Stop agroterroryzmowi
Na plakatach protestów rolniczych jakie przewaliły się wiosną przez kraj, w których głównym chłopcem do bicia stał się projekt „Zielonego Ładu”, pojawiły się hasła: „STOP ekoterroryzmowi”, „Nie dla ekoterroryzmu” i podobne. To zwykła, cyniczna manipulacja. Rzeczywiście coraz więcej ludzi dostrzega dziś zagrożenia, jakie niesie rolnictwo przemysłowe i na różne sposoby, na różnych poziomach, od własnego podwórka, po Unię Europejską, próbuje temu przeciwdziałać. Ale to nie terroryści, to ludzie pracujący dla wspólnego dobra i przyszłości naszej, naszych dzieci i wnuków. Istnieje natomiast, i ma się coraz lepiej, forma aktywności, której znacznie bliżej do terroryzmu. Można ją śmiało określić jako agroterroryzm.
Terroryzm to nic innego jak: „planowane i zorganizowane działania pojedynczych osób lub grup skutkujące naruszeniem istniejącego porządku prawnego, podjęte w celu wymuszenia od władz państwowych i społeczeństwa określonych zachowań i świadczeń, często naruszające dobra osób postronnych, realizowane z całą bezwzględnością w celu nadania im rozgłosu i celowego wytworzenia lęku w społeczeństwie”. Jak inaczej nazwać palenie w środku miast opon i balotów słomy, wylewanie przed urzędami gnojowicy, rozkładanie na autostradach świńskich łbów, wielomiesięczne paraliżowanie komunikacji, wysypywanie i niszczenie setek ton zboża i innych produktów spożywczych, wreszcie blokowanie przejść granicznych i pomocy dla kraju ostatkiem sił walczącego o byt, także nasz?
Na początku naprawdę wierzyłem, że protesty to demonstracja bezsilności zwykłych rolników, którym wiedzie się coraz gorzej i odruchowo z nimi sympatyzowałem. Jest w tym zresztą ziarnko prawny, gdyż w stosunku do innych produktów żywność jest po prostu za tania. Jednak obserwując rozwój sytuacji nie sposób było nie zauważyć, że wraz z upływem czasu w coraz mniejszym stopniu chodziło w tym wszystkim o dobro pokrzywdzonych przez los przeciętniaków. Znacznie bardziej o coraz większe zyski milionerów – właścicieli liczących tysiące hektarów ziemskich latyfundiów, kurników, chlewni i ferm na dziesiątki tysięcy zwierząt, o interes producentów i dystrybutorów pestycydów, nawozów sztucznych, maszyn rolniczych i całego wokół rolniczego biznesu. To oni finansowali i na spółkę z częścią prawicowych polityków nakręcali medialnie zadymy, jawiące się społeczeństwu jako przejaw słusznego oburzenia szerokich rzesz gnębionych rolników. W rzeczywistości były one przede wszystkim obroną partykularnych interesów bardzo wąskiej grupy bogatych, latających własnymi samolotami, trzęsących całymi gminami i nierzadko stojących ponad prawem, właścicieli, realizowaną kosztem reszty społeczeństwa.
Na walkę z projektem „Zielonego Ładu” w Parlamencie Europejskim producenci pestycydów wydali kilkadziesiąt milionów euro. Projekt unijnego rozporządzenia o odtwarzaniu przyrody (Nature Restoration Law) w zakresie działań na obszarach rolnych, pod wpływem lobbingu prominentnego agrobiznesu, został okrojony do nic nie znaczącej wydmuszki. Ustawa znana jako „piątka dla zwierząt” procedowana w polskim parlamencie przez najsilniejszego wówczas politycznie człowieka i rządzącą niepodzielnie partię, została skutecznie zablokowana przez agrobiznes. Dla każdego trzeźwo myślącego obserwatora jasne jest, że obecny kryzys rolnictwa nie ma nic wspólnego z „Zielonym Ładem”, do wdrożenia którego jeszcze bardzo daleko, ani z importem zboża z Ukrainy, którego praktycznie nie ma. Wynika on z destabilizacji światowego rynku rolnego i rozgrywania za jego pomocą światowej polityki. Tyle, że sterującym protestami w kraju, którzy to doskonale wiedzieli, wygodniej było nakręcać konflikt wskazując chłopców do bicia na własnym podwórku i przy okazji załatwiając własne interesy.
