się sprawa z organizmami. Niewiele gatunków żyje w osłoniętych żwirowych płyciznach, ale na skałach aż kipi bogactwo życia – i tam straty w morskiej przyrodzie będą największe. Jeszcze inaczej trzeba oceniać zagrożenia dla ptaków morskich czy kolonii płetwonogich, one wybierają sobie jeszcze inne miejsca i mapa wrażliwości wybrzeży, w efekcie złożyła się z kilku map tematycznych. Najciekawsza była finalna dyskusja z firmą ubezpieczeniową, która zwróciła uwagę, że nie ma na naszych mapach bardzo ważnej informacji: „które miejsca są odwiedzane w czasie wakacji przez polityków?”, bo w oczywisty sposób tam interwencja potrzebna jest natychmiast.
Trzeba pogodzić zróżnicowane poglądy (i twarde dane) naukowców z produktem, którego oczekuje społeczeństwo, czyli prostą informacją „co w Przyrodzie jest ważne i na co należy wyłożyć pieniądze”. Ten problem widzę teraz w dyskusjach o europejskiej strategii ochrony bioróżnorodności. Ponieważ każda grupa specjalistów definiuje sobie bioróżnorodność po swojemu (na co zresztą pozwala bardzo szeroka definicja Konwencji o ochronie Bioróżnorodności), to nie sposób dojść do praktycznego rozwiązania, co należy robić. Chronić wszystkie gatunki, według zasady „equal rights for parasites”? Może chronić tylko gatunki charyzmatyczne – duże ssaki i ptaki? Czy może trzeba chronić funkcje ekosystemu (dobra i usługi), czyli np. wiązanie węgla przez Przyrodę? Kiedy zaczniemy się licytować na bogactwo gatunkowe, nikt nie wygra z biologami molekularnymi, którzy wykazują miliony bytów, odrębnych sekwencji DNA, a największym rezerwuarem różnorodności są osady głębokiego oceanu. Jak idzie o to, „co widać i jest porządnie opisane” to najważniejsze są owady i ekosystemy lądowe stref tropikalnych. „Ecosystem goods and services” są dziś przywoływane w każdym dokumencie o ochronie Przyrody, zwykle w sposób podkreślający, że nie chronimy Przyrody ot tak sobie, ale robimy to „dla utrzymania naturalnych dóbr i usług ekosystemu” – tu najważniejsza jest króciutka lista kluczowych gatunków zapewniających nam pożywienie, tych odpowiedzialnych za procesy biogeochemiczne i tych zapewniających wartości estetyczne, czyli gatunków charyzmatycznych.
Próby wstawienia do regulacji takich pojęć jak ochrona „naturalności” czy niezmienionych siedlisk też napotykają na trudność z wprowadzeniem ich w życie, bo dziś niemalże nie ma środowisk „naturalnych”, a nie wszystkie bardzo naturalne budzą zachwyt podatnika (np. Sahara czy płaskowyż lodowy Antarktyki). Deklaracje o ochronie bioróżnorodności coraz bardziej przypominają oświadczenia z konkursów Miss Universe: „Chcę szczęścia i pokoju dla ludzkości” – no fajnie, ale inaczej to zrozumieją członkowie Hamasu, a inaczej ich sąsiedzi z Izraela.
Prof. Jan Marcin Węsławski