Dominujący przekaz jaki płynął od protestujących brzmi mniej więcej tak: „Będziemy produkować to co chcemy i tak jak się nam podoba i nikomu nic do tego, przede wszystkim dużo. I nie obchodzi nas środowisko i czy to, co wyprodukujemy będzie się nadawało do spożycia, czy nie. Wy macie to drogo kupić i zjeść, albo wyrzucić, co z tym zrobicie też nas nie obchodzi. A jeśli nie, to w kolejnym wolnym od prac polowych czasie urządzimy wam kolejny armagedon”. Na taki dyktat po prostu nie może być zgody społecznej i mam nadzieję nie będzie. O rolnictwie trzeba rozmawiać, przede wszystkim z rolnikami, trzeba wspierać jego zrównoważone formy, ale agroterroryzmowi czas w końcu kategorycznie powiedzieć STOP.
Protesty rolnicze to oczywiście problem złożony, wiem o tym i to co tu piszę to spore uproszczenie, ale na szermowanie hasłami o ekoterroryzmie zareagować można jedynie w prostych, żołnierskich słowach. Jedno jest jednak faktem bezspornym i bezdyskusyjnym – destrukcyjny wpływ przemysłowego rolnictwa na środowisko w którym żyjemy wszyscy, a nie tylko rolnicy. Tu nie ma przesady ani demagogii. Wpływ ten ma przeważnie charakter oddziaływań odległych, rozproszonych, trudno mierzalnych i jakimś dziwnym trafem jest przedmiotem medialnego tabu. Ale on istnieje i jest coraz silniejszy. Może to dobry czas, żeby się tym oddziaływaniom, dotyczącym wszak ponad połowy powierzchni naszego kraju, lepiej przyjrzeć. Społeczeństwo musi zobaczyć, do czego prowadzi droga, w którą kierują nas protestujący. Zielony Ład, ochrona klimatu i odtwarzanie przyrody, także ekosystemów rolniczych, to nie wymysły zaślepionych wydumaną ideologią idiotów i „ekoterrorystów” – to współczesna konieczność. Innej drogi nie ma i nie będzie.
Koszty dobrze ukryte
W ciągu ostatniego półwiecza spływ azotanów i fosforanów pochodzenia rolniczego z przenawożonych pól doprowadził do degradacji tysięcy naszych cieków i jezior oraz dziesiątków tysięcy mniejszych zbiorników wodnych i mokradeł. Od ponad 50 lat obserwuję Jezioro Zbąszyńskie na granicy Ziemi Lubuskiej i Wielkopolski. Duże, płytkie jezioro przepływowe. Jeszcze w latach 80. ubiegłego wielu całą prawie powierzchnię jego dna porastały bujne łąki roślinności podwodnej. W latach 90. coraz częściej zaczęły pojawiać się masowe zakwity glonów, aż w końcu nastąpiła katastrofa – przeźroczystość wody spadła do poziomu przy którym całkowicie i bezpowrotnie wyginęła roślinność podwodna, główny element procesów samooczyszczania się i stabilności ekosystemu jeziora, a z nią cała denna fauna. Uruchomione procesy gnilne w osadach i masowe zakwity sinic powodowały, że po przepłynięciu motorówki fetor siarkowodoru niósł się na odległość kilkuset metrów.
Przez Jezioro Zbąszyńskie, podobnie jak przez kilkanaście innych, przepływa rzeka Obra, dopływ Warty. Prowadzi wody z rozległej zlewni obejmującej intensywnie użytkowane tereny rolnicze Wielkopolski. Wody stamtąd zbierają liczne rowy i kanały, łączące się w końcu w rzekę. Wszystkie jeziora doliny, nie tylko Zbąszyńskie, a jest ich kilkanaście, są dziś praktycznie pozbawione roślinności podwodnej i fauny bentosowej. We wszystkich tych jeziorach, już w maju, woda zakwita, a jej przeźroczystość spada prawie do zera. W zlewni nie ma ośrodków przemysłowych ani większych miejscowości z nieuregulowaną gospodarką ściekową – za stan wód płynących Obrą odpowiada przede wszystkim rolnictwo. Setki ton fosforu i azotu z nawożonych intensywnie pól błyskawicznie spływają drenami do rowów, rowami do kanałów i w końcu do rzeki. Póki woda płynie jest w niej trochę tlenu, ale jak zatrzymuje się w płytkich jeziorach, nagrzewa się szybko, pojawiają się masowe zakwity glonów i niewiele czasu trzeba, żeby przekształciła się w cuchnącą breję. Dziś, po kilkunastu latach wymuszania na nas „unijnych” standardów ochrony środowiska, stan wód Jeziora Zbąszyńskiego powoli zaczął się poprawiać, ale nadal jest ono zbiornikiem hipertroficznym, zasilanym przez rzekę kolejnymi dawkami spływającego z wielkopolskich pól azotu i fosforu.
Takich zbiorników wodnych zabitych lub zabijanych przez eutrofizację ze źródeł rolniczych są w kraju tysiące. Te same procesy zachodzą w jeziorze Miedwie pod Szczecinem, piątym co do wielkości jeziorze Polski. Zaorane pod intensywne uprawy kukurydzy setki hektarów dawnych łąk i torfowisk w dolinie zasilającej jezioro rzeki Płoni, „wzbogacają” je w zabójczy azot i fosfor. To duże i głębokie jezioro, więc się jeszcze broni, ale ostateczna katastrofa jest tylko kwestią czasu.
Najcenniejszymi jeziorami Pomorza są tzw. jeziora lobeliowe – najuboższe, z krystaliczną wodą i unikatową roślinnością. W ciągu ostatniego półwiecza, w wyniku dopływu związków azotu i fosforu powodujących ich przeżyźnienie, połowa z nich uległa degradacji. Większość z tych najsilniej przekształconych to jeziora w zlewniach rolniczych. To samo dotyczy tysięcy torfowisk, przez lata traktowanych jako odbiorniki wód z odwadniających pola lokalnych systemów drenarki.
Opisywane procesy to najczęściej oddziaływania rozproszone i dalekie. Rolnik sypie nawozy na swoje własne pole, na którym, według powszechnie akceptowanej narracji, może przecież robić co chce. Skutek pojawia się 2, 10 czy nawet 50 km dalej. Rzeka, jezioro czy torfowisko obumierają, ale nie ma winnych. W praktyce jest ich wielu, czyli nikt. Ścieki komunalne czy przemysłowe najczęściej ujęte są w rurę, przynajmniej z grubsza wiadomo kto, gdzie i ile wpuszcza. Tu nie ma żadnych rur, źródła są idealnie rozproszone, a oddziaływania najczęściej dalekie. A wszystko, co trafia do rzek płynie w końcu do Bałtyku. Polska przoduje pod względem jego obciążenia azotem i fosforem. Nasz udział kształtuje się na poziomie 24% całkowitego ładunku azotu i 36% całkowitego ładunku fosforu odprowadzonego drogą wodną. Odpowiednio 44% i 32% ogólnej ilości tych składników jest pochodzenia rolniczego.
To jest jeden z wielu ukrytych kosztów przemysłowego rolnictwa – produkującego coraz więcej żywności, którą coraz trudniej sprzedać i skonsumować, bo jest jej po prostu za dużo. Więc zboże palimy w elektrowniach, a 1/3 zakupionego jedzenia wyrzucamy. Te dobrze ukryte koszty ponosimy wszyscy, ale jakoś nikt o nich nie mówi, bo gdyby zacząć je uczciwie doliczać do ceny chleba, masła i kiełbasy – ceny musiałyby wzrosnąć kilkakrotnie. Nie chcą też o nich wiedzieć wszyscy dziarsko walczący o „obalenie Zielonego Ładu”. Nie ma jednak darmowych obiadów, te koszty i tak poniesiemy. Oczyszczenie Jeziora Zbąszyńskiego metodami technicznymi, gdyby ktoś kiedyś chciał to zrobić, to dziesiątki milionów złotych, a może i euro. A siedzenie nad wodą, kiedy nie można do niej wejść, mija się z celem, więc rozkwit turystyki i rekreacji w gminie Zbąszyń i setkach podobnych coraz częściej można włożyć między bajki. Z Miedwiem problem będzie większy, bo tu chodzi nie tylko o rekreację – to istotne źródło wody pitnej dla Szczecina.
Rezygnacja z wdrażania Zielonego Ładu, a tego chce dziś silne lobby agroprzemysłowe, byłoby klęską nas wszystkich. Bo politycy, nauczeni dzisiejszym doświadczeniem, kolejnych podobnych prób już nie podejmą. A ci, którzy dziś organizują i finansują rolnicze blokady dróg i banery z przekazem o „ekoterroryzmie”, w naszych jeziorach kąpać się nie będą. Swoje sukcesy świętują nad ciepłymi morzami, w klimatyzowanych hotelach i basenach z uzdatnianą chemicznie, krystaliczną wodą.
Ostatni zając
Analizując wpływ przemysłowego rolnictwa na nasze otoczenie nie sposób pominąć zająca. Zając, jaki jest każdy widzi, tyle, że najczęściej już tylko na obrazku. Z ponad 3 mln zajęcy jakie zasiedlały nasz kraj w latach 70. ubiegłego wieku, dziś pozostało ledwie 0,5 mln. I pozostało tylko dlatego, że oprócz swojego typowego krajobrazu – kompleksów pól uprawnych, gdzie wyginął prawie doszczętnie, zasiedla także inne siedliska – skraje lasów, polany śródleśne i doliny rzeczne, i tam przetrwał. Jeszcze lepiej trend ten pokazuje spadek „pozyskania”, bo zając jest nadal gatunkiem łownym – w sezonie łowieckim 1973/1974 pozyskano w Polsce 813 tys. zajęcy, natomiast w sezonie 2022/2023 – 11 tys., prawie wyłącznie w okręgach, gdzie zachowały się jeszcze pozostałości tradycyjnego, rozdrobnionego rolnictwa.
Jeszcze bardziej drastyczny spadek liczebności dotyczy kuropatw. W latach 70. XX w. ich liczbę w Polsce szacowano na 7 milionów par, dziś jest to nieco ponad 100 tysięcy! W sezonie 2022/2023 liczebność „strzelonych” kuropatw, do dziś gatunku łownego, którym „opiekują się” myśliwi, spadła do 360 osobników.
Jednak główne przyczyny regresu obu gatunków to nie odstrzały ani, wbrew obowiązującej przez wiele lat narracji, wzrost liczebności lisów. Zasadnicza przyczyna to drastyczne przekształcenia kluczowych siedlisk – kompleksów pól w krajobrazie rolniczym: likwidacja wszelkich schronień – miedz, nieużytków, zakrzewień i zadrzewień śródpolnych i innych elementów decydujących o zróżnicowaniu krajobrazu, monotypizacja upraw, upowszechnienie pestycydów eliminujących z pola wszystko co nie jest rośliną uprawną i zatruwających wszystko, co jeszcze dałoby się zjeść. Bo kuropatwy, zające i skowronki nie wiedzą o okresach karencji.
Jak pokazują dane z badań monitoringowych drobnych ptaków wróblowatych – największe spadki liczebności cechują dziś gatunki występujące w agrocenozach – wśród 8 gatunków, których liczebność w Europie w ostatnich kilkudziesięciu latach zmniejszyła się najsilniej, aż 5 – skowronek, pliszka żółta, makolągwa, wróbel i mazurek, to gatunki krajobrazu rolniczego.
Wybierając siedlisko zwierzęta kierują się dwoma najważniejszymi kryteriami – dostępnością pokarmu oraz ukrycia się przed drapieżnikami i złą pogodą. Nie potrzeba doktoratu, żeby zauważyć, że współczesne kompleksy pól nie dostarczają ani jednego, ani drugiego.
Oczywiście bez zajęcy i kuropatw, a już na pewno bez skowronków, pliszek żółtych i makolągw, można żyć, podobnie jak bez kilkuset innych gatunków ptaków, ssaków, owadów i roślin, nie tak dawno licznych, których niedobitki dogorywają dziś tylko w paru bardziej „zacofanych” regionach. Tyle, że raźnym krokiem zmierzamy do stanu, w którym 45% naszego kraju stanie się biologiczną pustynią, utrzymywaną tylko dla masowej produkcji kilkunastu gatunków roślin. Naturalna odporność takiego „ekosystemu” na zakłócenia zewnętrzne, a także produktywność, bez ciągłego użyźniania, jest żadna. Chemii będą więc potrzebować coraz więcej i więcej. Dlaczego rozmawiając o lasach dostrzegamy inne ich funkcje niż produkcja desek i o ich zachowanie aktywnie walczymy, nawet przykuwając się do drzew, a krajobraz rolniczy odpuszczamy sobie całkowicie pozwalając na jego totalną degradację i ostateczne, nomen omen, zaoranie?
W opisanym kontekście najbardziej dziwił mnie widok myśliwych, a nawet pszczelarzy, aktywnie solidaryzujących się z rolnikami w walce o „obalenie Zielonego Ładu”. Bardziej absurdalną koalicję grup o przeciwstawnych interesach, trudno sobie wyobrazić. Tyle, że w tym wszystkim dawno przestało już chodzić o przyszłość rolnictwa, pszczół, zajęcy i nas. Chodzi wyłącznie o interes, doraźny interes ekonomiczny czy polityczny jaki można zbić tu i teraz.
Narodowy schabowy
Jedną z licznych twarzy agroterroryzmu jest nachalna promocja mięsa i bezpardonowa walka z próbami ograniczenia jego spożycia, a tym samym produkcji. Rocznie na świecie hoduje się i zabija 70 mld zwierząt (nie licząc ryb). Większość z nich, przede wszystkim hodowane w makabrycznych warunkach kurczaki, „produkuje” się na dużych fermach przemysłowych. Prawie ¾ powierzchni ziemi ornej służy dziś do hodowli zwierząt na mięso, przede wszystkim do produkcji pasz. Żeby jeszcze powiększyć ten areał, głównie pod uprawę soi stanowiącej ich podstawę, wycina się i wypala Puszczę Amazońską.
Produkcja żywności, a szczególnie stojącego na szczycie tej piramidy mięsa, to dziś przemysł. Wraz z producentami nawozów, środków ochrony roślin, maszyn, wyposażenia kurników i chlewni, to silna, jeśli nie najsilniejsza na świecie, grupa nacisku, władna wpływać na najważniejsze decyzje polityczne, a nawet doprowadzać do upadku rządy. Dlatego wszelkie próby ograniczenia tej wszechwładzy coraz częściej kończą się fiaskiem. Promowanie i stałe podtrzymywanie kultu objadania się kiełbasą, łączy zresztą interesy agrobiznesu i wielu pozornie odległych grup, np. producentów akcesoriów do grillowania czy cudownych leków na „gazy” i „wątrobę”.
Spożycie mięsa na świecie nie jest równomierne. Mieszkańcy krajów tzw. Zachodu zjadają go przeciętnie 70-120 kg rocznie, Chińczycy niewiele mniej, bo 60 kg, ale mieszkańcy wielu krajów Afryki – mniej niż 20 kg, a niektórych nawet mniej niż 5 kg. Około 2 mld ludzi na świecie przejada się i ma nadwagę, połowa z nich jest chorobliwie otyła. Tak się składa, że to mieszkańcy krajów o najwyższym spożyciu mięsa. Tyle samo jest jednak na świecie notorycznie niedożywionych lub cierpiących głód. Nie dajmy się jednak zwieść przekazom głoszącym, że jeśli wyprodukujemy jeszcze więcej kurczaków, tuczników i bydła, to wreszcie wyżywimy najuboższych. Będzie dokładnie odwrotnie – kolejne bogate kraje przekroczą magiczną granicę 100 kg spożywanego mięsa na osobę, zwiększy się odsetek otyłych i więcej żywności wyrzucimy. A najubożsi za to zapłacą – degradacją środowiska i warunków życia. Soja wyprodukowana na zgliszczach Puszczy Amazońskiej nie popłynie do Afryki, żeby tam nakarmić głodujące dzieci – po przetworzeniu na mięso „dokarmi” otyłych mieszkańców tego bogatszego, naszego świata.
Winna temu jest jak zwykle ewolucja, przez tysiąclecia preferująca tych, którzy potrafili wykorzystać krótkie okresy sytości i zjeść jak najwięcej mięsa zabitego mamuta, zanim nastał czas głodu i zgromadzone w organizmie zapasy decydowały o przeżyciu. Dziś w sytych krajach Zachodu „mamuty” są dostępne na stałe, w najbliższym markecie, głód nam nie grozi, ale tkwiące w nas mechanizmy promujące obżeranie się na zapas pozostały. Znaczna część żyjących dziś w naszym społeczeństwie zetknęła się z niedoborami mięsa, kiedy racjonowano je w systemie kartkowym, a także z traumami poprzednich pokoleń z okresów wojen i okupacji. Mięso od zawsze było cenne – prawie każdy ze starszego pokolenia zetknął się w dzieciństwie z frazą – „ziemniaczki możesz zostawić, ale mięsko zjedz”!
W tym kontekście nie dziwi podatność ludzi na manipulacje populistów, chętnie idących dziś pod rękę z agrobiznesem, nasilające się przed każdymi wyborami, generujące absurdalne przekazy o bliskim „zakazie jedzenia mięsa”. Oczywista prawda dla każdego, choć odrobinę myślącego, jest taka, że dopóki mamy demokrację, nikt nikomu nie jest w stanie zabronić jedzenia czegokolwiek, w tym obżerania się kilogramami tłustego boczku, tak jak nie zakazuje codziennego palenia trzech paczek papierosów czy zapijania się na umór. Państwo, dopóki jest demokratyczne, niewiele może swoim obywatelom zakazać. Może jednak, i powinno, prowadzić politykę ograniczającą negatywne w kontekście społecznym zjawiska – promować ograniczanie palenia czy picie z umiarem. I robi to, mimo, że w znaczący sposób ogranicza to jego dochody. Na tej samej zasadzie powinno także wspierać nawyki żywieniowe ograniczające rozwój chorób czy degradację środowiska. A takim właśnie nawykiem jest spożywanie dużych ilości mięsa. Tyle, że taka polityka byłaby wbrew interesom przemysłowych „producentów” mięsa, a to, jak się okazuje, lobby znacznie silniejsze niż koncerny tytoniowe lub producenci alkoholi. Kilka lat temu, próbując przeforsować „piątkę dla zwierząt”, połamał sobie na nim zęby jeden z dwóch rotacyjnych „przywódców” naszego kraju, drugi, nauczony doświadczeniem, jest już dziś znacznie ostrożniejszy.
Temat „mięska” to temat rzeka, nie będę więc już epatował opisami warunków, w jakich żyją hodowane przemysłowo zwierzęta, internet jest pełen takich materiałów. Z tym piekłem zwierząt jako cywilizowane przecież społeczeństwo nic nie robimy i nic zrobić nie jesteśmy w stanie. Cywilizacyjne zasady i kary za ich łamanie są dla ludzi bijących swojego psa czy konia, ale ludzi znęcających się znacznie bardziej nad milionami hodowanych zwierząt one nie dotyczą, bo mogą obwiesić się narodowymi flagami i wyłożyć na autostradach świńskie łby.
Masowa hodowla dziesiątków tysięcy zwierząt, gromadzenie, transport i wylewanie gnojowicy, ale także np. utylizacja padliny i dziesiątki innych uciążliwości, to istotne problemy dla tysięcy żyjących w sąsiedztwie dużych ferm ludzi. Tyle, że na palcach jednej ręki można wyliczyć przypadki, kiedy skazanym na sąsiedztwo i skutki działalności przemysłowych hodowli lokalnym społecznościom udało się z nimi wygrać i cokolwiek wywalczyć.
Dla jasności – nie jestem wegetarianinem, daleki jestem także od egzaltacji i pluszowego oglądu świata – zdaję sobie sprawę, że zabijanie jest nieodłącznym elementem życia. Lubię tłusty boczek, a czasem pozwalam sobie na golonkę. Ale moje spożycie mięsa kształtuje się na poziomie kilkunastu kg rocznie, a więc na poziomie krajów trzeciego świata. W porównaniu z nimi mam jednak sytuację komfortową, bo w przeciętnym markecie czekają na mnie setki alternatywnych możliwości zaspokojenia głodu. Naprawdę nie musi codziennie być nim „mięsko”. Wydaje się dość łatwe do zrozumienia, że dążenie do ograniczenia spożycia mięsa w bogatych i cywilizowanych krajach do jakich się przecież zaliczamy, nawet o kilkanaście procent, pozwoli produkować i zużywać mniej zbóż, soi i kukurydzy, zmniejszyć dawki nawozów i pestycydów, a to znacząco zredukuje agresywny wpływ jakie przemysłowe rolnictwo wywiera na środowisko i poprawi jakość tego co spożywamy, a więc jakość życia nas wszystkich. Najwyraźniej nie dostrzegają tego jednak prawicowi politycy czy katoliccy posłowie epatujący w Wielkim Poście zdjęciami swoich talerzy z „tradycyjnym polskim schabowym” czy publicznie pochwalający konsumpcję… psów. Niesienie na sztandarach, jako patriotycznego niemal obowiązku, jedzenia coraz większych ilości mięsa, pod prąd najważniejszym wyzwaniom współczesności, jest po prostu anachroniczne. Patriotycznym obowiązkiem jest jeść go coraz mniej i na szczęście rozumie to coraz więcej ludzi. A nachalna promocja konsumpcji mięsa zaowocuje w końcu sprzeciwem – rozwojem i upowszechnienia nowego rodzaju wegetarianizmu – wegetarianizmem politycznym.
Zgoda, ochota i pieniądze
„Za chwilę zatrzymamy ten przymus dotyczący torfowisk, mokradeł, zalewania terenów. […] Będziemy działali na zasadzie pełnej dobrowolności. […] Wyłącznie tam, gdzie będzie na to zgoda, ochota i pieniądze” – powiedział Donald Tusk na konferencji prasowej 19 marca, zapowiadając zablokowanie przez Polskę unijnego rozporządzenia o odtwarzaniu przyrody (Nature Restoration Law).
Mimo nacisków agrobiznesu, z upływem czasu coraz bardziej przypominających bunt rozhisteryzowanego dziecka, z którym żadne negocjacje nie mają sensu, politycy europejscy nie zrezygnowali z głosowania nad rozporządzeniem mającym wspomóc odtwarzanie przyrody. Języczkiem u wagi był głos Polski, która mogła przeważyć i zdecydować o jego przyjęciu, a jej zapowiadany sprzeciw mógł poskutkować jego odrzuceniem. I Polska zagłosowała przeciw, na szczęście nieskutecznie, bo znalazły się kraje, które zapewniły potrzebną do uchwalenia rozporządzenia większość. Tak naprawdę z rolnictwem miało ono już niewiele wspólnego – z postulatów dotyczących bezpośrednio rolnictwa zostało skutecznie „wyczyszczone” przez agroprzemysłowe lobby już na etapie konsultacji w Parlamencie Europejskim.
A co do „zalewania”, którym tak skutecznie przestraszono premiera – nikt niczego nie zamierzał i nie zamierza „zalewać”. Chodziło i chodzi przede wszystkim o poprawę lub utrzymanie uwodnienia degradujących się w tempie błyskawicznym torfowisk i tego co z nich pozostało, o retencję wody w gruncie, tak istotną także dla rolnictwa. Z terenów podmokłych jakie niegdyś pokrywały znaczne obszary naszego kraju pozostało dziś zaledwie kilkanaście procent. Reszta, przez kilka pracowitych stuleci, została pocięta tysiącami kilometrów rowów i kanałów, osuszona i przekształcona w tereny rolnicze, rzadziej zalesiona. Dziś woda z opadów, zamiast wsiąkać w glebę i stanowić zapas na czas suszy, w ciągu kilku godzin spływa drenami do rowu, nim, im szybciej tym lepiej, płynie do większego kanału, nim do rzeki, rzeką do większej rzeki, a nią do morza. Tyle, że po większych opadach lub roztopach woda, która miała zostać w glebie lub spływać tygodniami, po kilku dniach kumuluje się w rzekach w postaci fali powodziowej, niszcząc wszystko po drodze. Tak, w największym skrócie działa system, który przez kilkaset lat, w ramach wydzierania przyrodzie ostatnich nadających się do zagospodarowania rolniczego gruntów „wypracowaliśmy”. Wymaga on ciągłych nakładów, bo rowy i kanały muszą być drożne, a rzeki proste i głębokie, żeby woda jak najszybciej spłynęła niżej. A co niżej to już nie nasze zmartwienie. Dwa najbardziej widoczne jego efekty to katastrofalne powodzie i coraz powszechniejsze susze. Powodziom „zapobiega się” sypiąc coraz wyższe wały, a suszom produkując coraz więcej deszczowni i kradnąc resztki wody z rzek. Interes się kręci, tyle, że wymaga coraz więcej nakładów, a efekty, wraz z postępującym ociepleniem klimatu, są i będą coraz częściej katastrofalne.
Te negatywne oddziaływania na środowisko, a więc i na nasze życie, ma choć trochę ograniczyć, stanowiące element „Zielonego Ładu”, nowe unijne prawo odtwarzania przyrody. W kontekście narastających zmian klimatycznych ma spowolnić proces degradacji tego co pozostało z mokradeł, zainicjować odtwarzanie zniszczonych terenów podmokłych i ich zdolności retencyjnych, ograniczyć odpływ wody, niezbędnej przecież także w rolnictwie oraz emisję gazów cieplarnianych z rozkładającego się torfu. Założone w projekcie rozporządzenia cele, stawiane przede wszystkim państwom, z naddatkiem mogliśmy zrealizować na gruntach stanowiących własność Skarbu Pastwa, przede wszystkim w parkach narodowych i rezerwatach. Tyle, że politykom, nie mówiąc już o rolnikach, nie chciało się nawet przeczytać tekstu projektu albo przynajmniej wysłuchać tych, którzy go przeczytali.
Zablokowanie prawa odtwarzania przyrody, rzucone bez namysłu i refleksji na pożarcie populistom, byłoby requiem dla odtwarzania mokradeł, dla niskonakładowego i rozproszonego w terenie retencjonowania wody, walki z suszą i powodziami, wreszcie dla ochrony znacznej części bioróżnorodności. Ale to tylko niewielki element znacznie większego utworu – requiem dla odpowiedzialności. Przemysłowe rolnictwo odpowiada dziś za degradację większości obszaru naszego kraju, Unii Europejskiej i świata, najsilniej ze wszystkich dziedzin gospodarki przyczynia się do procesów wymierania gatunków, negatywnie wpływa na większość ekosystemów, ma istotny wkład w emisję gazów cieplarnianych (dwutlenku węgla i metanu) i proces ocieplania klimatu. Wzięcie choć części odpowiedzialności za te procesy i rzeczowa dyskusja nad sposobami ich ograniczania, zastąpione zostały bezwzględną walką o partykularne interesy branży. I partii.
Wiem, że wyborcze obietnice polityków mają niewiele wspólnego z powyborczą rzeczywistością, że czasy są trudne, a polityka to nieczysta gra. Jednak zwykła pragmatyka dnia codziennego polityków, poświęcanie celów dalekosiężnych dla gaszenia pożarów i utrzymania słupków poparcia, ma swoje granice. Za nimi stoi już tylko utrata wiarygodności i zwykły populizm. Mityczny stan z wizji premiera, w którym dla ochrony przyrody i środowiska w przestrzeni rolniczej w jakiejś nieokreślonej przyszłości zaistnieją „zgoda, wola i pieniądze” jest w najlepszym razie fatamorganą. Nawet ja, nie mówiąc o doświadczonym polityku, nie jestem już tak naiwny, żeby w to uwierzyć. Ale się na to nie godzę. Chciałbym, żeby ostatnie zające, które widuję jeszcze na polach, przeżyły i miały się coraz lepiej. I wierzę, że tak będzie. Bo ludzi dostrzegających nierozerwalny związek przyszłości zajęcy, skowronków i kąkoli z naszą przyszłością, z tym co będziemy jeść i jak żyć, jest na szczęście coraz więcej. I to budzi nadzieję, że w miejsce wszechogarniającego dziś chaosu, stworzymy w końcu jakiś zielony ład.
Andrzej Jermaczek
Artykuł jest kompilacją tekstów zamieszczonych na profilu autora na Facebooku.